19.10.2023

Nowy Napis Co Tydzień #225 / Kanały

Piedmont czyścił szkiełko obiektywu, gdy z nieba spadała kolejna martwa gwiazda. W ostatnich dniach bieżącego sezonu było to coraz częstsze; nikt już za nimi nie patrzył. Niebo gasło, tak samo, jak gasły kolejne miasta. Ostatnia Wielka Ewakuacja miała miejsce dwa tygodnie temu. Gromada jest teraz w trakcie kolejnej.

Wypolerowane szkiełko obróciło się kilka razy, zanim suche palce włożyły je do wziernika nieboskopu. Tak właśnie Piedmont nazywał własnoręcznie zbudowany przyrząd. Do swoich sprzętów nigdy nie używał tych okropnych komercyjnych nazw. Kłódka zamykająca okiennice – okienlocker. Lampka, która za pomocą czujnika świeci tak mocno, jak daleko od niej znajduje się człowiek – świetlik dynamiczny. Czajnik przerobiony tak, by trzymał ciepło zagrzanej wody – wodogrzałka. Wielka Ewakuacja…

– Nie, o tym wolałbym nie mówić.

Obróciły się pokrętła, wysunęły się przeguby, wizjer skierował się na obiekt J14396-6050C, niewielką satelitę planety Oba-Turla-Be. Oczy Piedmonta zaświeciły się światłem odbitym. Same stały się teraz satelitami myśli Piedmonta, satelitami jego obsesji. Dwoma ognikami podniecenia, które spływało na astronoma-amatora za każdym razem, gdy widział linie górek i dolinek swojego ciała niebieskiego. Jak płynnie ze sobą grały i się kłóciły. Żadnych kątów prostych, tylko piękne, falujące linie. Takie linie, które mogą wyznaczyć dom. Odróżnić dom od niedomu i pozostać miękkie i miłe, i bezpieczne.

– Tam, tam można by zamieszkać.

Widział w nich palce. Długie, poskręcane, łączące się i przeplatające kanały. A w tym wszystkim zamiast krwi płynęła woda, właśnie tymi palcowymi kanałami, tylko z tak daleka jej nie widać. Bo nieboskop nie służy do oglądania wody, ale ziemi, jej struktury, a nie płynnej i niestrukturalnej wody – do tego nieboskop nie służy. Chyba że dałoby się ustawić szkiełko tak, żeby było widać nawet wodę w kanałach. Może dałoby się zbadać kanały. Piedmont znalazłby wodę na innej planecie. Piedmont zamieszkałby nad wodą. Piedmont mieszkałby na innej planecie.

Soczewka pokazała ten sam układ kanałów, co zwykle. Piedmont odłożył ją do pudełka z napisem „POPRAWNE”. Do drugiego pudełka szkiełka wkładał rzadko. Właściwie to tylko raz. Soczewka nie pokazała nic. Piedmont potłukł ją, a fragmenty schował do drugiego pudełka.

– Kiedy ja widzę dobrze.

A widział wiele. Widział na przykład Pierwszą Ewakuację. A po niej Drugą i oburzenie, że tak szybko, że tak wcześnie, że zaraz po poprzedniej. Wtedy minęło siedem lat. Teraz dwa razy siedem dni. Wtedy nadawano jednocyfrowe numery i pisano je od wielkiej litery. Teraz nie nadaje się trzycyfrowych, bo nikogo to nie obchodzi. Czy to setna, czy trzysetna ewakuacja. Czy to setne, czy trzysetne miasto, które umiera i które opuszczamy, bo kończą się gwiazdy i kończy się prąd.

– A ja jestem pierwszą osobą z tych, których to nie obchodzi, więc nie mów.

Odchodząc od nieboskopu, Piedmont szedł na palcach, na napiętych łydkach, na lekkich bosych stopach. Stąpał cicho. Czy po to, żeby gwiazdy go nie usłyszały? Żeby nie uciekły? Nie. Przecież gwiazdy nie uciekną. Gwiazdy umierają, ale nie uciekają. Piedmont prowadził dziennik gwiazd od czternastu cykli. Wiedział, że gwiazdy zawsze pozostają na swoim miejscu, a potem w nim umierają.

– Bo one mają tam umrzeć.

Muszą tam umrzeć, tego Piedmont nie powiedział.

W oczach Piedmona na nowo ukazały się kanały i kanaliki. Tak wyraźnie. Tak blisko. Prawie dotknął. Dotknąć. Wyciągnąć palec i przejechać po nich opuszkiem. Poczuć. Być.

Piedmont chwycił za ołówek i zaczął szkicować. Tym razem w większej skali ułatwiającej zrozumienie. Rysował i tłumaczył.

– To jest wąwóz Kleopatry.

– Dlaczego?

– Bo Kleopatra musiała mieć taki nos.

Ale tu już nie w taki sposób jak gwiazdy. Musiała, bo inaczej sobie tego Piedmont nie wyobrażał. Kleopatra nie mogła mieć innego nosa, bo inaczej jej wąwóz nie zbiegałby się z wąwozem Cezara, wygiętym w przeciwnym kierunku i pod innym kątem. Ale podobnie. Tak, też myślę, że podobnie. Są całkiem do siebie… podobne? Nie, niepodobne. To dlaczego Piedmont zwrócił uwagę na podobnie zginający się kąt?

– Bo przez ten kąt mogą być wąwozami Kleopatry i Cezara. Mogą się przecinać, bo inaczej rozchodziłyby się na różne strony albo, co najwyżej, byłyby równoległe sobie. Równoległe! To taka dziwność w naturze, ale są, są takie dwa kanaliki, które równolegle, co prawda tylko fragment, ale za to ten końcowy, równo się leżą i na dodatek bardzo blisko siebie. Nie rozdziela ich żaden inny kanał, przez co łatwo to zauważyć, popatrz.

Ostatnie słowa Piedmont wypowiadał, wkładając głowę pod plastikowo-szary bęben retinometru. Zakręciły się zębatki, nie szkiełka, uderzyły zakrętki, odskoczyły sprężyny, zapaliły się diody. Małe szkło powiększające skupiło uwagę maszyny na prawym oku Piedmonta, kierując w jego źrenicę mocną, zimną wiązkę światła. Na początku trochę uciekał wzrokiem po tłumaczonych wzniesieniach i dolinach kanałów na satelicie, ale wkrótce rozpędzone oczy uspokoiły się. Wpatrywał się w przestrzeń przed sobą. Bliską, ograniczoną kilkoma centymetrami zapasowego luzu, który zawsze trzeba było zostawić w retinometrze. Przy tak ostrym świetle bijącym prosto w oczy, cała ta przestrzeń przestawała istnieć, ustępowała miejsca nieprzejrzystej, płaskiej szarości.

Piedmont widział szarość, a opowiadał o gwiazdach.

– Bo na innych ciałach też są kanaliki. Widziałem je! Widziałem, sam zaobserwowałem, są tam. Odbiły się w nieboskopie, więc są. Pokażę ci.

– Proszę leżeć. – Piedmont, podnosząc się, uderzył się o krawędź retinometru.

– Tam są kanały, w których jest woda. Albo przynajmniej musiała być. A skoro była, to może jest gdzie indziej? Albo tam już nie ma wody. O tym też myślałem – o tym, dlaczego ta woda zniknęła i jeżeli zniknęła to… No. To źle. Bo wtedy tam jest tak, jak i tu. Ale skoro jest tak, jak i tutaj, to nie będzie gorzej. Gdybyśmy tam zaczęli na nowo, może wtedy, może tam byśmy mogli założyć kolonię, skolonizować, zasiedlić. Osiedlić! I żyć sobie. Tak sobie tam żyć.

Asturia zatrzymała maszynę. Oczy pana Piedmonta rozszerzyły się na tyle, że bez problemu mogła zbadać strukturę zdeformowanej gałki ocznej. Dokładne mapowanie siatkówki, w komputerze renderował się model 3D. Zbędny. Deformacje w przypadku pana Piedmonta były płaskie. Cienkie i podłużne. Gdyby się przyjrzeć, zaczynały przypominać układ wąskich i płytkich rowków, łączących się w skomplikowaną sieć. Kanałów.

Asturia wyświetliła wynik badania. Rzutnik powiększył mapowaną siatkówkę w skali do dziesięciu tysięcy. Projekcja zajęła całą ścianę, rozświetlając niewielki dom Piedmonta. Norę raczej, tak myślała o niej Asturia. Ściana falowała pod natłokiem szafek, haków, dokręcanych półek, a na nich leżały fantastyczne przedmioty, ręcznie robione sprzęty. Ten dorobek samotności dodatkowo wyginał i rozciągał mapę defektów na siatkówce oka pana Piedmonta.

– Pewnie zna pan ten wzór? – zapytała Asturia.

Piedmont powoli wysunął głowę z retinometru, dalej tłumacząc pod nosem zawiłości mapy kanałów widzianych na satelicie. Zamilkł, gdy projekcja poraziła jego oczy. Milczał dalej, gdy źrenica zmniejszyła się na tyle, by zobaczył najjaśniejsze jak dotąd kanały. Kanały na jego ścianie. Kanały na jego satelicie. Podniósł rękę. Kanały na jego ręce. Dotknął. Przesuwał palcem po chropowatej ścianie, na której ciemniejsze miejsca wyznaczały kanały, a jaśniejsze – powierzchnię. Ciągnął palec dalej, wyżej, w stronę nieba. Zrzucił szafkę, która stanęła mu na drodze. Panie Piedmoncie. Rozsypały się trzymane na niej śrubki. Kanał połączył się z drugim, Piedmont wykorzystał drugą rękę. Rozciągnął się, podążając za kanałami rozchodzącymi się w dwie różne strony. Prawą stopą zakreślał niewielki kanał, który łącząc się z drugim, tworzył pętlę. Drugiej nogi nie mógł podnieść, więc językiem jechał po ścianie kanałem, który znajdował się naprzeciwko jego twarzy. Jeszcze kilka półek wylądowało na podłodze. Piedmont trzymał się pustych haków i nosem, i uchem, i policzkiem, wtulając się w wąwóz Kleopatry, Cezara, Augusta, Nefretete, Stanleya.

– Panie Piedmoncie!

– Kanały! To są te kanały! Widzisz, dziewczyno? Patrz! W nieboskopie nie widać tak dobrze. To są kanały! To są kanały! Moje kanały! – krzyczał Piedmont, przesuwając palcami po całej ścianie. – Jest nawet w nich woda! – wykrzyknął, gdy natrafił na ślad swojej śliny. – Woda! Woda!!! – Podbiegł do Asturii z wyciągniętym palcem wskazującym, na końcu którego błyszczała się lepka flegma. – Jest tam woda! Można tam osiąść. Możemy tam… Mogę… Możemy… Może inni też… Tam!!! – Piedmont wcisnął palec między swoje wargi i z zapałem oblizał go dokładnie. – Kanały!

– Panie Piedmoncie, to nie kanały – mówiła stanowczo Asturia. – To nie kanały, tylko defekty.

– Jakie defekty! To struktura geologiczna na mojej nowej planecie, to pofałdowanie ziemi. A może… A może to nie kanały, a łańcuchy górskie? Moja planeta jest potężna. Ma góry! Ma szczyty! Szczyt Cezara, który spada lekkim łukiem do szczytu Kleopatry.

– To defekty na pańskim oku – powtórzyła Asturia.

– Pańskie Oko. Najwyższy szczyt. O tutaj, na połączeniu łańcuchu Augusta i Stanleya. Widzisz ten najciemniejszy punkt? To na pewno najwyższy szczyt. Musi tak być.

– Panie Piedmoncie. Jest pan chory, pana oczy się deformują. Na siatkówce pojawiły się… no, po prostu deformacje.

– Te formacje górskie dadzą naszym ludziom bezpieczeństwo. Tutaj jest nizina – wskazał jasny punkt – a dookoła góry. Góry! Niemożliwe do przebycia! Nikt nam nie zagrozi. Nikt nas nie podbije. Nawet choroby… Już nigdy nic.

– Piedmont! To nie góry! To nie wąwozy!

– Czyli rzeki?! – ucieszył się.

– Żadne rzeki! To pańskie oko nie działa i odbija te wzory, które pan cięgle widzi. Widzie je pan wszędzie, prawda? Nie tylko na tej satelicie?

Piedmont wsunął się pod szafkę i na kolanach szperał w poszukiwaniu ołówka. Znalazł kawałek węgla. Chwycił go w piąstkę i dziecięcym gestem wysmarował dwa pierwsze kanały wyświetlanej mapy.

– Proszę przestać. – Trzymając Piedmonta jedną ręką za bark, drugą Asturia próbowała złapać go za nadgarstek. No złap go. Łap.

– Te kanały, widzisz dziecino – Piedmont kreślił kanały – to jest nasza szansa – stwierdził, rysując czwarty kanał – na zmianę – zaczął wyliczać przy kolejnym – na nowe życie – tym razem krótszy kanał – na osiedlenie się – duży łuk kolejnego kanału. – Rozumiesz, dziecko? Rozumiesz ten kanał, który teraz maluję? Co to znaczy osiedlić się? Być osiedlonym?

Zawyła syrena. Piedmont się zatrzymał.

– To kiedyś. Kiedyś tak było.

– Panie Piedmoncie, proszę – poderwała się Asturia – naprawdę musimy się ruszyć, zaraz będzie ciemno. – Wyłączyła rzutnik, zamknęła klapę retinometru. Na ramię zarzuciła torbę służącą jej za pokrowiec na przyrząd.

– Nie! – krzyknął Piedmont. – Nie! Nie! Nie!

– Proszę – powtórzyła Asturia.

– One nie mogły zniknąć! One tu były! Narysowałem je, patrz, został ślad. Węglem na ścianie. To znaczy, że one tu były. – Piedmont odwrócił się od ściany. – Widziałaś je? Widziałaś?

– Widziałam defekty pańskiego oka i widziałam już martwe miasta. Jeżeli teraz się nie zbierzemy, nie zdążymy stawić się na miejscu zbiórki. Jesteśmy daleko od miasta, to kilkanaście minut drogi. Błagam, jak do pana przemówić?

– Widziałaś kanały. Były tutaj. To ty sprawiłaś, że były tutaj, spraw jeszcze raz.

– Nie było kanałów! Nigdzie nie ma tych kanałów, tym bardziej nie było ich tutaj.

– Były. Narysowałem je – ciągnął Piedmont, przesuwając palcami po porysowanej ścianie. – Są linie znaczące kanały. Pokaż mi moje kanały.

– Za dużo tego – stwierdziła Asturia, podchodząc do ściany. Chwyciła za szmatę leżącą między porozrzucanymi rzeczami. Zaczęła wycierać. – Nie ma kanałów. Nie będzie kanałów. Żadnych kanałów. Widzi pan? To nie kanały, kanały się nie ścierają.

– Nie! – błagał Piedmont.

– Właśnie! Nie! Nie ścierają się! – ciągnęła Asturia, próbując nie pozwolić Piedmontowi na wyrwanie jej z rąk szmaty. – To znaczy, że kanałami nie były.

– Rzuć to – wyskomlał Piedmont, poddając próby wyrywania. – Zostaw. Przestań.

– Te nie żadne jebane kanały, widzi pan? Żadne, kurwa, kanały to nie były! Ja pierdolę, kanały! Przez te kanały zostaniemy w martwym mieście i będziemy się cieszyć, jeśli kanały chociaż ściekowe znajdziemy. Musimy ruszać, panie Piedmoncie. Piedmoncie?

Piedmont upadł na podłogę. Jedną dłonią trzymał Asturię za nogawkę i pociągał jeszcze przez chwilę regularnym ruchem. Przyłożył czoło do kostki dziewczyny, która jako jedyna z Migrantów przyszła do jego tymczasowego mieszkania. Stulił się przy nodze swojego jedynego jak dotąd gościa. Zamilkł.

– To gdzie są moje kanały? Gdzie będę mógł zostać na stałe?

Asturia wypuściła z rąk szmatę, która zasłoniła twarz płaczącego pana Piedmonta. Z ulgą nie musiała na niego patrzeć. Podniosła wzrok na krzywe cztery ściany piedmontowskiego lokum. To nie było miejsce, gdzie ona sama znalazłaby dom. A on próbował.

– Na pewno nie tu – powiedziała wolno, rozglądając się po szarym nieporządku skrupulatnie zbieranego majątku. – To wszystko zaraz zniknie. Tylko jak my się z tym wszystkim zbierzemy?

Pan Piedmont puścił już jej nogę. Teraz zwinął się w jeszcze marniejszy kłębek i ściskał w dłoni rąbek rzuconej na jego twarz szmaty. Raz po raz łkał głośniej, a potem milkł w chropowatej szarości brudnej od węgla szmaty.

– Panie Piedmoncie, proszę. Gromada zaraz rusza. Musimy iść. Do Miasta.

– Nikt tam na mnie nie czeka – mówił, nie ruszając się.

– A tu?

– A tu mam moje rzeczy. Moje sprzęty, mam je tutaj wszystkie. – Odkąd zawyła syrena, zrobiło się już na tyle ciemno, że Asturia nie zauważyła nawet, jak Piedmont ściągnął z twarzy starą, zużytą szmatę. Poczuła tylko, jak poruszył się, chyba oparł się na łokciu. – Zostanę tu z nimi. A ty idź.

– Sama?

– Sama. Zrób tylko jedną rzecz, dla mnie, staruszka Piedmonta. W nowym Mieście odwiedź kogoś, komu z serca wyrwano stary dom. Bo to jedyna dziura, której samemu nie można zatkać – mówił, patrząc na swoje sprzęty, które widział nawet w takiej ciemności. W dłoniach mełł szmatę, jakby szykując ją na to, co miało ich oboje spotkać.

Dłońmi wyczuła w ścianie framugę drzwi. Mocno je popchnęła. Asturia chciała rzucić okiem ostatni raz na dom tego dziwaka, ale widziała wyłącznie plamę czerni jednolitą jak ściana, która miała już nigdy więcej nikogo nie wpuścić do środka. Asturia utkwiła wzrok w ostatnich czerwonych światłach Miasta i pobiegła w ich stronę, czując ulgę, że nie musiała widzieć płaczącego Piedmonta.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zuzanna Kania, Kanały, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 225

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...