Wygnańcy raju – opowiadanie
Granicę Algierii przekroczyliśmy z rana. Musieliśmy zaopatrzyć się w wodę i wszystko, co niezbędne do przeprawy przez Wielki Erg Wschodni. Po drodze mieliśmy nocować w namiotach. Prawdziwy nocleg czekał nas dopiero po kilku dniach w Ghardaja. Stamtąd mieliśmy kolejny rzut, do Maroka. Zapowiadała się ciężka, niezwykła przygoda.
Pustynia nie jest jednolitym monolitem piachu, nie znaliśmy jej. Dwóch wynajętych poganiaczy dopilnowało, abyśmy kupili odpowiedni zapas prowiantu, sprawdzili też, czy mamy wystarczającą ilość wody, widać było, że nie jest to ich pierwsza wyprawa. Wyruszyliśmy późnym popołudniem. Słońce, o tej porze całe w ogniu, niczym wnętrze hutniczego pieca, zamieniło wkrótce pustynię w morze pełne rozpalonej czerwieni i płynnego złota. Płynęliśmy i tonęliśmy w złocie. Poganiacze z gardłowymi okrzykami gnali nas bez litości, nie odpuszczając ani na chwilę. Dzięki ich przezorności zdołaliśmy do zmroku przebyć najtrudniejszy odcinek. Chybotliwy kłus dromaderów męczył ręce, uchwyty uprzęży wbijały się w żywe ciało. Nie było jednak mowy o skargach. W turbanach i burnusach, ze smaganymi przez gorący piasek twarzami, usiłowaliśmy ochronić przed nim oczy, przymykając powieki. Tak pół śniąc, pół jadąc, przemierzaliśmy nieprzebrane kilometry obszarów, roztapiających się w absurdalnym braku horyzontu. Wzrok ginął w żółtym tumanie kurzu. Nie widziało się dalej niż na parę metrów naprzód, wzrok zatrzymywał się ledwie na zadzie wędrującego przed nami wielbłąda. Skrzypienie piachu i monotonny szum kamer zlewały się ze sobą w usypiający trel.
Postój na nocleg stanowił niewypowiedzianą ulgę dla ciała. Kryształowa noc ożywiła w nas ciekawość. Korzystając z chłodu, wystarczyło zrobić parę kroków w bok od obozowiska. Osypujący się pod nogami piach wydawał dziwne dźwięki. Jęczały w ciemności niczym ranne jaszczurki. Skrywał tajemnicę, dla nas niepojętą, której nawet nie usiłowaliśmy zgłębić. Już samo przebywanie tu było wystarczającą zagadką. Niebo podniosło się na oślepiającą wysokość. Gwiazdy zawisły tam małe jak piłeczki pingpongowe. Wydawały się drwić z naszego rozczarowania. Wszystko było inaczej. Nie tak wyobrażaliśmy sobie pierwszą noc tutaj.
Gerard milczał, a jego milczenie przerażało mnie bardziej niż jęczący pod nogami piach.
Dobiegł nas przenikliwy, przebijający się przez fanatyczne dźwięki pustyni, śpiew. Głuchy, jednostajny zaśpiew, jakby błaganie o łaskę. To poganiacze modlili się. Ich wieczorna modlitwa niosła się szerokim echem po tych przestrzeniach. Pomyślałam, że chcę modlić się wraz z nimi. Że nieważne, jak Go nazwiemy, Allachem czy Bogiem, jest tym samym. Tak jak jedną i tą samą jest każda modlitwa. Kiwali się rytmicznie, z zamkniętymi oczami, miałam wrażenie, że płaczą.
Źle spaliśmy tej nocy. Chrapanie poganiaczy, którzy zasnęli snem sprawiedliwych, wytrącało nas nawet z drzemki.
Obudzili nas przed świtem. Po szybkim śniadaniu, w drogę. Byle dotrwać do południa. Włączone kamery rejestrowały beznamiętnie zbliżające się objawy udaru i przegrzania. Do tego wzmagający się złowieszczy huk gorącego wiatru sirocco. Przeraźliwie parzący twarz i dłonie. Pędzący z wnętrza pustyni. Otępiający umysł. Otwarcie oczu stanowiło mękę nie do opisania, wyzwanie.
W południe postój stał się niezbędny. Arabowie, okryci aż po oczy, nie ucierpieli. Niestety my, nieostrożni i za mało przezorni, z poparzonymi twarzami, rękami i w odkrytych niebacznie miejscach, sponiewierani byliśmy dotkliwie przez słońce, wiatr i piasek, bezlitośnie tworzący na wyschniętych wargach słoną skorupę. Wiało coraz mocniej. Piasek był wszędzie. W ustach, nozdrzach, pod powiekami. Wszystko płonęło. Na zewnątrz i wewnątrz nas. Męka zamieniła się w katorgę. Przetrwanie burzliwego, południowego upału, okazało się ponad nasze siły. Masy gorącego powietrza dosłownie zwalały nas z nóg. Amerykanie osłabli tak bardzo, że z trudem wsiadali na wielbłądy. Po południu, gdy zrobiło się chłodniej, na kolejnym postoju nomadzi upiekli chleb przy ognisku, wkładając ciasto do dołu z piachu i zasypując z wierzchu gorącym żarem. Łamaliśmy się tym pustynnym chlebem, jak podczas Wigilii, drobne ułomki wędrowały z rąk do rąk.
Gerard wstał od ogniska, szedł przed siebie z komórką. Za wszelką cenę usiłował połączyć się z domem. Poszłam za nim. Tłumaczyłam, że nie ma tu zasięgu. Patrzył na mnie z nienawiścią. Pustynia ma to do siebie, że wyzwala skrajne emocje, czyni z człowieka wilka, stajemy się groźni dla siebie, i nawzajem. Bez przerwy wystukiwał numer. Chciał wiedzieć, co w domu. Słaniałam się na nogach, ale nie myślał o tym, że może mnie stracić, bał się, że zginie, nie pożegnawszy się z żoną. Rozumiałam go. Chyba płakałam, ale ze spieczonych oczu nie pociekły łzy. Poparzonymi palcami usiłowałam wziąć go za rękę, objąć. Odepchnął mnie. A raczej strzepnął z siebie. Jak piach. Jakby obwiniał mnie o położenie, w jakim się znaleźliśmy. Jakby działał zły czar i to, co się z nami działo, było spowodowane moją obecnością. Odchodził szybko. Uciekał przede mną. Nawet nie próbowałam go dogonić.
Zawrócił, usiadł przy ognisku, wciąż z komórką w ręku. Nomadzi z półprzymkniętymi oczami śpiewali jakąś pieśń, w swoim, tylko sobie znanym języku, kiwając się jak manekiny. Byliśmy zbyt wyczerpani, by kontynuować wędrówkę, jednak nasi przewodnicy nalegali, nie pozwalali na zwłokę. Przedłużenie pobytu na pustyni nawet o jeden dzień byłoby niebezpieczne z braku zapasów i wody, wycieńczenia, odwodnienia czy udaru. Pędziliśmy więc na oślep, byle przez następny i następny kilometr, do przodu, w szalejącym piasku. Kolejna noc w piekle. A może w niebie. Wszystko tak się poplątało. Z kim igraliśmy? Ze śmiercią? Graliśmy o dusze? W dzień z szatanem, w nocy z Jahwe? Niebo, piekło, stały się jednym, tak łatwo przechodziło się z jednego w drugie, nie rozróżnialiśmy już, gdzie właśnie jesteśmy. Piaski drżały, przemieszczały się we wszystkich kierunkach naraz, zataczały wokół nas tajemne kręgi, jak na tarczy zegara, często wbrew ruchom wskazówek, w inną stronę, jakby cofały czas lub trzymały nas na uwięzi jednej i tej samej godziny. Mijała, potem cofała się i tak w kółko. Czułam, że wpadamy w obłęd. To, co roztaczało się przed naszymi oczami, to już nie była pustynia. To był wytwór naszej chorej wyobraźni. Fatamorgana, którą wywołały nasze udręczone zmysły.
Amerykanie praktycznie nie nadawali się do dalszej podróży. Stanęliśmy przed dylematem, co robić dalej. Kontynuować czy zawracać? Rozsądek nakazywał odwrót. Nigeryjczycy jednak, bardziej wytrzymali niż my, z racji konsystencji swojego ciała, nie zamierzali się poddać. Byli pewni, że uda nam się dotrzeć o czasie, na miejsce. Gerard i nasi przewodnicy mieli wątpliwości. Przy biegunce, na Saharze, ryzyko odwodnienia było zbyt wielkie, nawet przy naszych zapasach wody. Każdy dodatkowy postój związany z osłabieniem Amerykanów, może nawet kosztować życie nas wszystkich, zważywszy, że na pomoc helikoptera trudno tu liczyć. Stan Amerykanów nie był zły, jednak nawet podróż wstecz obarczona była ryzykiem. A więc, czy w przód, czy w tył, czekały nas podobne trudności. Należało więc wycofać się, czy starać się dotrzeć do celu, za wszelką cenę? Byliśmy w połowie drogi, na dwoje babka wróżyła…
Zadecydowali Amerykanie. Postanowili wracać. Nie mieli już sił na Maroko. Wycofali się. Nigeryjczycy nie mieli takiego zamiaru, byli związani kontraktem. Jednak przewodnicy nie zgodzili się na rozdział karawany na dwie. W pojedynkę żaden poganiacz nie wybiera się na pustynię. Taka jest reguła. Nigeryjczycy musieli ustąpić. Po odpoczynku zarządzono odwrót.
Burza ucichła. Gerard filmował bez końca. Pustynia pulsowała, jarząc się fajerwerkami płonących wokół pochodni, ceglano-czerwona, jak od milionów słońc. Każdy ruch mnie bolał. Przed nami i za nami niosło się wołanie tysięcy ech. Jakby wróciły do nas sprzed wieków wszystkie głosy, jakie tu z siebie wydano. Nie rozmawialiśmy zupełnie, Gerard stał się obcy, jak inni. Mijaliśmy się w drodze na wielbłądy lub z wielbłądów. Na żadne spacery nie starczyło sił. W sen wpadało się, jak w czarną dziurę bez dna i żadne chrapanie nomadów nie było nas w stanie obudzić. Nie mieliśmy snów. Były zbyt ciężkie.
Zbliżając się do punktu wyjścia, daliśmy wreszcie znać Hassanowi o zmianie planów. Nie wyraził zdziwienia, jakby takie zdarzenia były na porządku dziennym. Tak więc dżip czekał na nas u wylotu Sahary. W ten sposób pożegnaliśmy się z Algierią i Marokiem.
Pozornie między nami nic się nie zmieniło. Nadal byliśmy razem. Jednak pustynia nas rozdzieliła. Było inaczej niż na początku. Ale nie umiałam jeszcze określić, na czym polegała ta zmiana.