Nowy Napis Co Tydzień #252 / Projekt „matka”
Choć o Macieju Jakubowiaku słyszałem skądinąd, to pierwszym prawdziwym spotkaniem z nim była lektura Końca z akademią, jego głośnego eseju o rozstawaniu się z uczelnią
Nie ukrywam więc, że czekałem na Hankę – zamierzałem przeczytać ją, jeszcze zanim otrzymałem z redakcji zlecenie napisania recenzji. Symboliczna okazała się data premiery: walentynki 2024 roku, bo tak, z pewnością ta książka wynika z miłości. Ale miłości trudnej, uwierającej, odrobinę spóźnionej – dlatego też czytanie musiałem sobie dawkować, żeby nie utonąć w codziennej ludzkiej niedoli. Bo Hanka to książka ważna, wzruszająca i trudna także dla mnie, chociaż z pozoru nie opowiada o mnie, a tym bardziej nie opowiada o mojej mamie. To przecież książka o historii (zresztą niedalekiej) jednej rodziny. Mimo tego stanowi ona opowieść uniwersalną dla wielu polskich rodzin – w tym i mojej. Takich jak my są tysiące. I, szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie tej recenzji inaczej niż jako zbiór osobistych dygresji, do których sprowokowała mnie ta opowieść.
Zresztą, w trakcie lektury, trudno mi było nie zaznaczać podobieństw losów moich i Jakubowiaka, choć jest on ode mnie starszy o dekadę. Łączy nas wiele, jak choćby to, że nasze życie to historia awansu, bo o nim opowiada Hanka. W książce nieustannie wraca się do początku – do kapitału kulturowego, który wniosła babka i który przez jej wnuka został pomnożony. Chodzi o wykształcenie, które rosło pokoleniowo – od kilku klas babci do doktoratu wnuka.
W mojej chłopsko-robotniczej rodzinie w starszych pokoleniach wyższe wykształcenie miał tylko mój chrzestny – mąż siostry mojego ojca, a więc przyszywany wujek. Doskonale pamiętam, jak jedna z ciotek chwaliła się po obronie magisterium przez jej córkę, że to pierwszy magister w rodzinie (tak, powiedziała: magister, nie: magistra czy magisterka – i brzmiały w tym szczera duma z córki oraz pogarda dla tych wszystkich, którzy magistrami nie byli, a więc i dla niej samej). To był przeskok, przede wszystkim mentalny. Z robotniczego pokolenia rodziców do inteligenckiego pokolenia dzieci. Ale to nie jedyne analogie, które odkrywałem, czytając Hankę. Okazuje się, że w jakimś sensie historie awansu w Polsce są do siebie podobne.
Grunt pod nie dał PRL – ale w historiach obu rodzin (mojej i autora) właściwy awans został przesunięty do III RP. Najpierw szkoła, tam pierwsze sukcesy, potem jakieś nieśmiałe plany. I ja, i Jakubowiak myśleliśmy o tym, żeby zostać księżmi. Ale dopiero on, analizując dzieje swojej wiary, uświadomił mi coś, co ja spychałem do sfery nieświadomości. Że bycie księdzem wiązało się dla nas z nadzieją awansu, z nadzieją na to, że przeskoczymy (chciałoby się rzec, naturalną, zamiast właściwego słowa – narzuconą) hierarchię społeczną od razu o dwa oczka. Że za darmo dostaniemy szacunek należny nam wyłącznie ze względu na profesję i noszony strój. Że będziemy mogli – tak myśleliśmy – oddawać się czytaniu, interpretowaniu i nauczaniu. Do dzisiaj pamiętam z pozoru nieważną scenę, jak w liceum o dwa lata młodsza koleżanka zapytała mnie, czy zamierzam być księdzem. Rzuciłem: „nie wiem” – ale w istocie myślałem o tym. A potem przyszedł czas wyboru studiów, kryzys wiary i, zamiast do seminarium, poszedłem na warszawski MISH. We wszystkim tym miałem jej – to jest: matki – wsparcie.
A kiedy umarła, byłem na trzecim roku licencjatu. Zawalił mi się świat i obiecałem sobie, że kiedyś napiszę o swojej matce, że oddam jej sprawiedliwość. Ale nie wychodziło, jakoś się nie składało, wydawało się zbyt banalne, zbyt personalne, zbyt osobiste, zawsze było jakieś „zbyt”. Zrobił to za mnie Jakubowiak. Odważył się napisać, to, od czego i ja musiałbym zacząć: „Mama była nikim” (s. 7), a przecież – i rozumiem to w pełni dopiero dzisiaj, po pięciu latach od jej odejścia – że mama była wszystkim.
Wynotowuję dalsze podobieństwa. I moją matkę, i Hankę zabrał rak ‒ obie w młodym wieku. Mieliśmy z Jakubowiakiem (piszę o nim jak o serdecznym koledze, chociaż nie znam go prywatnie) szczęście – awansowaliśmy; wskoczyliśmy na konia zwanego uniwersytetem. Ale w gruncie rzeczy tylko po to, by się z nim szybko rozstać. Jakubowiak w momencie, gdy powiedział żonie, że nie zamierza startować w konkursie na stanowisko na uczelni. A ja? Kiedy przyjęto mnie na doktorat i zobaczyłem plan zajęć. Uznałem wtedy, że chleb i masło są mi bliższe niż podążanie tropem Wierzyńskiego, chociaż kocham jego wiersze. Co innego ci, którzy w awansowej drabince byli daleko przede mną, na przykład koleżanka, której – wraz z początkiem studiów w Warszawie – rodzice kupili mieszkanie. Jakubowiak przypomina taką scenę:
Potem, chyba na trzecim albo czwartym roku, warsztaty Kingi Dunin i Igora Stokfiszewskiego. Nie pamiętam już dokładnie, o co im chodziło, ale w pewnym momencie poprosili, żeby ci, których rodzice mają wyższe wykształcenie, stanęli pod ścianą, a pozostali pod oknem. Było nas pod tym oknem dwoje, uśmiechaliśmy się do siebie głupio. Jeszcze później, już chyba na doktoracie, gdy w jakiejś komisji rozdawaliśmy wydziałowe granty, zapytałem retorycznie, skąd ludzie biorą czas na te wszystkie dodatkowe osiągnięcia, a jedna profesorka rzuciła mimochodem, że to chyba dzięki temu, że nie muszą pracować, bo pan przecież pracuje, panie Macieju? (s. 46–47).
I ja dałem się wpleść w tę spiralę: na studiach pracowałem, bo musiałem, ale po pracy pisałem artykuły, uczyłem się do egzaminów, zdobywałem stypendia, wychodził z tego etat, drugi etat. Więc w pewnym momencie uznałem, że gra nie jest warta świeczki. Kapitalizm zwyciężył – po prostu zamiast pracować na swój awans, zacząłem pracować dla pieniędzy.
Ale mieliśmy z Jakubowiakiem szczęście – obaj możemy zajmować się krytyką literatury czy – szerzej – literaturą. Jednocześnie zarabiam na tym, choć to trudna droga, ale i mam narzędzia, by mówić o sobie, ostatecznie bowiem od dawna zręczniej wychodzi mi pisanie o emocjach, niż o nich mówienie; to rodzaj terapii. Mimo że trudno mi uniknąć syndromu oszusta – Hanka Jakubowiaka, ale i Poruszeni Magdy Sześniak
Jednak chyba za dużo w tej recenzji o mnie ‒ na swoje usprawiedliwienie powiem, że w książce o mnie jest jeszcze więcej. Wycofuję się jednak do tego schronu, w który zawsze uciekam, chowam się bowiem za słowa.
Hanka to rzecz niezwykła – esej o matce i matce jej matki, choć nie wiem, czy esej to najlepsza kategoria gatunkowa. Z pewnością to po prostu klasyfikacja najwygodniejsza, by włożyć w nią Hankę i by ona się w tej szufladzie zmieściła. Jest to bowiem opowieść trudna do skatalogowania, wymykająca się regułom. Autor potrafi w narrację, która mogłaby spokojnie być powieścią, wpleść wątki socjologiczne – posługuje się przy tym obfitym materiałem naukowym, cytuje opracowania. A potem do sczytanych w publikacjach obserwacji socjologicznych wrzuca rodzinne ilustracje. Podczas lektury szybko zapominamy jednak o tym zmieszaniu wątków – anegdotycznego i naukowego, niesie nas historia, pozwalamy się prowadzić po meandrach rodziny. Z pozoru nieliteracka opowieść o dwóch kobietach – Hance i Albinie – staje się wspaniałą literaturą ze środka życia, to narracja z bebechów, z tego, co boli, co trudne. Tutaj czasami brakuje pieniędzy, a właściwie zawsze brakuje pieniędzy; mąż zdradza żonę, a marzenie o karierze sportowej to tylko mit z przeszłości, który – nawet gdyby do niej wrócić – nie byłby możliwy do zrealizowania. Ale to także puste miejsca, przestrzenie na domysły, które Jakubowiak snuje, rekonstruując losy swoich bohaterek (w podwójnym znaczeniu tego słowa) przede wszystkim w Rozdziale dwunastym, w którym się podróżuje.
Styl, którym została napisana Hanka, z jednej strony przez swoją lekkość, błyskotliwość i niejednokrotnie barokowość sprawia, że nie da się od niej oderwać, a z drugiej uwypukla to, co najważniejsze w tej historii: jej istotność, która nabiera znaczenia przez trudność losów. Tak, Jakubowiak pisze świetnie. Ciekawie, z polotem, zdania raz nas niosą, a raz spowolniają. Kiedy trzeba uderzają, bo to wzruszająca książka.
Ale nie hagiografia. Bohaterki żyją, dąsają się, kłócą. Świetna babka potrafi torturować własne dziecko. Ot, proza życia. Jednak czytając, trudno nie czuć – bo emocje atakują znienacka. Czujemy chociażby współczucie albo złość. To przede wszystkim narracja o tym, jak to, co prywatne, staje się powszechne, a powszechne – prywatne. To także uświadomienie, że to, co uważaliśmy za brutalne i okrutne w naszych matkach, nierzadko było naszym własnym okrucieństwem. Szkoda, że nie doceniamy naszych matek – choć ta jedna, Hanka, została doceniona książką.
U Jakubowiaka ważnym arsenałem, który uwypukla cechy eseju, jest arsenał literatury, z którego ten czerpie. Przywołuje postaci, cytaty, książki, popkulturę – wszystko to wtłacza życie Hanki w jakieś szersze ramy, uniwersalizuje jej przeżycia, pokazuje, że to coś więcej niż modne ostatnio mikrohistorie.
Czasem autora ponosi literacka fantazja – kreśli wtedy alternatywne losy Hany, bliźniaczej siostry swojej matki, która w życiu miała więcej szczęścia. Bo w istocie może losy człowieka najsilniej zależą od szczęścia. Gdyby Hanka była Haną ‒ urodziła się w innym miejscu, gdyby jej matka podjęła inną decyzję albo gdyby Hanka dokonała innych wyborów ‒ jej życie mogłoby być zupełnie inne.
Nie będę tutaj szczegółowo przywoływał tego, o czym opowiada Hanka. Mogę tylko powiedzieć, że dotyka ona kwestii najistotniejszych. To publikacja, którą uznaję za niezwykle ważną. Jakubowiak udowadnia, że opowieść o matce to historia, którą się pisze, a zarazem to historia, która pisze nas. Podsumowując, choć brzmi to jak oklepany frazes, czytajcie Hankę, bo to opowieść o nas.
Na koniec ostatnie podobieństwo:
Odziedziczyłem to, tę skłonność do ucinania niejednoznacznych relacji, uciekania od problemów, kończenia. Kiedy sprawy robią się choćby odrobinę nieprzyjemne albo skomplikowane, mój pierwszy odruch to ewakuacja. Tak skończyłem ze sportem, z religią, z akademią, tak skończyłem z kilkoma bliskimi osobami (s. 215).
Ponieważ pod tym względem nie różnię się bardzo od autora, to w tym miejscu – tak właśnie – kończę tę recenzję.
M. Jakubowiak, Hanka. Opowieść o awansie, Czarne, Wołowiec 2024.