21.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #234 / Sonata wigilijna

Od jakiego czasu nie znosi Wigilii? Bez skutku usiłował zebrać myśli. Tonęły w lepkim mroku. W rzadko kapiącym wokół deszczu ze śniegiem. W ostatni wieczór przed tym najważniejszym dniem w roku był sam i stanowczo za dużo wypił. Mąciło mu się w głowie.

Miał nawet wrażenie, że nosi w sobie popsuty mechanizm wymagający natychmiastowego naprawienia. Spóźnieni, zmęczeni kolędnicy, ze zmoczoną gwiazdą betlejemską, jak z czasów dzieciństwa… Czy byli warci jego uwagi? Ten szczególny wieczór przygnębiał go. Prowokował wciąż jakieś obrachunki. Ze sobą. Z życiem. Jakby to mogło coś zmienić. Odwrócić nurt tej nieprzejednanej rzeki, by żyć na wspak. A gdyby naprawdę mogło się to udać? Przeżyć siebie, na nowo? Wrócić, choćby do poprzedniej Wigilii; albo jeszcze wcześniej, do czasu, gdy jeszcze nie było na nic za późno? Przecież dopóki żyje, jest jakaś szansa. Obojętne na co. Może na wigilijną kolędę, choćby usłyszaną przypadkiem, przez czyjeś niedomknięte okno…

Szedł powoli przez opustoszały Rynek. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy trudno rozpoznać porę roku. Sine, nabrzmiałe jakby wyrzutem, nisko nad głową zawieszone niebo, wilgotny chłód przenikający do szpiku kości. Poczuł nieprzyjemne znużenie. Przysiadł na ławce skurczony, jak zdychający gołąb, którego dostrzegł mimochodem wtulonego w szparę w murze kamienicy. Przyglądali się sobie nawzajem przez chwilę. „Gdzie twoi kompani?” – pytał w duchu gołębia z ironią. „Tylu ich tu goni w dzień za byle okruchem, łasząc się do kogokolwiek, kto tylko wyciągnie rękę z karmą. Spłoszone kołują popielatą chmurą wokoło, a potem znów pokrywają płytę Rynku grubą warstwą, ku uciesze dzieci i turystów. Gdzie są teraz? Zostawili cię samego, niedołężnego na pastwę losu? Czy sam zrezygnowałeś z ich bezmyślnego, gderliwego towarzystwa?”. Nie odpowiadał. Ale jego oko poruszało się to w górę, to w dół, jakby zastanawiał się, czego naprawdę może chcieć od niego ten tkwiący w ciemnościach człowiek.

„A ty?” – spytał w końcu bezgłośnie. „Czego ty szukasz, mały człowieku zabłąkany w swojej samotności? Od kogo, czy od czego, uciekasz i dokąd? Patrzysz na mnie zdjęty litością, a sam litości jesteś wart, może nawet bardziej niż ja, bo nie dane ci będzie, jak mnie, zdechnąć szybko w byle szparze. Jeszcze pożyjesz, choć tak bardzo nie chciałbyś żyć. Śmieszne, ale rozczulasz mnie, mój biedny. I nie oszukasz. Nie prosząc o nic, prosisz o wszystko. Jakbym ja mógł ci dać cokolwiek. Oczekujesz pomocy ode mnie? Spójrz na siebie, z nas dwóch ty jesteś większym nędzarzem, bo więcej straciłeś. I sam ze sobą nie potrafisz się pogodzić”.

Nie wytrzymał wzroku tego dziwnego gołębia, wstał nerwowo i trochę bezładnym krokiem ruszył w zmrok. Było pusto, kilka par zmierzało w stronę kina, w pustej dorożce drzemał otulony kocem dorożkarz, koń tkwił przy dyszlu zziębnięty, kłapiąc parującą szczęką, jakby opędzał się od much. Z bramy wytoczyła się grupka ludzi, śmiejąc się głośno, z zaczepnymi spojrzeniami. Głowę wtulił w ramiona, udając nonszalancką ignorancję. Gdy znikli za rogiem, rozluźnił się nieco, cisza go uspokoiła. Szedł bezmyślnie przed siebie. Miał dość tego miejsca, gdzie wszystko kojarzyło mu się z klęską. Jeżeli jakimś cudem wytrzyma do rana, ucieknie stąd. Byle gdzie. Żeby całkiem zagubić się w tłumie, w szalonym rytmie jakiegoś wielkiego miasta. Albo przeciwnie, zakopie się na odludziu, zadręczy na śmierć własną obecnością. Mogło go zabić jedno i drugie. I tego właśnie oczekiwał. Dlatego było mu obojętne, co zrobi ze sobą jutro, skoro nie ma odwagi zrobić tego dziś. Za słaby na jakiekolwiek radykalne cięcie, które mogłoby coś odmienić, pchnąć go na inny tor. Zbyt zmęczony.

Mrok zszarzał tak bardzo, że wokół na ulicy włączyły się lampy i świąteczne dekoracje. Światełka na wystawach, kolorowe gwiazdki, kręcący się niczym tancerki mikołaje z workami prezentów na grzbietach… Jako dziecko często przylepiał nos do sklepowej szyby. Była zimna, oblodzona, ale zachwycały go elektryczne kolejki sunące miękko po szynach pomiędzy sztucznymi choinkami. Mógł tak stać i patrzeć bez końca. Jakie to dziwne, że wciąż to pamięta. Jak to się stało, kiedy zgubił własne dzieciństwo? Młodość jest bezwzględna. Odziera z lat chyłkiem, jak złodziej. Ledwo się spostrzeżesz, jesteś dorosły ­ czy tego chcesz, czy nie. Od którego z pytań zaczął milczeć? Bo milczenie zaczyna się od zamkniętych, głuchych pytań. Nagle zdał sobie sprawę, że jest jak śnieg. Miotany wiatrem od ściany do ściany. Pomiędzy jednym a drugim podmuchem ledwo zdający sobie sprawę z własnego istnienia. Może nawet zatracił już i to. Siebie samego. Ta jego niezdolność do jakiejkolwiek decyzji. Ten krok ślepca. Jutro Wigilia. I nic. Żadnego wzruszenia. Nie czuł się winny, choć tak łatwo mógłby oskarżyć właśnie siebie. Ale nie szukał winowajcy. A już na pewno nie w sobie. Bo po co? Nie wierzył w odmiany. Na co czekają ci wszyscy ludzie? W oknach gdzieniegdzie pojawiły się ubrane drzewka. Zza nich wypłynęła twarz jego matki. Dlaczego teraz powróciły do niego jej słowa? Jej głos, dawno zapomniany, o którym był pewien, że przebrzmiał? Płynął teraz wraz z deszczem i śniegiem, prosto w jego serce. I nic ­ oprócz uczucia chłodu. Jakby nagle znów, jak wtedy w dzieciństwie, przyłożył nos do szyby. Przenikliwe wrażenie pustki.

Skręcił w stronę Zwierzynieckiej. Kilku przechodniów z podniesionymi kołnierzami, jasno oświetlone witryny martwych sklepów, cichy szum przemykających chyłkiem samochodów. Na moment przystanął, jakby się nad czymś zastanawiał. Wielka bryła domu towarowego która nagle przed nim wyrosła, dała mu znikome wprawdzie, ale jednak poczucie bezpieczeństwa, i to właściwie zupełnie bez powodu. Nie umiał uzasadnić, dlaczego to jest właściwe miejsce, jednak wjechał windą na górę. Mimo chłodu usiadł przy stoliku, na tarasie kawiarni. Podeszła kelnerka.
– Pan sobie życzy…
– Piwo… Nie, dwa. I dwie setki.
Popatrzyła na niego, jakby chciała zaoponować, jednak odwróciła wzrok i odeszła bez słowa. Rozluźnił się nieco. Widok z góry, w czerniejącym szybko mroku przywołał obrazy dzieciństwa, spacery z ojcem, srebrną łuskę rzeki, jej monotonny szum…

Drgnął, jakby się obudził. Kelnerka stała przed nim i znów przyglądała mu się uważnie. Na stoliku postawiła otworzone butelki piwa i dwa kieliszki czystej. Zmieszał się. Odeszła jakby niechętnie, przy barze raz jeszcze odwróciła się i spojrzała w jego stronę. Udał, że tego nie dostrzegł. Ukradkiem rozejrzał się, tylko kilka stolików było zajętych. Pił powoli, małymi łykami, poczuł, jak alkohol rozgrzewa go i usypia jednocześnie. Pomyślał nawet, że mógłby spróbować wrócić do domu.

„To straszne być tak zmęczonym” – stwierdził i zdziwił się, że jeszcze go coś obchodzi. Na blacie baru stała mała, sztuczna choinka ustrojona w niebieskie bombki. Skrzywił się na ten widok. Nie miał upodobania do tandety. Bożonarodzeniowe akcesoria, te wszystkie kiczowate złocenia irytowały go. Przyłapał się na tym, że nadal ceni dobry smak. Jakie jednak znaczenie może mieć dla niego to, czy na barze stoi świąteczny maszkarek czy też gustowny symbol… wiary? Wiara… Wciąż powraca do niego to słowo, jak bumerang. Słowo-klucz? Jakby słowem, niby wytrychem, można było otworzyć pamięć. Nie ma matki, zniknęła nawet ze wspomnień, podobnie jak w mrokach niepamięci przepadł ojciec. Siostra, która zmarła w dzieciństwie… czy naprawdę istniała? Jeżeli przewinęli się przez swoje i jego życie wszyscy ci ludzie, to gdzie są? Niezanotowani głęboko w nim, więc nie można mieć pewności, że się zdarzyli. Czy można przemknąć jak cień, nie zostawiając nawet śladu? Jeżeli tabliczki na grobach nie kłamią, jeśli zdjęcia w albumach nie są efektem zręcznych trików utalentowanego prestidigitatora, to co się z nimi stało? Jak można tak po prostu rozpłynąć się? I nic? Żadnego trzęsienia ziemi? Obojętność, wszystkich i wszystkiego. Śmierć to żaden powód, dla nikogo, żeby wpaść w popłoch… Ktoś był, teraz go nie ma. Zwykłe, obojętne prawo fizyki. Prawo życia. Normalka. Nie, nie czuje lęku. Raczej ulgę, że można tak zwyczajnie zapaść się w niebyt. I że od tego dzieli go cienka i nieuchwytna granica. Uczucia? W takim rachunku nie ma na nie miejsca. Nie mieszczą się w ogólnej kalkulacji. Wobec Wszechświata nie mają znaczenia. Kosmos – ziębi, nie parzy… Kochasz czy nie, cierpisz czy nie, i tak czeka cię to samo. Rozpad. I to też jest pocieszające. Zadygotał, jakby chwycił go atak febry. Te świąteczne, rodzinne gadki… Jakie znaczenie ma teraz dla niego, czy matka i ojciec kochali się czy nie. Ich tęsknoty, cierpienia, nadzieje i wątpliwości, i tak wszystko poszło na przemiał. Może drży jeszcze w tych sztucznych gałązkach na barku tamten ich oddech, lekki jak westchnienie, a może to kelnerka potrąciła bombkę nieuważną ręką… Co to może kogo obchodzić ­ i co obchodzi tych, którzy odeszli? Długi, długi korowód nieodwołalnie straconych…

Kelnerka przy ladzie ziewnęła i zerknęła na zegarek. Nie ukradkiem, ostentacyjnie. „Zamykają dopiero o dziesiątej” – obruszył się w duchu. – „Gdzie jej się tak spieszy?”. W sali siedziało jeszcze parę osób. Gdyby nie to, pewnie chętnie zamknęłaby interes i pospieszyła… do domu? Może do niecierpliwego kochanka… Przyjrzał się uważnie kobiecie. Koronkowy czepeczek miała przekrzywiony, oczy zmęczone. Płakała? Nie, raczej ma za sobą nieprzespaną noc. Chciał zagadnąć, zapytać, co jej dolega. Z trudem powstrzymał się, aby do niej podejść. Czemu poczuł dziwną, nieuzasadnioną więź z tą obcą kobietą? Przez przemożne zmęczenie, którego nie potrafiła zetrzeć z twarzy? Przez zbyt uszminkowane usta, które drgały jej raz po raz, jakby i w niej zatarł się jakiś mechanizm i jej twarz mimowolnie powtarzała po wielokroć niekontrolowany tik? Jednak: co miałby powiedzieć tej kobiecie? Gdy śnieg za oknem tak wali na przemian z deszczem… raczej niech spieszy się do domu. Do tego kieratu nieustannie powtarzanych czynności. Kluski z makiem, barszcz, karp; przyrządzić, usmażyć. Podać, zjeść… pozmywać. I do następnych świąt. Codzienne, beznamiętne oczekiwanie. Na co? Nie wiedział. Czy ona potrafiłaby mu coś wyjaśnić? Z pewnością także nie. Bo co niby? Że życie jest nieprzewidywalne? Że jedyne wyjście to nie oczekiwać niczego? Wtedy przynajmniej nie można doznać zawodu. To jedyna właściwa postawa. Bierność. Nieliczenie na nic. Tak trzeba żyć. Od jednej nieprzewidzianej małej przyjemności do kolejnej. Nie liczyć na nie. Nie liczyć ich. Nie rozpamiętywać. Czyste bycie jako jedyna możliwość i esencja życia.
– Tadeusz! – usłyszał tuż nad swoim uchem. – Co ty tu robisz? Kopę lat…
Spojrzał w górę: nad nim, powiewając blond włosami, stała rozanielona Daniela. Pocałowała go w czoło, poufale, jak dawniej, ale nawet nie odczuł niechęci czy niepokoju. Monologowała przez cały czas, siadłszy bezceremonialnie naprzeciw, ale nic do niego nie docierało poza faktem jej obojętnej mu obecności. Patrzył na nią, zastanawiając się intensywnie, o co jej chodzi i czego może chcieć.
– Powiedz coś! – usłyszał wreszcie. – Martwisz mnie. Wyglądasz nieszczególnie.
– Przesada – odparł, siląc się na uśmiech. – Zawsze wszystko wyolbrzymiasz.
– Tak – westchnęła. – Wiecznie sobie to powtarzam. Ale w dzisiejszych czasach człowiek nie wie, jak żyć. To nie to, co kiedyś.
Uśmiechnął się mimo woli. Tak, to ta sama Daniela, co zwykle. Teraz rozgada się na dobre. Pozwolił płynąć potokowi jej słów, sam zanurzył się w chłodny żar piwa. Czuł się lepiej, znacznie lepiej. Był wdzięczny Danieli za jej trajkotliwość, że nie przeszkadzał jej brak czyjegoś odzewu. Wystarczało, że miała do kogo mówić. A jemu było wszystko jedno, kto do niego mówi. Choć przez chwilę nie był sam. Nigdy nie zadzwoniłby do niej, bo i po co, ale jej przypadkowa obecność cieszyła go.
– No, popatrz tylko! – wykrzyknęła nagle. – Przecież to Halszka!
Daniela zerwała się od stolika ożywiona i popłynęła w stronę siedzącej w kącie kobiety. Widział, jak rozmawiały przez chwilę. Tamta speszona jej niespodziewanym najściem, próbowała bronić się unikiem, w końcu wyszła, wymawiając się czymś. Zauważył zawód na twarzy Danieli, tamta najwyraźniej zepsuła jej zabawę. Daniela wróciła do jego stolika kąśliwa jak osa.
– Nie pamiętasz Halszki?
Pokręcił przecząco głową.
– Nie bujaj. I tak ci nie wierzę! – zadeklarowała.
Milczał.
– Poznaliście się kiedyś… u mnie. – Zaśmiała się dziwnie. – Naprawdę nie pamiętasz? Myślałam, że przysiądzie się do nas, pogadalibyśmy trochę o starych czasach… Powiedziała, że spieszy się na jakiś wiec. Wyobrażasz sobie? Że też komuś chce się jeszcze bawić w takie rzeczy. – Była wyraźnie niezadowolona.
– Pewnie się wymówiła – bąknął jej na pocieszenie, ale nie uspokoiło to Danieli, a nawet rozsierdziło ją jeszcze bardziej.
– Spotykamy się raz na piętnaście lat i nawet pięciu minut nie znajdzie na rozmowę. – Zerknęła na zegarek. – Zresztą na mnie też czas. – Spojrzała na niego wymownie, najwyraźniej chciała, aby ją odprowadził do domu. Zapłacił rachunek, wyszli razem.
– W którą stronę zmierzasz? – zapytał, udając wesołość.
– Wiesz przecież, gdzie mieszkam. Na Salwatorze – przymilała się jak kocica.
– Och, jak mi przykro – udał zmartwienie – Ja akurat w przeciwnym kierunku.

Rozgniewana, z trudem dała się uprzejmie pożegnać. Było mu jej żal. Naprawdę rozerwała go trochę, cieszył się, że ją spotkał. Ale to wszystko, droga Danielo, tylko tyle… Gdybyś wiedziała, co się we mnie kłębi, jakie parszywe myśli przychodzą mi do głowy, nie odstępują, nie dają żyć, sama nie chciałabyś mieć ze mną nic wspólnego. Naprawdę lepiej będzie dla ciebie, jak sobie pójdziesz. Pochylił się, pocałował ją w policzek. Nieco się rozchmurzyła i dała udobruchać.
– Zadzwoń kiedyś – poprosiła, choć wiedziała, że tego nie zrobi.
– Na pewno – obiecał.
Ruszyli, każde w swoją stronę. Właściwie nie wiedział, która to jego strona, po prostu poszedł w przeciwnym kierunku niż Daniela. W ten sposób znów szedł Zwierzyniecką, tym razem w stronę Rynku. Zastanawiał się, ile jeszcze razy przejdzie tej nocy tą ulicą, w jedną i w drugą stronę. Godzina była pewnie późna, ale zimowy mrok czynił ją trudną do określenia. Zbliżał się właśnie do budynku filharmonii, kiedy usłyszał krzyki. Gromada ludzi z transparentami parła do Rynku. Zdziwił się, skąd się ich nagle tylu wzięło. Przed chwilą było tu zupełnie pusto. Głośno skandując, czynili niezły tumult. „To pewnie ten wiec, o którym mówiła Danieli Halszka” – przebiegło mu nagle przez głowę i zdziwił się, że zapamiętał. A więc jednak to nie była wymówka. Był nawet ciekaw, o co chodzi tym ludziom, ale było za ciemno, nie mógł odczytać napisów na transparentach, głosy ich zaś zlewały się ze sobą, nie pozwalając na uchwycenie sensu poszczególnych zdań. Szedł za maszerującymi, zachowując bezpieczną odległość. W Rynku otoczyli pomnik, ktoś z głośnikiem przy ustach wykrzykiwał coś przy aplauzie zebranych, głosy odbijały się głuchym echem od murów, tonęły w nerwowych przepychankach ludzi. Czy była tam Halszka? 

Nie, z całą pewnością jej nie zna. Halszka… Nigdy nie słyszał takiego imienia. A już na pewno zapamiętałby tę kobietę. Miała coś szczególnego w twarzy. W tej chwili, gdy została zagadnięta przez Danielę, z daleka zwróciła się w jego stronę, dostrzegł jakiś błysk w jej spojrzeniu. Dziwny. Budzący raczej konsternację niż sympatię. Jakiś szczegół jej fizjonomii z pewnością by rozpoznał. Tymczasem on nie miał pojęcia, co Daniela miała na myśli. Taki drobny, wydawałoby się, defekt jak brak subtelności u  Danieli potrafi być irytujący. „Czy inni też mnie podobnie odbierają? – pomyślał nagle z ukłuciem niepokoju.

Tłum gęstniał. „Skąd wzięli się ci wszyscy ludzie?” – przebiegło mu przez myśl. Rynek był zatłoczony. Nadciągnęły grupy punków i skinów. „Zanosi się na niezłą rozróbę” – stwierdził w duchu. Stanął przezornie w bramie i patrzył. Właściwie nie wiedział, po co tu stoi. Powinien był dawno stąd odejść. Nic go to nie obchodziło. I nie miał ochoty na bójkę. Ale na nic nie miał ochoty. Na siedzenie w pustym domu, czy włóczenie się całą noc bez celu, też nie. Czuł się trochę jak w kinie, jakby nagle jakiś seans rozgrywał się przed nim, a on uczestniczył w tym zupełnie wbrew swojej woli. Było mu przy tym obojętne, jak to wszystko się zakończy i kiedy. Najważniejsze, że znów nie był sam, a jednocześnie nie musiał mówić do nikogo i nikogo słuchać. Przedrepcze w miejscu trochę czasu, który został mu do rana. Żeby tylko nie zgrabieć z zimna. Roztarł ręce i przytupnął parę razy nogami. Ktoś z kamienicy obok otworzył okno i zaczął wołać:

– Cisza! Idźcie sobie wiecować gdzie indziej!

Tłum odpowiedział głośnym wyciem i gwizdami. W odpowiedzi chlusnęło na najbliżej stojących wiadro wody. I wtedy się zaczęło. Ktoś palnął w okno kamieniem, szyba rozprysła się jak bańka, rozległ się krzyk: „Policja! Policja!”. Tłum ruszył, zafalował. Trzasnęła jakaś wystawa, ktoś kogoś próbował powstrzymać, w końcu zaczęła się regularna bijatyka. Bili się wszyscy ze wszystkimi. Nie wiadomo skąd wtargnęły na Rynek policyjne Nyski, z których wypłynął obłok uzbrojonych policjantów. Posypał się na nich grad kamieni, oni zrewanżowali się pałkami, armatkami wodnymi i gazem łzawiącym. Hałas i zamieszanie nie do opisania. Stał w bramie, bojąc się poruszyć, aby nie dostać się w sam środek szalejącego tłumu. Bał się oberwać. Był tu przypadkiem i tylko w charakterze widza, wolał przeczekać. Nagle zobaczył Halszkę. Szła, zataczając się, potrącali ją biegnący na oślep ludzie. Zakrywała twarz rękami, była cała zakrwawiona. Wyskoczył z ukrycia, zanim pomyślał, co robi. Poczuł zimny strumień wody na swoim grzbiecie. „Cholera” – jęknął w duszy. Złapał Halszkę i wciągnął do najbliższej bramy. Patrzyła na niego z przerażeniem. Nie poznawała go, nie wiedziała, czego od niej chce.
– Nie mam pieniędzy – wyjąkała wreszcie. – Zgubiłam torebkę.
– Spotkaliśmy się dzisiaj – wyjaśnił szybko. ­ Daniela chciała, żebyś przysiadła się do naszego stolika… Chodźmy stąd. Bez dokumentów zaraz cię przypudłują.
Osłonił ją ramieniem i poszli. Nie stawiała oporu. Czoło miała mocno stłuczone, włosy mokre. Co chwilę potykała się.
– Odprowadzę cię do domu – powiedział. – Jest zbyt niebezpiecznie, żebyś szła sama. Gdzie mieszkasz? A może wolisz na pogotowie?
– Nie, nie – zaprzeczyła szybko. – Wolę do domu. Mieszkam niedaleko.
Szli szybko w stronę Zwierzynieckiej. „Prześladuje mnie dzisiaj ta ulica” – pomyślał z niechęcią. Jacyś ludzie uciekali, słychać było policyjne syreny, parę osób minęło ich na Zwierzynieckiej, ale był tu większy spokój. Odetchnęli z ulgą, gdy znaleźli się na moście. Przeszli przez Wisłę jeszcze spięci. Wciąż kapał przykry, rzadki deszcz zmieszany ze śniegiem, przemokli do suchej nitki, ale tu było już całkiem spokojnie. Mieszkała w przedwojennej kamienicy, mocno zrujnowanej. W korytarzu było brudno i ciemno, mimo żarówki dyndającej na kawałku druta. Szli na górę po drewnianych, rozpadających się schodach; aż strach było chwycić za drewnianą poręcz, która chybotała się pod wpływem kroków, w lewo i w prawo. Na trzecim piętrze, przy wielkich, brązowych drzwiach, przystanęła. Wyjęła spod wycieraczki klucz.
– Trzymasz klucz pod wycieraczką? – zdziwił się niepomiernie. – Nie boisz się, że cię okradną?
Wzruszyła ramionami.
– Co by tu mieli u mnie ukraść?
Stali przez chwilę w niezręcznym milczeniu. Pomyślał, że powinien się pożegnać i odejść. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Ale nie mógł zapomnieć o tym, że czeka go ranek, z którym nie będzie potrafił się uporać. Musiała i ona mieć takie swoje poranki. Widać to było w jej twarzy okalanej mokrymi od deszczu i krwi włosami.

Trzęsła się z zimna, szczękając zębami, pomyślał nawet, że się rozchoruje, jeśli on zaraz stąd nie odejdzie.
– Wejdziesz na chwilę? – spytała wreszcie, szeptem, aż przeszły po nim ciarki, mimo że prawie nie zrozumiał słów.
Była między nimi trudna do wytłumaczenia bliskość. Wiedział, że to ona ją stwarza. Poczuł, jak zapala się w nim ostrzegawcze światło. Zawahał się. Jednak zbyt mocno nie miał ochoty wracać do pustego domu, by odmówić.
– Może tylko na chwilę – odpowiedział niezdecydowanie. – Zrobię ci opatrunek.
Otworzyła drzwi, weszli do środka. Mieszkanie było wysokie, ciemne i zaniedbane. Przedwojenne meble były zniszczone tak samo jak parkiet. Od dużych, nieszczelnych okien wiało chłodem. Wnętrze wydawało mu się nazbyt rozległe. Ta przestrzeń osaczała go, poczuł się nieswojo. Halszka zapaliła lampę nad stołem, ale nie zrobiło się od tego dużo jaśniej, a może tylko tak mu się wydawało. Może to w nim czaił się wciąż ten zmrok zza okien, wniósł go tu ze sobą ­ i miał teraz w sobie już nadchodzącą noc. I niepokój.
– Nie znoszę tego miasta – powiedział nagle, tak agresywnie, że aż znieruchomiała.
Stał na środku pokoju z rękami w kieszeniach, w płaszczu, którego nie zdążył zdjąć i którego kołnierz miał wciąż podniesiony do góry, jakby wciąż czuł na sobie przenikliwe zimno nadciągającej nocy.
– Usiądź – powiedziała cicho.
Czyżby bała się, że głośniejszy ton spłoszy go, przyspieszy jego ucieczkę? Rzeczywiście przez chwilę pomyślał o ucieczce, jakże dobrze go wyczuła. Stał nieporuszony, jak gdyby nie usłyszał, co powiedziała. Nie powtórzyła jednak. Weszła do łazienki i zaczęła obmywać twarz. Kiedy spojrzała w lustro, drgnęła. Był tuż za nią.
– Gdzie masz opatrunki? Coś z tym trzeba zrobić. – Przyglądał się jej twarzy uważnie. – Fatalnie to wygląda – dodał.
Przysiadła na wannie. Wyjął z szafki watę, zdezynfekował jej ranę, przykleił plaster.
– Nieźle ci dołożyli. Ale chyba się zagoi bez szycia…
Wstała.
– Zrobię herbatę – zaproponowała, jakby nie wierząc, że zgodzi się zostać z nią jeszcze choćby przez chwilę, bo nie wiedziała, jak go zatrzymać.
– Wolałbym wódkę – zasugerował.
Wciąż był w płaszczu, robił wrażenie spieszącego się dokądś, wciąż w biegu, jakby za moment miał mu uciec ostatni pociąg. Wrócił do pokoju, ale nie usiadł. Rozglądał się ukradkiem dookoła. Mnóstwo książek, powycierane już aksamitne zasłony, dębowy stół na środku. Wzdrygnął się, gdy weszła, niosąc na tacy dwie dymiące szklanki, karafkę i kieliszki.
– Zdejmij płaszcz i usiądź. Nie będziesz chyba pił na stojąco?
Rzucił płaszcz na kanapę. Usiadł w kącie, w fotelu.
„Jak najdalej ode mnie” – pomyślała i odczuła przykrość. Spodziewała się raczej natarczywości. Nie, spodziewała się raczej, że spędzi ten wieczór sama. Tę kolejną samotną noc. Choć przyzwyczajona do samotności, jednocześnie jej nie znosiła. Nie potrafiła się z tym zmierzyć, zaakceptować. Tej bezapelacyjnej obecności tylko samej siebie.
– Dziękuję za pomoc i odprowadzenie – odmierzała wyrazy mechanicznie, bez emocji.
Gdy tymczasem ta niespodziewana wizyta zupełnie wytrąciła ją z równowagi. Nie odpowiedział. Patrzył na nią niewidzącymi oczami. Nie był pewien, do czego zmierza. Chyba oboje się bali. Odczuła przykrość, zobaczył to na jej twarzy. 

Ile mogła mieć lat? Z pewnością była młodsza od Danieli. Subtelniejsza, choć nie był pewien, czy nazwałby ją ładną. Raczej nie w jego typie. Zbyt szczupła. Do tego z miną przestraszonego dziecka. W kobietach cenił pewność siebie. Kiedy miały coś do powiedzenia, do zaoferowania. Gdy potrafiły przykuć do siebie uwagę. Zaintrygować. Tak, to cenił w nich najbardziej. Tajemnicę. I trudność w jej rozszyfrowaniu. Ta kobieta, Halszka, wydała mu się nieciekawa. Zabiedzona, przede wszystkim psychicznie. Życiowy rozbitek, kolejny beznadziejny przypadek samoudręczenia. Przypominała mu jego samego, a on nie miał ochoty spędzić wieczoru z własnym klonem, tyle że w żeńskim wydaniu. Nie czuł się na siłach wyciągać kogokolwiek z dołka, skoro sam siebie wyciągnąć nie potrafił.

Nalała mu do pełna. Trącił jej kieliszek i wypił duszkiem. Nalała mu następny, sama też wypiła. „Nie tak ostro, mała. Chcesz mnie zalać? Czy siebie?” – pomyślał z niepokojem.

Co jej dolegało? Przez chwilę poczuł, że od biedy wysłuchałby i zniósłby jej historię. Ot, dla zabicia czasu. Ale skończy mówić i zapadnie między nimi milczenie. I co dalej? Tak siedzieć? Patrzeć na siebie czy w sufit? Wypić kolejną wódkę? Co właściwie obchodzi go ta kobieta? Z dwojga złego wolał milczenie w pojedynkę niż w duecie. Rzucił na nią baczne spojrzenie, korzystając z chwili jej roztargnienia, kiedy bezwiednie przestawiła filiżankę na stole. Nie, nie zna tej kobiety, Daniela plotła bujdy. Dlaczego więc od razu przeszedł z Halszką na „ty”, a ona tak naturalnie, wręcz odruchowo, zaczęła mu odpowiadać w taki sam sposób? Jakby znali się od lat. Cóż, śmieszna pomyłka. To wpływ Danieli, zasugerowała im istniejącą znajomość. Takie sugestie są bardzo przekonujące, szczególnie w wydaniu Danieli. Może zamierzała zabawić się ich kosztem? Lubi takie rzeczy. Spiknąć ludzi ze sobą, jak to nazywała, i patrzeć, co z tego wyniknie. Konsekwencje jej nie interesowały, tylko ta głupia gra. Dopóki pionki się nie spostrzegą, że są manipulowane…

Coś jednak zwróciło jego uwagę. Jutro Wigilia, tymczasem nie było w tym domu żadnych oznak zbliżających się Świąt. Ani jednej świeczki. Nawet zeszłorocznego stroika. Była samotna? Ale w życiu nigdy nie jest się naprawdę samotnym. Ot, choćby teraz. Jest ich dwoje. Choć niby każde z osobna, ze swoją samotnością, to jednak razem. W przeddzień Wigilii to całkiem naturalne. Normalne, że ludzie stają sobie na drodze ni stąd, ni zowąd. Przecież na tym polega życie. Na krzyżowaniu i przenikaniu się ścieżek. Ta plątanina jest jak sieć, zawsze się w nią wpada. Absurdem jest sądzić, że jest się jedynym w tej sieci. Kto tak twierdzi, w rzeczywistości nie ma pojęcia o samotności. Jest niewyrażalna na zewnątrz. To piekło, które nosi się w sobie. Bez żadnych widocznych oznak rozkładu. Tylko ktoś tak chory jak on mógł rozpoznać u niej tę samą chorobę. Dobrze zna to drżenie palców, z jakim dotknęła filiżanki. Spłoszone spojrzenie zaszczutego psa. Nie, nie zamierzał jej pomagać. Po co? Spadała jak on. Nie, szybciej od niego. Znacznie szybciej. Dla niej nie było już ratunku. Miała spojrzenie jego matki.

– Pamiętasz mnie? – A więc jednak padło z jej ust to pytanie.
– Sam nie wiem… – zaczął niepewnie. W głowie zaczęło mu już przyjemnie szumieć.
– No tak… – odpowiedziała wymijająco, ale czuł, że coś przed nim zataja.
Pochyliła się nad kieliszkiem. Prowadzi jakąś grę?
Spróbowała się uśmiechnąć.
– Myślisz, że coś knuję? – zażartowała.
– Coś w tym rodzaju – przytaknął.
Już nie miał ochoty wyjść. Trochę zaczęła mu się przypominać. Sprzed lat, jakby przez mgłę. Ale nie był do końca pewien, czy dziewczyna, z którą ją kojarzy, to właśnie była ona. W tym zielonkawym półmroku znikało wszystko, nawet małe pajączki przy jej powiekach, splatając się w jeden równy, miękki cień. Światło ślizgało się po jej gładkich włosach, zatrzymywało na rzęsach. Nie patrzyła na niego. Jej ręce spoczywały na stole bez ruchu. Wiedziała, że przygląda się jej, i pozwalała mu na to. Ale czy sprawiało jej to przyjemność ­ czy przeciwnie? Tego nie był w stanie rozszyfrować.
– Jesteś dziwnie spokojny – powiedziała wreszcie z pewnym wahaniem, jakby zastanawiając się, czy powinna o tym mówić.
– To ty jesteś za spokojna, zważywszy na to, co się stało. Co właściwie robiłaś tam na Rynku?
– A ty?
– Stałem w bramie i przyglądałem się.
– Ciekawe widowisko? – skwitowała ironicznie.
– Ciesz się, że tam byłem. No więc, co tam robiłaś?
– Ja…byłam… z nimi.
Wzruszył ramionami. Nie uwierzył.
– Bawi cię towarzystwo skinów i anarchistów?
– Po prostu nie jest mi wszystko jedno.
– A mnie przeciwnie.
Nie odpowiedziała, ale domyślił się bez trudu, że dotknął ją głęboko, odczuł coś w rodzaju przyjemności. Nie mówiła szczerze, tego był pewien. Założyłby się o wiele, że poszła tam z tego samego powodu co on. Żeby zagłuszyć pustkę. Dlaczego i kiedy się tak pogubiła? Jakoś nie śmiał zapytać.
– Przepraszam – powiedział w końcu. – To twoje sprawy. Nie powinienem się wtrącać.
Zabrał się do picia herbaty, przeprosiny nie uspokoiły jej jednak. Twarz jej drżała, jakby zadał jej znowu ból. Wypiła kolejną wódkę. To go speszyło. Poczuł się głupio. Sam nie wiedział, dlaczego robienie przykrości sprawiało mu przyjemność, prawie przynosiło ulgę. Podniósł się.
– Chyba już pójdę. Mam nadzieję, że czoło szybko się zagoi. I dziękuję za… herbatę.
Nie oponowała. 

Zastanawiający był w niej ten zanik odruchu samoobrony. Przeddzień Wigilii. Taka szczególna noc, a zupełnie jakby zapomniała o tym. Oczekiwał chęci zatrzymania go. W końcu Święta to specyficzna celebra. Nie potrzebowała współuczestnictwa? Takie odniósł wrażenie. Więc dlaczego? Nie zamierzała się go pozbyć, wręcz przeciwnie. Czuł to wyraźnie ­ i właśnie dlatego uciekał. Ten jej brak oporu. Dusiła się, a on wraz z nią. Bezwiednie odstręczała od siebie… „Dziwny czas modlitwy” – jak by to określiła jego matka. Tymczasem tu czuło się próżnię. Żadnego zaangażowania. Czemu nagle zaczęło mu to ciążyć? Przyłapał się na niekonsekwencji. A on sam, czy zrobił cokolwiek, aby nadać tej nocy jakieś znaczenie? Co czekało na niego w jego domu? Taka sama pustka…Wcale nie przejmował się, kim jest ta kobieta. Ani czemu nie są dla niej ważne Święta. Wystarczyło, że nie były ważne dla niego…

Nie, jego negacja Świąt była bezpośrednią przyczyną negacji postawy matki, dla której jedynym problemem było wtedy, co zjeść. Zapamiętał z tamtych czasów jej wieczną krzątaninę. Nie tylko przy okazji Świąt. Wciąż coś porządkowała, mimo że nie potrafiła tak naprawdę sprzątnąć niczego do końca. Nigdy nie przejawiała nastroju do żartów. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek śmiała się do rozpuku z byle głupstwa. Obruszyłaby się pewnie zgorszona, gdyby jej coś takiego wypomniał. Obnosiła się z powagą ze swoją godnością matrony, której tak nie cierpiał. Żadnych zachwytów. Nad niczym. Z przyrody akceptowała tylko część przydatną do robienia zapasów na zimę…

Bronił się gwałtownie przed takim sposobem życia, jakiemu usiłowała go podporządkować. Negując go, bronił w swoim mniemaniu prawa do inności, może nawet do błędów, ale popełnianych w imię poszukiwania własnej drogi. Te porywy sięgania po marzenia upajały go. Wznosiły ponad szarą egzystencję, z każdym dniem podobnym do poprzedniego, w której ugrzązł jego ojciec, a której on sam tak się obawiał. Ale gdyby teraz ta kobieta, Halszka, w której mieszkaniu znalazł się niespodziewanie, gdyby wyjęła z komody biały obrus i rozścieliła na stole, dobrze mu znanym ruchem matki… Może zapragnąłby nagle pomóc jej nakryć do stołu. Usiedliby razem do skromnej kolacji… Zwykle zadowalał się jedzeniem tego, co popadło. Pomyślał jednak nagle ciepło, że tej kobiecie tutaj, jak kiedyś jego matce, właśnie tego brakuje. Kogoś, komu mogłaby rozścielić obrus, przyrządzić coś, choćby naprędce…

„Nie, nie” – bronił się przed tą pokusą. Zaznał już wszystkiego. Tego także. Biały obrus? Wydęty jak żagiel oddalał się teraz od niego z prędkością światła. Nie szukał już żadnej przystani. Matka. Była z pewnością jedyną kobietą, która go kochała. Smutne, że dopiero teraz to zrozumiał…

Wziął płaszcz i wyszedł. Nie, raczej wymknął się chyłkiem, jak z potrzasku. Nie pożegnała się ani nie odprowadziła go do drzwi. Zatrzasnął je za sobą głucho. Postawił kołnierz i zbiegł na dół. Wyszedł z bramy, stanął na chwilę i zapatrzył się w ciemność. Nie miał odwagi wrócić do siebie. Chodzić po mieście przez całą noc też nie. Zastanawiał się, co zrobić. Pora nie była jeszcze późna, do rana zostało jeszcze zbyt wiele godzin. Jak przeczekać noc? Ruszył powoli przed siebie…

Jego życie: tak mało warte, że mogłoby należeć do kogokolwiek innego. A jeszcze nie tak dawno obrus narzucony na stół rękami jego byłej żony Marianny wydawał mu się szczytem marzeń, ukoronowaniem wszelkich jego dążeń… Kopnął ze złością grudę śniegu… Oślizły, zlodowaciały kawałek wpadł mu do buta.

Strącał z siebie niecierpliwie, jak śnieg, wszelkie pytania. Jakie znaczenie mogłyby mieć teraz odpowiedzi? Nie zmieniłyby niczego. Nie da się odwołać wykrzyczanych słów. Pozostaną. Wypowiedziane – znaczy tyle, co zaistniałe, bo nabierają przez to realności. Nie ma od tego odwrotu. Życie składa się z nanizanych na nitkę losu kolejno wypowiadanych słów…

Miał ochotę zapłakać. Gdyby teraz ktoś otworzył okno, zawołał go i zaprosił do środka, schroniłby się tam natychmiast. Przeczekał bezpiecznie tę noc, może spędził z kimś Wigilię. To nic, że byliby obcy. Tak nawet lepiej. Całe jego dotychczasowe życie wydawało mu się teraz jak sen. Śmieszne są wszelkie ludzkie dążenia. Śmieszne było dreptanie matki. Śmieszna apatia Halszki. Śmiechu warta jego depresja.

Jak długo błądzi już pośród tej nocy? Parę minut, a może kilka godzin. Traci poczucie czasu… Czy to możliwe, żeby zbliżała się północ? Gdzieś słychać bicie zegara. A może to tylko jego wyostrzone zmysły mylą go tak bardzo? Niebo otulone czarną watą nie odsłoniło ani jednej gwiazdy. Nie było nawet śladu księżyca…

Poczuł się bezsilny jak zaszczute zwierzę. W końcu ogarnęła go rozpacz. Pomyślał, że lepsze już towarzystwo Halszki niż włóczenie się po tym deszczu. Z powrotem wszedł do bramy i ruszył wolno na górę. Zapukał. Po chwili znowu zapukał. Cisza zdziwiła go. Halszka nie mogła jeszcze spać. Była zbyt wytrącona z równowagi. Właśnie! Ta myśl przebiegła go jak błyskawica. Zbyt wytrącona! Zaniepokoił się… Nacisnął klamkę, drzwi nie były zamknięte. Widocznie nie zamknęła ich, gdy wyszedł. Wszedł do środka, w pokoju jej nie było. Zajrzał do łazienki.

Siedziała przy umywalce z pochyloną głową, jakby drzemała. Z jej rąk ciekła krew. Chwycił ją, aż osunęła się na niego. Znalazł w szufladach bandaże. Zacisnął je mocno na nadgarstkach, obandażował. Krwi nie straciła dużo, na szczęście wrócił szybko. Patrzyła na niego półprzytomnie, jakby nie rozumiała, skąd się wziął ani co tutaj robi. Zaniósł ją do pokoju i położył na łóżku. Zaparzył kawę, przyniósł, ale nie chciała pić. Nagle spojrzała gdzieś w bok, zaczęła płakać bezgłośnie, dygocąc konwulsyjnie. Objął ją, gładząc jej mokre włosy i policzki. Był wstrząśnięty. Jak zawsze, gdy się widzi, że jest ktoś bardziej nieszczęśliwy, kto bardziej niż my nie chce żyć. Czuł się podle. Ale jak mógł pomóc komuś, od kogo sam chętnie oczekiwałby pomocy? Też chętnie by sobie popłakał. Ale nie umiał. Oczy miał suche, jakby wypaliły mu się od środka. Mąciło mu się w głowie, znowu za dużo wypił. Ona pewnie też piła, gdy wyszedł… Ta noc jest stanowczo za trudna nie tylko dla niej. Przede wszystkim dla niego. Ujął jej ręce, ale cofnęła je i wzdrygnęła się, prawie ze wstrętem. Udał, że tego nie dostrzegł.
– Masz szczęście, że wróciłem – powiedział z wyrzutem.
– Właściwie, dlaczego wróciłeś? – odpowiedziała pytaniem, ale tylko wzruszył ramionami.
Jednak spróbował wyjaśnić. Czuł, że jeśli nie odpowie szczerze, ona zamknie się przed nim, nie dowie się o niej niczego, nie będzie też chciała niczego wiedzieć o nim. A nagle zapragnął takiej zwykłej ludzkiej rozmowy ­ i był pewien, że, w tej jednej chwili, potrafiliby ze sobą tak porozmawiać. Jeżeli jednak pozwoli umknąć tej chwili, taka okazja może się już nigdy nie powtórzyć.
– Musiałem być z kimś… z kimkolwiek.
Nareszcie wyrzucił to z siebie. Prawdę. Przestała płakać, zaczęła mu się przypatrywać, coraz uważniej, załzawionymi oczami.
– Stało się coś? – spytała wreszcie, może nawet wstrzymała oddech.
– Wypij kawę, bo wystygnie – wymamrotał.
Zaczynała boleć go głowa. Czuł się straszliwie zmęczony i wyczerpany, a jednocześnie pobudzony. Chyba nie zasnąłby, mimo ogarniającej go przemożnej senności.
– Więc ty… też… – powiedziała z nagłym zrozumieniem. Nie precyzując jednak, co ma na myśli.
– Co też? – zapytał.
– Też znasz to uczucie.
– Cóż… – przytaknął tępo. – To raczej nikogo nie omija. 

Przestraszył się bladej twarzy tej kobiety, był w niej wyrzut. Dlaczego poczuł się winny? Bo wyszedł? Nic go tu nie trzyma. Może znów wyjść, gdy zechce, nie zatrzyma go przecież siłą. Nie. Teraz już nie wolno mu wyjść. Bez obciążenia sumienia. I tego się boi? Przykra niespodzianka. Przykuła go do tej kobiety do rana. A co dalej? Jak jutro zdoła wymknąć się stąd? Nagle poczuł się więźniem. Nie jej. Swoim własnym. A co jeżeli ona obiecała coś sobie po jego powrocie? Zganił się natychmiast za tę myśl. Ale wciąż czuł się jak w klatce. Jak kiedyś w klatce matki, z której nie potrafił się uwolnić. Z której uciekł dopiero do swojej żony, Marianny. Od której także uciekł. Do Justyny. Czy tak miało wyglądać jego życie? Cokolwiek postanowił, biegło swoim torem. Znał to spojrzenie. Spojrzenie Marianny, które musiał kiedyś wytrzymać. I znieść. Do dziś na to wspomnienie cierpnie mu skóra. Nie był tchórzem. Poniósł konsekwencje. Odkupił winę, a raczej Marianna zrobiła wszystko, aby tak się stało. Podobno zemsta jest rozkoszą bogów. Jakich bogów wyznawała Marianna, że zemsta nie mogła jej nasycić?

Swoją żonę Mariannę poznał przypadkiem. Siedział w knajpie i popijał żywieckie. Usiadła przy oknie. Nie miał pojęcia skąd on, niewydarzony belfer, zdobył się na odwagę, aby podejść i podać jej ogień. Popatrzyła na niego uważnie i w oczach zamigotały jej jakieś ogniki. Uśmiechnęła się, wyraźnie życzliwie.
– Czy my się przypadkiem nie znamy? – zapytała, wydmuchując dym.
– Być może – odparł i przysiadł się do jej stolika, nie pytając o pozwolenie, za to oddając jej uśmiech.
To był strzał w dziesiątkę. Była prezeską, jednocześnie właścicielką firmy projektowej. Interes szedł pełną parą, co przekładało się na spore zyski. Spotykali się coraz częściej. Imponowała mu. I ten szmal… Nie ukrywał, co go najbardziej w tym układzie interesuje. Zaś jej nie chodziło o kochanka na przychodne ani o wspólnika z gotówką. Szukała męża. Na stałe. Nie była romantyczką. Układ wydawał się jej uczciwy. Przystał na to z ochotą. Spokój, zgoda, oto co dominowało między nimi w tamtym okresie. Aż trudno uwierzyć, jak wiele zmieniło się od tamtego czasu… 

– Boli? – Halszka patrzyła na niego.
– Co? – ocknął się z trudem. Nie zrozumiał. Przecież to ją bolało.
– To, o czym teraz myślisz… – wyjaśniła.
Nawet nie usiłował zaprzeczać.
– Myślę… o mojej żonie… – zaczął i natychmiast tego pożałował. Teraz zacznie go wypytywać… Czuł, że się ośmieszy.
– Nie powinienem był…Dawać jej nadziei. Uwierzyła mi. A ja…
Zamilkł. To okazało się trudniejsze niż sądził. Nie potrafił mówić o sobie.
– Zdradziłeś ją?
– Dla ciebie wszystko jest takie oczywiste? – wkurzył się, choć nie wiedział, dlaczego. – To białe, a to czarne? Co to w ogóle jest zdrada? Jak można zdradzić kogoś, kogo się nie kocha?
Patrzyła na niego nieruchomo. Miał ochotę uderzyć ją. Mdłości podchodziły mu do gardła. Ostatnio pił bez umiaru. Do tego ta noc… Drzwi klaustrofobicznej łazienki Halszki… I jej nadgarstki…
– Próbowałem być wierny sobie. To źle?
Ruszył się tak gwałtownie, że o mało nie upadł.
– Wiesz, czemu przegrałem? Przez niewierność. Ale nie wobec żony. Tylko tego, co uważałem za najważniejsze.
– A co dla ciebie jest najważniejsze?
– Powiedzieć ci co? – Przybliżył do niej twarz tak blisko, że aż się cofnęła.
– Nie musisz odpowiadać…
– Jednak powiem ci. Bycie kimś, kogo się w sobie kocha. Tylko wtedy naprawdę można czuć radość.
Z całą pewnością ona nie kochała siebie. Uwiązana myślami do kogoś tam, tak zresztą jak on.
– Egoizm to szczęście? – udała, że nie rozumie.
– Nawet teraz nie potrafisz przyznać się do porażki? – zakpił.
Milczała. Może zabrakło jej argumentów albo sił.
– Zapomniałam już, jak to jest cieszyć się… – przyznała wreszcie, po dłuższej chwili, aż poczuł ulgę. 

Nie potrafił jednak uwolnić się od natarczywych myśli.

Dobrze pamiętał, jak szybko zaczęły przeszkadzać mu zawistne spojrzenia. Nieukrywana drwina tych, którzy powinni okazywać mu szacunek. O projektach architektonicznych nie miał zielonego pojęcia. Zajmował wysokie stanowisko, obojętne że przez protekcję, czy on jeden? Miał samochód, zagraniczne wczasy i prawie nieograniczone konto w banku. Czemu nie czuł się szczęśliwy? Coraz częściej pił. I coraz częściej, coraz natarczywiej brał kobiety.

Marianna szybko zorientowała się w sytuacji. Groziła, prosiła. Na próżno.

Wtedy po raz pierwszy nazwała go obłąkanym erotomanem. Nie mieli już sobie nic do powiedzenia. Choć, prawdę mówiąc, nigdy zbyt wiele nie mieli. Takie tam gadki o niczym, co zjeść, w co się ubrać, co załatwić po drodze do domu… Przypominały mu rozmowy ojca z matką­ i to też doprowadzało go do wściekłości.

Halszka znów zaczęła płakać. Raptem zerwała się i zaczęła wyrzucać na środek pokoju różne rzeczy. Dziecinne ubranka, zabawki, męskie koszule, swetry. Patrzył na to zdezorientowany. Potem przyniosła jakieś tekturowe pudła i zaczęła wrzucać tam to wszystko, bez ładu i składu, za to z ogromną pasją, wręcz nienawiścią.
– Wywal to na śmietnik – wysapała wreszcie, a gdy nie poruszył się, zaczęła krzyczeć: – Wywal! Słyszysz? Nie chcę tego u siebie!
– Dobrze, już dobrze – zgodził się natychmiast. – Gdzie ten śmietnik?
Ale znów płakała i śmiała się jednocześnie, więc dodał:
– W porządku. Znajdę.
Wziął dwie pierwsze paczki z brzegu, narzucił płaszcz i wyszedł. Kubły na śmieci stały niedaleko. Wysypał do nich zawartość pudeł. Na wierzchu leżał duży, pluszowy miś. Przypatrywał mu się przez chwilę z uwagą. Potem wrócił na górę, znów zszedł na dół, po chwili w pokoju zrobiło się pusto. Kartonowe pudła postawił w korytarzu.
– No i co? – zapytał. – Lepiej ci?
Siedziała na podłodze blada, z brodą opartą na kolanach, nie patrzyła na niego.
– Ten miś… – zaczął – to czyj?
Wolno podniosła głowę, patrzyła mu prosto w oczy, ale jakby nie widziała.
– Zapomniałam o czymś – powiedziała w końcu.
Wstała, wyjęła album, rzuciła go na podłogę.
– To też wynieś.
– Co to jest? – zainteresował się.
Otworzył album, były tam zdjęcia. Oglądał je po kolei. Halszka, mężczyzna i mały chłopiec.
– Jesteś mężatką? To twoje dziecko?
Nie odpowiedziała. Była jak martwa. Usiadł obok niej.
– Co się stało z dzieckiem?
– Nie żyje.
Nie płakała. Zamknął album.
– Nie mogę tego wyrzucić – powiedział.
– Daj spokój – zaoponowała. – Chcę to już mieć za sobą. Inaczej to nigdy się nie skończy.
– Ja tego nie mogę zrobić – powtórzył. – Chyba, że ty sama…
– Ceregiele! – zdenerwowała się.
Wstała, podeszła do okna. Było już zupełnie ciemno, otworzyła je na oścież, powiało chłodem.
– Co robisz? – zaprotestował.
Chwyciła album.
– Do diabła z tym! – Chmura zdjęć zaczęła sfruwać w dół szarpana i unoszona podmuchami wiatru na wszystkie strony.
– Przestań! – Chwycił ją. – Przecież to twoje życie!
– Mam gdzieś takie życie!

Patrzyła, jak pobielało w dole od porozrzucanych fotografii. Niektóre leżały w kałużach, inne mokły na ulicy od mżawki i śniegu. „Chciałbym to samo zrobić ze swoim życiem” – pomyślał i poczuł zazdrość. Zamknął okno.
– Chcesz jeszcze kawy? – spytała, siląc się na obojętność.
– Chętnie. – Rzeczywiście, teraz chciał tylko kawy.
– A może coś mocniejszego?
– Jeszcze chętniej.
Przyniosła kawę i koniak. Przez chwilę siedzieli oboje w milczeniu. Patrzyła na niego, a on czuł się przy niej coraz bardziej obco. Już minął ten moment, kiedy chciał wytrząsnąć z siebie to wszystko, co go tak dławiło. I nie chciał już nic wiedzieć o niej. Zaczął żałować, że siedzi tu tak długo, bo czuł, że ona oczekuje od niego wyznań i że będzie usiłowała zrzucić na niego swój bolesny ciężar. Nie zamierzał dźwigać go razem z nią. Nie czuł się też do tego uprawniony. Jakby nagle narastająca intymność między nimi zaczęła mu zagrażać. 

Dziecko? To właśnie definitywnie rozdzieliło go z Marianną. Nagle zapragnęła dziecka. Wkurzył się. Małżeństwo, interes, owszem. Ale dziecko? Obowiązki ojca? Na to się nie godził. To było wbrew umowie. Próbował wyobrazić sobie własną miniaturkę i ogarnęło go obrzydzenie.

Obraziła się. W pracy ledwo go tolerowała. To okropne być lekceważonym przy wszystkich, przez szefową – własną żonę. Nagle zrozumiał, jak strasznie wpadł. Ignorowała go. Publicznie i w domu. To był szantaż. Emocjonalny. Nie, nie zrobi jej dziecka, postanowił. Prędzej zdechnie. Jego picie i erotyczne ekscesy znosiła do czasu. Pewnie licząc, że go w końcu złamie.

Stało się inaczej. Poznał Justynę.

Pojawiła się w jego knajpce nagle. W Sylwestra. Zapowiedziano występ artystyczny. Zaintrygowany zaczekał, co się będzie działo, bo do tej pory nie działo się nic. Czasem striptiz i tyle…

Wyszła na estradkę i zaśpiewała. Tylko jedną piosenkę. Ale to wystarczyło, żeby wpadł. Miała talent i niekłamany wdzięk. No i tylko osiemnaście lat… Wokół niej furkotała burza cekinów, confetti i bibułowych spirali… Wszyscy bawili się świetnie. Dostała owację na stojąco.

Po występie poszedł do niej za kulisy. Śmiała się z jego afektacji, ale widział, że imponowała jej ta jego fascynacja. Był zauroczony. Jej młodością, planami na przyszłość, euforią. Żywiołowym rozmachem, z jakim o tym rozprawiała. Emocje. Odkryła przed nim zupełnie nowy świat, dotychczas mu nieznany. Świat namiętności.

Tak wszedł w Nowy Rok. Stracił głowę. Nie miał pojęcia, że się zakochał. Czuł tylko przenikliwy lęk. Żył jak we śnie. Była małą spryciarą. Wykorzystywała go, ale nie pozwalała mu się wziąć. Cierpiał i czekał. Poznał wszystkie stadia upadku, co do których był pewien, że zostaną mu oszczędzone. Skończyły się domowe awantury… Potrzebował teraz pieniędzy i nie mógł pozwolić sobie na zablokowanie konta przez Mariannę. Nie mogła dowiedzieć się o Justynie. Tego z pewnością by mu nie darowała. Skoki w bok – tak. Miłości – nie.

Wieczorami bywał regularnie w swojej knajpce. To nie budziło podejrzeń żony. Od tak dawna tam chodził… Zmiana w jego zachowaniu wzbudziła w Mariannie raczej nadzieję na pozytywne zakończenie sporu niż nieufność.

Justyna marzyła o karierze piosenkarki. Na razie stawiała pierwsze kroki, śpiew w knajpie miał być dla niej czymś w rodzaju zawodowych szlifów. Przygotowywała się do szkoły teatralnej, w jej dalszych planach były role w filmie, a nawet wyjazd za granicę, na kontrakt.

Wierzyła w swój talent bez cienia wątpliwości. „To powołanie” – mawiała. Podziwiał jej pewność siebie i wytrwałość. Miała cel, wierzyła, że uda się jej go osiągnąć. Godzinami przygotowywała teksty do egzaminów wstępnych, ćwiczyła przed lustrem, potem przed nim. Na koniec pytała go pełna niepokoju: „No i jak?”. Zawsze ją chwalił. Jej oczy rozbłyskiwały wtedy tysiącem iskier. Postanowił zrobić wszystko, żeby pomóc jej urzeczywistnić te plany. Jego konto topniało, potrzebował zasilenia. Ale na to musiałaby wyrazić zgodę Marianna. A ona chciała jednego – dziecka.

Bomba wybuchła znienacka. Ktoś zobaczył go z Justyną. Wypierał się w żywe oczy. Nie pomogło. Marianna nie była głupia. Potrafiła logicznie myśleć, łączyć fakty, wyciągać wnioski. Wyrzuciła go z domu. Jak stał. Z jedną walizką, z którą się kiedyś do niej wprowadził. Zablokowała konto, odebrała samochód (kupiony przezornie na jej nazwisko). Nagle przypomniał sobie, że nic do niego nie należy; dom, firma, wszystko było jej własnością, sam podpisał intercyzę… Zwolniła go pracy. I tak, z dnia na dzień, znalazł się na bruku bez środków do życia. Zapowiedziała też, że nie da mu rozwodu.

Wprowadził się do Justyny. Chwilowo. Zanim czegoś nie znajdzie. Na szczęście uznała, że po tym, co dla niej zrobił, ma obowiązek wspomóc go, dopóki się jakoś nie urządzi.

Już pierwszej nocy zostali kochankami. Dlatego nawet błogosławił decyzję Marianny i swoją niepewną sytuację. Wtedy jeszcze wierzył, że wszystko może się ułożyć. Przez pierwsze tygodnie utrzymywała go, potem się zniecierpliwiła. Znalazł pracę. U konkurencji Marianny. Został kreślarzem. Nie było to specjalnie trudne, trochę się w końcu nauczył przy żonie. Harował od świtu do nocy. W biurze znano go jako byłego wiceprezesa konkurencji, plotki o jego problemach z żoną z powodu romansu z Justyną rozeszły się szybko. Nabijali się z niego za plecami. Udawał, że ma to w nosie. Był szczęśliwy. Tylko to się liczyło.

Kiedyś szef wezwał go do siebie. Był poirytowany.
– Nie mógłby się pan pogodzić z żoną? – zaczął na wstępie.
A jemu sprzeciw zamarł na ustach.
– Niech pan tylko nie plecie mi tych bzdur o miłości – szef zniecierpliwił się, nie otrzymując oczekiwanego odzewu.
On też się niecierpliwił, ale czekał. Doczekał się.
– Muszę pana zwolnić. Niestety. – Szef dodał to „niestety”, choć najwyraźniej wcale tak nie uważał. – Wie pan, my, z jednej branży, musimy trzymać ze sobą. Inaczej nie utrzymamy się na rynku. A poza tym może połączymy siły z pana żoną, to niezwykle przedsiębiorcza kobieta. Proszę mnie zrozumieć. Pomagałem panu, dopóki to było możliwe. Teraz musi pan sobie radzić sam. Co pan właściwie widzi w tej małej?
Nie zamierzał oponować, wyjaśniać. Czy oczekiwał czegoś innego?
Justyna jednak nie potraktowała sprawy z takim spokojem jak on. Cała wrzała z oburzenia. Znów spadł jej na głowę. Miała tego dość. Znikała na całe dnie, podczas gdy on usiłował się czymś zająć. Pracy nie znalazł. Justyna wracała późno, zmęczona. Wciąż kogoś poznawała, kto jej się „przyda”. Wpadł w popłoch. Zrobił się zazdrosny. Usiłował śledzić każdy jej krok. Wypytywał o wszystko, nawet o drobiazgi, chcąc sprawdzić, czy mówi prawdę, aby przyłapać ją na najmniejszej choćby niekonsekwencji. Broniła się jak dzika kotka. Prychała. W końcu zacięła się. Przestała opowiadać, gdzie bywa, z kim się spotyka.Mieszkali nadal razem. Ale już nie należała do niego. Wymknęła mu się. Miał tego absolutną świadomość. Czuł się podle. Kochał ją coraz mocniej. Im bardziej ją tracił, im bardziej widział, jak oddala się od niego, tym intensywniej myślał tylko o jednym: żeby skończyć ze sobą ­ albo zabić ją. A najlepiej jedno i drugie. Pomyślał wtedy, żeby zrobić jej dziecko…

Ale Justyna była czujna. Nigdy nie była na tyle pijana, żeby się nie zabezpieczyć. Jego związek z Justyną nieuchronnie zbliżał się do końca. Nie było już nadziei na jego przetrwanie. 

„Rodzina” – zasępił się. Czym właściwie jest? Czy Marianna, z którą nie ma rozwodu, jeszcze nią jest, czy już nie? Czy Justyna, którą kochał jak nikogo na świecie, jest nią, czy nie? Czy gdyby Marianna zwróciła się do niego o pomoc, zrobiłby dla niej wszystko? Raczej nie… A ona dla niego? Z całą pewnością nie. Czy on zrobiłby wszystko dla Justyny? Z pewnością tak. A Justyna dla niego? Na pewno nie. Więc gdzie są, czym są te więzy?

Halszka zauważyła, że przygląda się jej spod oka. Znieruchomiała. Siedziała tak, napięta do ostatnich granic, aż zrobiło mu się nieswojo.
– Od dawna się znacie z Danielą? – zapytał wreszcie.
Jakby lekko westchnęła, ale jej twarz nie zmieniła się.
– Naprawdę mnie nie pamiętasz? – wychrypiała, aż przestraszył się nie na żarty.
– Skąd niby mógłbym cię znać? – przyjął postawę obronną.
– Daniela poznała nas ze sobą.
– Dzisiaj – uzupełnił.
– Wiele lat temu – sprostowała. – Byłeś pijany.
– No tak – odetchnął z ulgą – To wszystko tłumaczy.
– Nie wszystko, ale bardzo wiele – dodała cicho.
Wydawała się zmęczona. Zaproponował, żeby się położyła. Odmówiła prawie ze strachem. A przecież nie zauważył, żeby się go bała.
– Czy wiesz, że kochałam się kiedyś w tobie?
Pytanie padło nieoczekiwanie. Zaskoczyło go.
– Tak? Ale chyba nie trułaś się z mojego powodu? – to miał być dowcip, ale spostrzegł jej nieruchomy wzrok i mróz przebiegł mu po kościach.
– Owszem – przytaknęła sucho. – Zrobili mi płukanie żołądka, potem ojciec mnie sprał i tak się skończyła moja romantyczna miłość.
– Chyba żartujesz? – zdziwił się. – Kiedy to było? Nic takiego nie pamiętam!
– Miałam szesnaście lat, ty właśnie kończyłeś studia. Spotkałam cię na prywatce u Danieli. Chodziłam z Maćkiem, ty byłeś z taką Martą…
„Halinka? – myślał gorączkowo – fakt, była jakaś Halinka…”.
Przez moment z trudem wywoływał ją z pamięci. Czyżby to była ta Halszka? Ta sama? W życiu by jej nie poznał…

Owszem, przypomniał sobie. Pokłócił się wtedy z Martą, bo tańczyła wtulona w któregoś ze swoich licznych adoratorów, a on siedział w kącie wściekły i pił na umór. Obok niego siedziała ta mała od Maćka, długonoga, długowłosa, jakaś taka zalękniona. Maciek porzucił ją na rzecz bardziej doświadczonej Danieli. Mała powinna była wrócić do domu. Zaczepił ją na złość Marcie, żeby sobie nie myślała, że taka jest dla niego ważna. Z boku stał fortepian. Halszka zagrała Sonatę księżycową. Rozmawiali. Miała takie nieprzytomne oczy. Niepokoiła go, plótł coś bez ładu i składu, patrzył wciąż za Martą, gdzie jest, z kim się znowu obłapia. Obecność Halszki męczyła go i drażniła, nie wiedział, jak się jej pozbyć. Ale w końcu Marta zauważyła ich oboje razem w tym kącie i wreszcie coś ją użądliło w serce. Gdy tylko to zauważył, nagle obecność Halszki stała się dla niego pożądana. Objął ją i wyszli razem. Poszli nad rzekę. Płakała. Nie przez Maćka. Przez niego. Mówiła, że od dawna go kocha. Był tak pijany, że wierzył w każde jej słowo, a nawet we wszystko, co sam do niej mówił. Pocieszał, siedzieli nad brzegiem i dziwił się, dlaczego jest z nią, a nie z Martą. Zanim to zrozumiał, już się całowali, opierała się, ale coraz słabiej. Nie pamiętał, co było potem. W jaki sposób znalazł się w domu. Przyszedł potem od niej list, chciała się spotkać, ale nie odpisał. Jakoś to wszystko tak głupio wyszło i jeszcze bardziej głupio się zakończyło. Czyżby przez to się truła? Przecież to byłaby dziecinada!

Więc to jest Halinka… Gdyby mu nie powiedziała, nie domyśliłby się. Jest zupełnie niepodobna do siebie – tamtej… Nadal ładna. Ale te bruzdy wokół ust… Gorycz? On też poznał ten smak. Dzięki Justynie. Pamięta jej uśmieszek, gdy pytała go, czemu nie jedzie na tę swoją wieś, skoro ma tam pracę. Kogo kochał? Swoje wyobrażenie o niej? Marzenie? Przecież nie prawdziwą Justynę… Tamta przerażała go. Wolał opowieść o niej, którą sam sobie snuł. Taką akceptował bez zastrzeżeń. Nie miał już ochoty na prawdę. Był tak zazdrosny, że przestał wypytywać ją o cokolwiek. Po co miałby to robić? Jej kłamstwa, wykręty były normą. Mógł niezliczoną ilość razy przekonywać siebie, że to wszystko nie ma sensu. A potem wracał do niej, z każdej ucieczki. Z ucieczki do knajpy, bo na inną nie miał sił ani odwagi. Nie powiedziała wprost, żeby się wynosił. Po prostu przestała z nim sypiać. I coraz częściej wyjeżdżała.
– Nie pytaj o nic – złościła się. – Jesteś dla mnie ważny, ale to wszystko. Życie nie składa się tylko z miłości. Są inne sprawy, których nie chcesz przyjąć do wiadomości.
– Pewnie – przeczył słabo, wbrew sobie. – Ale wspieram cię, ochraniam. Jestem przy tobie. Czy tego nie widzisz? Kto ci to da?
Nie widziała. Albo nie chciała. W oczach miała złe błyski. Milkła, potrafiła tak godzinami milczeć zajadle. A potem brała torbę, wrzucała do niej parę ciuchów i już jej nie było. Wracała po paru dniach…

Czy Halszka też poznała to piekło? Mąż, dziecko… te albumy, które wyrzuciła. Może powinien zostać tu z nią do jutra? Pomóc przebrnąć przez Wigilię? Wyskoczyłby tylko po jakieś drzewko, karpia… Justyna zatelefonuje z życzeniami i zdziwi się, że nie ma go w domu… To by jej dało po nosie. Ciekawe, co by zrobiła? 

Święta. Zapach krochmalonego obrusu. Wypomadowane włosy ojca. Sztywny kołnierzyk sukni matki. Dlaczego tak tego nie lubił? Czemu nie znosił zapachu gotowanej kapusty? Kiedyś oddałby wszystko, żeby Justyna kręciła się tak po kuchni. Unosiłby się zapach grzybów, w wodzie moczyłyby się rodzynki, mogłaby nawet coś przypalić. Pamięta, z jaką niechęcią obserwował ojca siedzącego bez ruchu nad Biblią. Modlił się? Być może. Opłatek leżał na białym talerzyku. Życzenia. Jak co roku te same, żebyś był zdrowy, żebyś się dobrze uczył. Żebyś wyrósł na porządnego człowieka. Czy jest nim? Zawahał się. Ciekawe, jak oceniliby go rodzice… Wpatrzył się w abażur lampy nad stołem. Żarówka lekko migotała, jakby zamierzała zgasnąć. Jak długo już tu przebywał? Nagle poczuł, że jest mu tu dobrze. Że nie musi wychodzić na śnieg. Halszka wyglądała sennie i spokojnie. Może ocalało w niej choć trochę odłamków, z których on pomoże jej się odbudować? Czy byłby do tego zdolny? Jeszcze parę godzin temu sądził, że nie. Co zaszło w tym czasie, że zmienił zdanie? Niewiele rozmawiali. Ale może tego potrzebowali, nie rozmowy? Wspólnego bycia. Nie ze sobą, a obok siebie. Współbycia, bez dzielenia się nieszczęściem do końca. Czemu nie wiedział wcześniej, że jest taki sposób, że można było uniknąć dramatu… A jeśli nie można było? 

– Jak ci się ułożyło z Martą? – zapytała i ocknął się.
– Wcale się nie ułożyło. Zresztą z żadną inną. No, ale ty wyszłaś za mąż.
– Musiałam. Byłam w ciąży. Wmówiłam Maćkowi. – Była jakaś napięta i odczuł niepokój.
– Jak to: wmówiłaś? – zapytał i niedobre przeczucie zaczęło go ogarniać jeszcze silniej. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że… – przestraszył się. – Nie, to niemożliwe, nie wierzę ci.
Czy rzeczywiście była to prawda, czy wciągała go w jakąś pułapkę? Bo że blefowała, tego był pewien. A może chce zemsty? Nagle zapragnął wyjść stąd. I to jak najprędzej.
– Więc twierdzisz, że miałaś ze mną syna?
– Tak.
– I co było dalej? – brnął dalej w tę bezsensowną rozmowę, jakby oczekiwał że zaplącze się w wyznaniach i da mu jakiś atut do ręki.
– Nic. Kiedy mały umarł, rozstaliśmy się.
Powoli czuł, jak cierpnie mu skóra.
– Chorował? – zapytał głucho. Nie wiadomo czemu odczuł ostry ból, jakby rzeczywiście stracił dziecko.
– Mieli wypadek. Mąż wiózł go samochodem… Małego nie uratowali. A jemu nic się nie stało… dziwne, prawda? Może się domyślał… Nie potrafiłam mu wybaczyć… – Ten jej matowy, pozbawiony emocji głos.
Czuł się strasznie. Dlaczego niszczyła go? To przecież oczywiste kłamstwa! Nie wierzył w ani jedno jej słowo! Miał ochotę ją uderzyć. Zakryła rękami oczy. Położyła się tyłem do niego. Kręciło mu się w głowie, chwilami tracił oddech. Miał wrażenie, że zwymiotuje albo dostanie zawału. Wyszedł do łazienki. Dopiero teraz zauważył, że wciąż był w płaszczu. Widocznie zapomniał go zdjąć. Spojrzał w lustro i aż przestraszył się swojego wyglądu. Spocony, z błyszczącymi chorobliwie oczami. Umył twarz, napił się wody z kranu. Przysiadł na wannie, aby ochłonąć. Wreszcie wrócił do pokoju. Leżała bez ruchu na łóżku, tak jak ją zostawił. Nie płakała. Przez chwilę tak stał, patrząc na nią, zastanawiał się, czy wyjść. Postawił kołnierz płaszcza, ręce włożył do kieszeni. Nadal nie poruszała się. Usiadł na skraju łóżka. Zaczął nerwowo szukać papierosów. W końcu znalazł, zapalił. 

Miała niepokojący wyraz twarzy. Przyglądał się jej, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. A może właśnie dopiero teraz po raz pierwszy ją zobaczył naprawdę. Dziecko… Od jakiegoś czasu krążyło wokół niego. Aż go dopadło. To, którego nie chciał mieć z Marianną. To, które tak pragnął mieć z Justyną. To, które podobno począł z Halszką… Nagle dotarło do niego, że nie dotknie go, nie usłyszy jego śmiechu… Czemu życie niesie ze sobą takie niespodzianki? Jakim prawem ta kobieta bawi się z nim w kotka i myszkę? Manipuluje jego uczuciami? Wzbudza poczucie winy? Przecież gdyby dziś przypadkiem nie wstąpił do tej kawiarni i nie natknął się na Danielę, nie spotkałby Halszki. Nawet nie dostrzegłby jej w tamtym kącie. Wcale by jej zresztą nie rozpoznał. Nie wiedziałby o niczym…

A kim jest Halszka? Ta obecna? Wyrzuciła na bruk wszystko, co łączyło ją z przeszłością, także z dzieckiem… Zrobiła to bez pardonu. A potem powiedziała mu, co wyrzuciła. Żeby nie mógł jej powstrzymać… Wiedziała, że będzie cierpiał, jednak zrobiła to. Mściła się. Zawiedzione kobiety. I ich smutne, groteskowe zemsty…
– Chciałbym… – zaczął i nie potrafił dokończyć.
Wstał, nie protestowała. Wyszedł w mrok. W śniegu i błocie bielały porozrzucane zdjęcia. Wybierał je kolejno, ocierał palcami, namoknięte zlepiały się w bezładny stos. Czuł, jakby z rozsypanych puzzli musiał na nowo ułożyć siebie. Wracał na górę z małym zwitkiem w ręku. Wszystko, co powinno być dla niego najważniejsze w życiu, mieścił teraz w jednej garści. Tyle mu tylko zostało. A przecież mógł mieć tak wiele. Miał… Jakże żałosny musi się jej dziś wydawać.

Mokry zwitek. Jak mógł się tak pomylić?

Kiedy wszedł do mieszkania, wciąż leżała bez ruchu. Rozłożył zdjęcia na stole, aby wyschły. Wpatrywał się w nie uporczywie, jakby intensywność jego spojrzenia mogła mieć magiczną moc i przywrócić dziecku życie. Czemu nie otrzymał od losu tyle co Halszka? Straciła dziecko, ale przynajmniej zachowała je w swojej pamięci. On nie ma nawet tego. Na rozmoczonych, pogiętych zdjęciach, mały chłopczyk tuli misia…

Ukrył twarz w dłoniach, żeby nie płakać. Dlaczego brak miłości Justyny uznał za coś najgorszego, co go w życiu spotkało? Nagle przestało to być ważne. Jedna noc, a przewartościował wszystko. Tamto życie odpłynęło od niego bezszelestnie, nawet nie zauważył kiedy. Jeszcze boli, ale wszystko to przyćmił inny ból. Znacznie większy.

Halinka. Tak, pamięta ją. Dlaczego właściwie wolał od niej Martę? Bo przecież był wtedy z Martą, która tak naprawdę niewiele dla niego znaczyła. Więc czym przewyższała Halszkę? Nie wiedział. Dokonywał wyborów bezmyślnie. Rzucał się w różne historie. Halinka była jedną z nich. Tylko jedną z wielu, nikim więcej.

Poruszyła się niespokojnie. Musiała widzieć, jak przygląda się zdjęciom. Najwidoczniej bała się jego reakcji. Otworzyła oczy, wzięła oddech…
– Masz kogoś? – spytała.
Na chwilę zamarł. Zastygł z papierosem w ręku.
– Jak ma na imię? – Jej głos brzmiał prawie natarczywie.
Długo nie odpowiadał. Nie mógł wykrztusić słowa.
– Jest bardzo młoda?
– Bardzo. Ma dziewiętnaście lat.
– Za młoda. Mogłaby być twoją córką. Zostawi cię.
– Już zostawiła! – wykrzyknął, nie panując nad sobą.
Zaczął nerwowo chodzić po pokoju.
Zapomniał na chwilę, gdzie jest. Potknął się o dywan, jak lunatyk. Podeszła do niego, stał z głową wtuloną w ramiona jak zdychający gołąb. Położyła mu ręce na ramionach. Znowu, jak przed laty, poczuł dziwne oszołomienie. Działała na niego, choć tego nie chciał, nawet mu się nie podobała. Jej rozgrzane ciało przyciągało go z siłą, której z trudem się opierał. Nie panował nad sobą, nad nią, to go przeraziło. Odtrącił ją. Usiadł. Patrzyła na niego zwężonymi oczami. Już tak patrzyła na niego kiedyś. Teraz dokładnie sobie przypomniał tamto spojrzenie sprzed lat.
– Boże, co ja tu robię? – jęknął.
Usiadł, znów zaczął nalewać sobie koniak, kieliszek za kieliszkiem, i wypijał duszkiem. Przykucnęła obok niego.
– Nie pij. To nie pomoże.
– Odczep się ode mnie! – Szarpnął się.
To była jej, tylko jej, wina. Po co plotła mu te bzdury o dziecku?
– Może powinieneś pozwolić jej odejść, skoro tego chce…
Tego było już za wiele.
– Co ty wiesz! Co ty możesz wiedzieć! – Alkohol zaczął uderzać mu do głowy.
Wyrwała mu butelkę z ręki. Usiadła obok niego i też nalała sobie dwa kieliszki pod rząd i wypiła. Czuła się źle. Miała nudności i kręciło się jej w głowie. Chętnie poszłaby spać, gdyby miała pewność, że uda się jej zasnąć.
– Mnie też zdradził – powiedziała drętwo.
Drgnął.
– Mówiłaś, żeście się rozstali…
– Nie ten. Ktoś inny. Niedawno.
– To przez niego to?
Wskazał na obandażowane nadgarstki. Potwierdziła.
– Daj, też chcę zapalić.
Podał jej papierosa. Ręce trzęsły jej się zupełnie jak jemu.
– Wyjaśnił coś?
– Wrócił do żony.
Siedzieli długi czas w milczeniu. Każde zatopione w swoim.
– Wiesz – odezwała się nagle – gdyby teraz zadzwonił i powiedział, że jest na dole i czeka, rzuciłabym wszystko i pobiegła do niego, a gdyby ktoś zamknął mi drzwi, wyskoczyłabym przez okno.
– To rozpacz – odpowiedział cicho, jakby do siebie. – To tylko rozpacz.
– Nienawidzę tego miasta. – Usłyszał i aż drgnął.
Przez cały dzisiejszy wieczór czuł to samo.
– Co ci miasto zawiniło – próbował zaprotestować, ale jego głos zabrzmiał nienaturalnie i od razu to wyczuła.
– Też chciałeś stąd uciec? Wyjechać, byle gdzie?
– Uciec? Czy można od siebie uciec? Dokąd? Zawsze będzie się za nami wlókł ten garb. Wszędzie nas dopadnie i przygniecie. Gdziekolwiek się będzie. To straszna rzecz, pamięć. Nie można jej zniszczyć.
Oczy miała szkliste. Wtedy coś w nim pękło. Dopiero wtedy. Zaschło mu w gardle.
– Opowiedz mi… – zaczął i urwał. Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. 
Nie, nic nie chce wiedzieć. Co to zmieni? Nie przywróci się minionego. „Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr…” ­ powtarzała matka cierpliwie, gdy coś zbroił, a później obiecywał poprawę. Teraz też chciałby obiecać poprawę. Komu? Sobie? Halszce? Może losowi? Obiecać, że już nigdy więcej… Nigdy więcej co? Potem postać za karę w kącie i załatwione. Nikt nie zna siebie do końca. On sam musiałby się mocno zastanowić, gdyby na przykład poprosiła teraz, żeby opowiedział jej coś, co mogłoby go scharakteryzować. O czym mógłby jej powiedzieć bez zażenowania? Właściwie, było jedno takie zdarzenie…

Miał wtedy osiem lat. Koledzy zarzucili mu tchórzostwo. Nie pamiętał, z jakiego powodu. Aby udowodnić im, że potrafi zdobyć się na odwagę, zgodził się pójść nocą nad rzekę i złowić zaskrońca. Płynęła w lesie, niedaleko, ale nocą odległość ta wydala mu się nie do pokonania. Kilka uskoków tworzyło w rzece głęboki żleb wypełniony wodą, brzegi porośnięte były łopianami i chaszczami. Zalęgły się tam nie tylko zaskrońce, na otaczających polanach czyhały też żmije. Nocą, w piżamie, wymknął się z latarką z domu. Nie wiedział, jaki las jest nocą. Nigdy potem tak strasznie się nie bał. Dopiero teraz, gdy bronił się przed myślą, że mały naprawdę mógł być jego synem, powrócił tamten strach…

Pamięta, że wlazł do wody i brodził w niej tak długo, aż w końcu zobaczył w niej łeb, który chwycił. Chciał oświetlić latarką dla pewności. Potknął się jednak i zwymiotował ze strachu. Zachłyśnięty wodą długo nie mógł dojść do siebie. Wrócił do domu przemoczony i dostał gorączki. Matka nie mogła pojąć, gdzie nabawił się tak okropnej grypy.

Kiedy leżał chory w łóżku, koledzy odwiedzili go, przekonani, że symuluje, nie chcąc się z nimi spotkać.
– Złapałem go – wystękał, a oni popatrzyli po sobie i kiwnęli głowami. Potem poszli. Nie usiłowali dociekać, czy powiedział prawdę. Grypa mogła być tego dowodem, mogła też być wymówką. A jednak mu uwierzyli. Bo sposób, w jaki to powiedział… Jego głos był wtedy taki jak głos Halszki, gdy powiedziała mu o synu… On też nie potrafił poddać w wątpliwość jej słów, choć tak bardzo nie chciał jej wierzyć. Wolałby, gdyby kłamała. Ale jej poharatane ręce, jak wtedy jego grypa, świadczyły o czymś przeciwnym. O czymś, czemu nie dało się zaprzeczyć.
On i Halszka… Dwoje samotnych to jeszcze nie koniec samotności. Samotności nie znoszą się jak plus z minusem. Za to często się potęgują. A podwójna samotność, to już obcość.

Nigdy nie miał przyjaciół, miał tylko znajomych. Wystrzegał się zbytniej poufałości, by nikt nie mógł wiedzy o nim wykorzystać przeciw niemu. Czy zyskał coś na swojej ostrożności? Został sam. Teraz dopiero to dostrzegł. Zawsze uważał, że lepsza samotność niż rozczarowanie. Tymczasem nie ominęło go ani jedno, ani drugie. 

Jednak usłyszała pytanie.
– O kim? – spytała.
Ale potem domyśliła się. Zaczerwieniła, wreszcie zbladła. Ogarnęła go litość. I żal. Nad sobą. Nad nią. Głos jej drżał tak bardzo, że z trudem rozumiał, co mówi.
– Miał tylko trzy lata… Tak chciałam, żebyś go poznał…
Nagle rozpłakała się, prawie dławiła od szlochu. Objął ją i kołysał. Sam chętnie by popłakał, ale coś tak mocno siadło mu w piersiach. A więc jednak to była prawda. To był jego syn. Biedna Halszka. Biedni oboje. Zdjęcia leżące w kałużach. Nigdy nie będzie wiedział, jak naprawdę wyglądał ten mały. Nie usłyszy, jak mówi, nie zawoła po imieniu. Dlaczego nie odpowiedział jej wtedy na ten list…
Już nie płakała. Leżała jakaś zupełnie bezwolna.
– Jest strasznie późno. Powinnaś się przespać.
Przygasił światło. Chciał wyjść. Nie zatrzymywała go. Jednak nie mógł zrobić kroku w stronę wyjścia. Bał się zostawić ją samą. Nie poruszyła się nawet. Usiadł na kanapie, zapalił. Patrzył, jak wolno zapada w sen. Wydała mu się taka krucha, porcelanowa jak lalka, zupełnie nierzeczywista, nie mógł wręcz oprzeć się wrażeniu, że wcale jej tu nie ma, że tylko mu się przywidziała. Nagle zrozumiał, co pociągnęło go do niej wtedy, przed wielu laty. Ta jej nierealność. Wstał, położył się obok niej. Leżał na wznak, wpatrując się w sufit. Spała zwinięta w kłębek, obrócona tyłem do niego, oddychała ciężko. Przewrócił się na bok, objął ją, a po chwili ona obróciła się do niego, i tak leżeli razem objęci. Jej oddech wyrównał się. Potem i on zasnął. Obudził go nagły dreszcz. Otworzył oczy, w pokoju było zupełnie zimno. Przez niedomknięte, na wpół otwarte podmuchem wiatru okno sączył się dotkliwy chłód. Wstał, otrząsnął się, szczelniej otulił w płaszcz, którego wciąż zapominał zdjąć. Zamknął okno, znów zapalił. Jakiś neon rzucał w głąb pokoju siny odblask, bladą poświatę, od której ciemne cienie kładły się wzdłuż przez środek pokoju. Sufit i kąty tonęły w ponurym mroku. Ale tym razem nie męczyła go ciemność. Dziwne, ale czuł się lepiej. Wciąż myślał o chłopcu, którego nie dane mu było poznać, ale ból, który mu zadała, miał ożywcze działanie. Przestał nareszcie zajmować się sobą. Spróbował wyobrazić sobie, co czuła kiedyś, i było mu żal, że zmarnowali oboje tyle lat, podczas których, kto wie, może mogło coś dobrego się wydarzyć. Patrzył na nią, nie odrywając oczu. Miała delikatne rysy, których nie zniszczył czas, i równie delikatne dłonie. Nagle zapragnął zanurzyć twarz w tych dłoniach i ogarnęło go przemożne poczucie bezsensu. Przecież to nie tę kobietę kochał, nie przez nią cierpiał i ona również nie przez niego nie chciała dłużej żyć. Ale czy mogliby oprzeć się na sobie? Przez chwilę wydało mu się to zupełnie niemożliwe. Potem jednak ta natrętna myśl powróciła. Dręczyła. Ale zbyt wiele miał wątpliwości.

Zapadł w męczącą drzemkę. Śniła mu się rzeka, biegał w niej, chlapiąc małego brzdąca. Na brzegu Halszka zanosiła się od śmiechu. Nagle w wodzie pojawił się wąż. Mały przestraszył się, przewrócił, zaczął tonąć. Halszka zaczęła krzyczeć ze strachu. Wtedy usiłował podbiec do małego, wołał, żeby się nie bał, że to tylko zaskroniec, ale nie pomogło. Dzieciak wciągnięty w nurt, powoli pogrążał się w sinym odmęcie… Biegł za synem, na próżno… Bezskutecznie roztrącał pomarszczoną taflę mętnej wody…

Obudził się spocony i przerażony. Halszka spała obok, jak gdyby nigdy nic. Po raz pierwszy poczuł niesmak, prawie nienawiść do niej.

Nie kochała go. Opowiedziała mu o dziecku, aby go zatrzymać u siebie przez tę noc. Widocznie bała się być sama. Postanowiła przeczekać, aż minie jej kryzys. A całe to przedstawienie po to, żeby doczekać przyjścia tego, na którego powrót najwyraźniej liczyła. Jak w ogóle mógł pomyśleć, że mogliby razem, we dwoje… Brnąć? W co? Żeby potem przyszedł ten jej i zburzył wszystko jednym kiwnięciem palca? Wigilia? Tutaj? Śmiechu warte. Kolejna zgrywa. Proszę, dziękuję, przepraszam, może jeszcze karpia, barszczyk wcale udany, zapalmy lampeczki… I co dalej? Boże, co dalej? Wszystko to tylko dowcip. Powinien się obśmiać. Niejeden by tak zrobił. Zapił się albo przeleciał babę i zwiał. Te stresy, poczucie winy… Kpina. Było miło, pa. Nawet nie trzeba pakować gatek. Zero planów na przyszłość. Zero obietnic. Żadnego dziecka. Luz blues. Zwiać, zanim zacznie się domagać… Mieszkanie pod wspólnym dachem? Cichy, ukryty pod pozorami uładzonego spokoju koszmar… Jego kochanki, jej przyjaciółki od plotek… Jak długo tak można żyć? Może długo. Od tego się nie umiera. Co najwyżej wariuje.

Gdyby tak mógł wsiąść w byle samolot i odlecieć dokądkolwiek… może w końcu gdzieś by znalazł jakiś cel. To pomogłoby mu przetrwać. Dać złudzenie normalnego życia.

Ta noc nie prowadzi do niczego. Marnuje tu tylko czas. A może ona też nie może się doczekać, żeby się go pozbyć? Bo nie wypada przecież wyrzucić go stąd, nad ranem, po tym, co dla niej zrobił. Sprawa z dzieckiem. Jakoś nie wierzył już w jej rozpacz. Musiała dawno się z tym uporać. Nawet nie spojrzała na zdjęcia, które przyniósł. Leżały na stole, schnąc bezużytecznie…

Jakiż był naiwny. Może wcale nie kochała tego dziecka. Przecież było dla niej zawadą. Nie wiedziała, co począć. Wmówiła innemu. Potem umarło. Nareszcie ma spokój. Chciała pozbyć się nawet zdjęć. Ta jej oschłość serca… A jeżeli źle ją osądza?

Spojrzał na telefon, potem na budzik ­ była piąta rano ­ znów na telefon… Podszedł do aparatu, wykręcił numer, długo nikt nie odbierał. W końcu odłożył słuchawkę.
– Nie ma jej? – Usłyszał głos Halszki.
– Nie – uciął krótko.
Znów zaczął pić, jeden kieliszek po drugim.
– Nie pij tyle – to znowu Halszka.
Mogłaby odczepić się od niego. Kim jest, żeby go pouczać, mówić co ma robić, a czego nie? Dlatego, że mieli dziecko? A może nie mieli. Nie był niczego pewien. Ani tego, o co mu naprawdę chodzi.
Powinien był wyjść. Spojrzał na drzwi. Potem na nią. Dlaczego jeszcze nie wyszedł? Usiadł ciężko przy stole. Zdjęcia… Z trudem odwrócił od nich wzrok. Wciąż wpatrywała się w niego.
– Pokłóciłem się z nią – spróbował wyjaśnić.
– Możliwe. – Wyczuł w jej głosie niepewność.
– Nie: możliwe, tylko: na pewno.
Nie odpowiedziała. Ona też nie była pewna, czy chce, aby to była prawda, czy nie. Może poczuła lęk, że to rzeczywiście była tylko zwykła kłótnia, że ten obcy i jednocześnie tak bliski jej mężczyzna wyjdzie stąd za chwilę, wróci do tamtej kobiety i więcej się nie zobaczą? I nie wiedziała, dlaczego tak się tego boi. Wstała.
– Zdejmij płaszcz – powiedziała, nie patrząc na niego. – Zrobię jakieś śniadanie.
Wyszła do kuchni, lekko się zataczając, krzątała się tam przez chwilę. Znów wypił trochę koniaku i ciepłe znużenie zaczęło ogarniać go z przemożną siłą. Odprężył się nieco. Bał się złych przeczuć, więc wolał odrzucić je w całości, przywołać nadzieję. Wróciła z kuchni, niosąc tacę. Rozłożyła śniadanie na stole.
– Przepraszam, że tak skromnie, ale miałam prawie pustą lodówkę.
W tym momencie zadzwonił telefon. Zamarła w bezruchu, więc włączył klawisz głosu.
– Halo? – Usłyszeli głos Danieli. – Halszka?
Spojrzał na Halszkę pytająco, ale pokręciła przecząco głową.
– Tu Tadeusz – powiedział wreszcie i usłyszał zdziwiony śmiech.
– Tadeusz? No proszę, a myślałam, że już się nie znacie. Jest Halszka?
– Słucham? – zapytała bez emocji.
– Wiem, że to dziwna pora – trajkotała Daniela. – Ale jest u mnie bankiet. Może jednak przyjdziesz? To znaczy przyjdziecie razem z Tadeuszem. Ale mnie nabraliście, no, no! Co za przecudna gra! Niczego się nie domyśliłam!
– Razem?
– No, nie udawaj! Skoro jest u ciebie o tej porze, to chyba oczywiste.
– Co jest oczywiste?
– Ależ z ciebie obłudnica. No więc jak, wpadniecie? Pogadamy o starych czasach.
– Nie gniewaj się, ale nie.
Wyłączyła telefon. Była wyraźnie zdenerwowana. Daniela będzie miała teraz pożywkę do nowych plotek. Niepotrzebnie się w to wtrącił. Myślał, że to ten jej… Chciał się dowiedzieć…
– Nie przejmuj się tą głupią gęsią – próbował ją pocieszyć.
Potem, chcąc zmienić temat, zapytał:
– Co właściwie robiłaś na tym wiecu?
Wzruszyła ramionami. Zawahała się.
– Nie wiem. Jakoś tak… próbowałam… zabić czas…
„Zupełnie jak ja” – pomyślał.

 – A co będziesz robić teraz?
– Rano?
– Pracujesz gdzieś?
– Byłam pielęgniarką. Zredukowali mnie. A ty?
– Kiedyś byłem wiceprezesem w jednej firmie. To znaczy w firmie żony. – Zakrztusił się. – A teraz…
– Teraz co? – powtórzyła jak echo.
– Zastanawiam się.

Zabrał się za śniadanie. Było mu dziwnie smutno, ale i spokojnie. Jakby nadciągało ku niemu wielkie pogodzenie. Jedli w ciszy, która koiła ich oboje. Ujął jej zabandażowane ręce.
– Zmienię ci opatrunki.
Wstał, rzucił wreszcie płaszcz na kanapę. Poszli do łazienki. Przemył jej ręce, założył świeże bandaże. Siedziała na stołeczku cicha i milcząca, ale widział, że jego krzątanina cieszy ją. Nagle dotknął palcami jej rozbitej wargi.
– Nie boli? – zapytał miękko, prawie szeptem, niespodziewanie dla siebie samego.
– Niech boli – odpowiedziała tak samo.
Pocałował ją delikatnie. Nie broniła się. Przymknęła oczy, ale nie chciał jej teraz; wystarczyło, że trzymał ją blisko przy sobie. Czuł pod policzkiem tętno na jej skroni, zapach włosów. Gdzieś daleko zaczął bić dzwon. Świtało?
– Chcesz, pójdę potem po jakąś choinkę… – szepnął zupełnie wbrew sobie.
I natychmiast tego pożałował. Spojrzała na niego ze smutkiem, jakby wyczuła w nim ten żal. Znał ten smutek. Był jego smutkiem. Należał do niego ­i był nim. 

– Masz Biblię? – zapytał.
Dostrzegł jej zaskoczony wzrok. A przecież nie chodziło mu o modlitwę. Nie pamiętał, od jak dawna się nie modlił. Chyba od śmierci ojca. Potem nie poruszał nawet ustami, gdy modliła się matka. Modlitwa umarła w nim wraz z nadzieją, że wszystko to ma jakiś sens. Czy teraz wahał się? Nie. Ale Biblia na stole podczas Wigilii, obok zdjęć jego dziecka, wydała mu się nagle czymś właściwym. Jeśli nie potrafił się już modlić, musiał nadać znaczenie cichej nieobecności syna. Może mógłby tam znaleźć słowa pociechy, jakich z pewnością nie znalazłby w sobie. Może mogłaby wykiełkować z nich choćby mała nadzieja. Na cokolwiek. Choćby na zapach igliwia. Żywego igliwia, dzięki któremu mógłby łatwiej znieść swoją klęskę. Uznać ją za początek czegoś nieokreślonego, ale niosącego zalążek spokoju. Pomyślał jeszcze, że cokolwiek spływało wtedy na niego z rąk matki, było łaską cierpliwego zapominania. Miał wrażenie, że słyszy w sobie dźwięki księżycowej sonaty, którą grała wtedy Halszka. W oknach pojawiło się już pierwsze światło poranka. Dniało. Nieprzejednanie. Jak każdego dnia. Jak po każdej, najciemniejszej nawet, nocy. Szło swoją koleją. Od światła do światła, od ciemności, do ciemności. I trzeba było się z tym pogodzić. Nie było innego wyjścia. 

Znów rozległ się ostry dzwonek telefonu, aż poderwali się oboje. Halszka wbiegła do pokoju.
– Halo? – rzuciła w słuchawkę.
Patrzył na nią i wiedział, kto zadzwonił.
– Halszka? – Słychać było niski baryton. – Kochanie, rozmawiałem z żoną, wie o wszystkim, o tobie. Ale nie zgadza się na rozwód. Muszę z nią zostać, ale nie chcę cię stracić. Przepraszam za ten list, nie miałem racji. Chcę nadal być z tobą, spotykać się. Przebaczysz mi? Spotkajmy się, proszę.
Nie powiedziała ani słowa. Może krępowała ją jego obecność. Wziął płaszcz i ruszył ku wyjściu. W drzwiach odwrócił się. Stała nieruchomo ze słuchawką w ręku. Nie słuchała. Patrzyła na niego. Znał to spojrzenie. Bał się go i pragnął jednocześnie. Czuł, że nie zrobi ani kroku. Ani ku wyjściu, ani ku niej. Jakby zmroziła go świadomość tego, co się zaczęło dziać. Stał i patrzył. Czekał? Na co? Puściła słuchawkę, która kołysała się teraz wolno na sznurze, słychać było tylko gwałtowne: „Halo! Halo! Jesteś tam?”.
Nagle chwyciła słuchawkę. Patrzył na nią wciąż z natężeniem. Nie odrywała od niego wzroku. Podszedł i wyjął słuchawkę z jej rąk.
– Wiesz, gdzie jest Bali, gnojku? – zapytał łagodnie, aż głos w słuchawce zamilkł. – Właśnie tam wyjeżdżamy.
Odłożył słuchawkę na widełki. Uśmiechnął się do niej szeroko. Szelmowsko. Widział, jak na jej twarzy wykwita powoli taki sam uśmiech.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Wojnarowska, Sonata wigilijna, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 234

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...