05.12.2019

Nowy Napis Co Tydzień #026 / Przechadzki z cieniem (2): Most Herlinga

Most odbity w zwierciadle przepaści. Gustaw Herling-Grudziński

Nigdy nie zapomnę tego poranka w Neapolu. Obudziłem się z uczuciem, że ktoś mnie obserwuje. Otworzyłem oczy... Z sufitu i ze ścian spoglądały na mnie lalki. Dziesiątki barokowych porcelanowych lalek, niektóre uszkodzone, z odbitym noskiem bądź uchem. W pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie jestem? Powoli, jak przez mgłę, w mojej głowie wyświetlały się obrazy z poprzedniego wieczoru. Z dworca pojechaliśmy na kolację do Andrei i jego przyjaciół. Pastę po apulijsku, istny pożar w gębie, gasiliśmy potokami czerwonego wina, dyskutując głośno, czy dwa jungimogą być yinyang? Parę jointów przepełniło miarę. Ledwie dotarłem do Rione Sanità, gdzie w zabytkowym Palazzo dello Spagnollo Andrea zarezerwował mi pokój... To właśnie w nim się obudziłem tego poranka.

Wstałem z łóżka i wyjrzałem przez okno na dziedziniec ze zdwojonymi schodami, ktoś po nich wolno szedł na górę, jakby się wyłaniał z lustra… Raptem sobie przypomniałem, Andrea mi mówił, że te schody są znakiem firmowym projektanta Pałacu Hiszpana, słynnego architekta Ferdinanda Sanfelice. Mój pokój sąsiadował z małą salą koncertową, na krzesłach porozrzucano programy (grali Pergolesiego), dalej spora biblioteka (na półce, między innymi, Living Theatre, maze of imagination) z kolekcją instrumentów – wisiały na ścianach, stały i leżały na podłodze, na ławach – aż mnie ręce zaswędziały do tam-tamów z Sudanu. Kolejne drzwi wiodły do przedpokoju, na prawo kuchnia, gdzie Mena, gospodyni tego niezwykłego mieszkania, przygotowała mi kawę i sałatkę z serem sycylijskim. Po śniadaniu wyszedłem na balkon... Pode mną, w dole, pulsowała życiem Via Vergini – między kramami z tandetą pod barwnymi brezentamistraganami ze zroszoną zieleniną, różowymi płatami mięsa i rybimi tuszami w śnieżystym grysie brodziły różnokolorowe ciała, kuso opięte i zwilgotniałe od potu (piszę „ciała”, a nie „ludzie” bądź „tłum”, bo cielesność dominowała na tym obrazku), zaś na beczce pod winiarnią naprzeciwko stara dziwka opychała się kawonem, aż miąższ ściekał jej po palcach – taaak, pomyślałem, Andrea miał rację, parafrazując wczoraj Maraia, że jeśli Napoli jest kobietą, to Via Vergini jest jej waginą.

Rejon Sanità ciągnie się z Piazza Cavour, klucząc zaułkami stromo pod górę Capodimonte. Wiekami ryto tam katakumby wokół mogił trzech neapolitańskich świętych – San Severo, San Gaudioso i San Gennaro. Później wśród katakumb jęli osiadać ludzie (miejscowi wierzyli, że dzięki szczątkom świętych w tym rejonie jest zdrowsze powietrze, dlatego nazwali go Sanità, to znaczy Zdrowie), aż podziemna kraina zmarłych i świat żywych nad nią dziwnie się tam przeniknęły, jak wonie w zaułkach albo rysy różnych ras na twarzach... To uboga, robotnicza dzielnica, jedna z najstarszych w Neapolu, Andrea mówi, że w tej biedzie jawi się autentyczna energia, a nie w nadmorskich bulwarach, gdzie stoją bogate i nudne hotele. W rejonie Sanità życie tętni na ulicach, piesi się plotą między autami i bielizną na sznurach, zaułki są tak wąskie, że dwa samochody nie mogą się wyminąć, jeśli zaś jadą naprzeciwko siebie, to jeden musi się wycofać, aż znajdzie jakąś zatoczkę, by przepuścić drugi, do tego motocykle i skutery w tę i we w tę, wszystko to ledwo zipie, rozklekotane i potłuczone, lecz jeździ, a gdzie tylko ciut szerzej, tam chłopaki rżną w gałę i stragany powszędy, jak gdyby nadmiar wypychał produkty ze sklepów, na każdym kroku pachnie, to świeżutkim chlebem, to ostro jodem frutti di mare, tu kawą zaleci z kafejki, ówdzie bukietem młodego wina uderzy w nos, aromaty prania mieszają się z wyziewami kanalizacji, cuch gnijących resztek ze smużką perfumy smagłolicej ślicznotki przechodzącej mimo, a z obłoku haszu w bazarowym zaułku wynurza się… Tonino.

Wczesną wiosną 2016 roku wynajęliśmy w Rione Sanità obszerne mieszkanie na Via Santa Maria Antasaecula. Co dzień z rana błądziłem w labiryntach zaułków, jakbym kontynuował sen na jawie, gdyż miałem wrażenie, że się poruszam w mieście Kubina, opisanym przezeń w Po tamtej stronie. Gdzieniegdzie jedynie fasady starych pałaców sterczały, a na podokiennikach zamurowanych okien w doniczkach kwitły kwiaty, gdzie indziej do ciemnych bassi dolepiono werandy z pustaków, jedne domy wyrastały naroślami z drugich, inne wyryto w tufie, zaś jeszcze inne – jak gdyby już wymarłe – dawały oznaki życia dymem z papierosa i obfitymi cyckami, zwisającymi z balkonu. Niekiedy zaułek kończył się ślepo przed jakimś zapomnianym przez Boga kościołem lub schody na skróty wywodziły mnie na manowiec, często omamiony słońcem trafiałem nie tam, gdzie trzeba, bo przeoczyłem wylot w cieniu, to znów po raz enty wychodziłem na tęż samą kapliczkę z Maradoną lecz tak czy owak w końcu odnajdowałem Piazza Sanità, gdzie przysiadałem na kawę pod parasolem w Caffé del Principe, mając widok na bazylikę Santa Maria della Sanità, a po lewej wąski kadr Via Sanità w potężnej arkadzie kamiennego mostu… To Ponte della Sanità – tytułowy bohater opowiadania Herlinga Most.

Sześć ogromnych przęseł o łącznej długości 118 metrów, wzniesionych na początku XIX wieku nad głębokim wąwozem Sanità, połączyło Zamek Królewski na Capodimonte z centrum miasta i dzielnicą nadmorską Chiaia, wyznaczając dwa wymiary miasta: reprezentacyjno-bogacki na górze oraz ubogi, ale żywy, w dole. Lecz był i trzeci, podziemny wymiar – katakumby, tam w krypcie dominikanów na najniższym piętrze sadzali zmarłych braci na ławach z kamieni, w kręgu, twarzami do siebie, aby murszejąc, rozdziewali się z ciała... Tak oto Rione Sanità staje się lustrem w przepaści, odbijającym świat żywych od zaświata po drugiej stronie zwierciadła, zaś metafora m o s t u nabiera głębszego znaczenia. Nie bez przyczyny opowiadanie Herlinga zaczyna się od przytoczenia w całości niezwykłej kafkowskiej paraboli, w której mostem jest człowiek.

Nawiasem mówiąc, podczas wędrówek śladami Herlinga po Neapolu i jego okolicach (na przykład po Pescasseroli) często zabawiałem się wyszukiwaniem jego mniej lub bardziej jawnych myłek w opisach rzeczywistości. Wyrazu „myłka” używam nie po to, żeby epatować archaizmem, tylko nie wiem, czy to świadoma zmyłka, czy też nieopatrzna omyłka autora, dlatego stosuję formę niedookreśloną... Ot, choćby dla przykładu napis Aut mori, aut pati, który rzekomo widnieje, na poły zatarty, na kościele Santa Maria della Sanite. Ileż to ja się nałaziłem dookoła bazyliki, szukając go bezskutecznie, w końcu pomyślałem, że pewnie zatarł się na amen, aż tu przypadkiem natknąłem się nań zupełnie w innym miejscu, a mianowicie na kościele Santa Teresa a Chiaia opodal domu Herlinga i nie dziw, wszak to słowa świętej Teresy od Jezusa, przy tym autor Mostu odwrócił kolejność, bo święta powiedziała: Aut pati, aut mori, czyli nie: „Albo umrzeć, albo cierpieć”, tylko na odwrót: „Albo cierpieć, albo umrzeć” i dopiero wtedy, przypomniawszy sobie bohaterów Innego świata, zrozumiałem, po co Herling umieścił te słowa na bazylice pod Mostem i czemu odwrócił kolejność.  Tudzież inny przykład: czytam w Moście, że pod bazyliką Santa Maria della Sanità przechowuje się czaszki zmarłych na zarazę, bezimienne i czczone przez mieszkańców dzielnicy, ale przecież owe czaszki znajdują się na cmentarzu Fontanelle,opisanym przez Herlinga w opowiadaniu Suor Strega, za to na Fontanelle nie ma szkieletów wmurowanych w ściany, które tam umieścił, bo te szkielety są tu, pod Santa Maria della Sanità. Początkowo sądziłem, że to błąd pamięci, jednak w końcu do mnie doszło, że może to nie pomyłka, lecz część metafory, może nie chodziło o konkretny, ten czy tamten cmentarz, tylko o świat zagrobny w ogóle. O świat po tamtej stronie lustra.

Mając więc przed oczyma potężną arkadę Mostu, od góry zwieńczoną żelaznymi sztachetami, które szczerzą się do błękitu nieba, odgradzając kandydatów na samobójców od przepaści(Herling wzmiankuje, że Most był niegdyś ulubionym miejscem do śmiertelnych skoków i dlatego mieszkańcy miasta nazywali go także Ponte del Morte), mimo woli wypatrywałem tam w górze Il Pipistrello, czyli Nietoperza, bohatera Mostu. Czasem nawet zdawało mi się, że dostrzegam jego rozpłaszczony cień na siatce, ale był to zapewne powidok od długiego patrzenia pod słońce. Ów Il Pipistrello, bezdomny żebrak, całymi dniami wysiadywał na Moście, świdrując oczami czeluść pod sobą, a wieczorami przepijał jałmużnę w pobliskiej knajpie (obecnie zakład fryzjerski), po czym nocował w jednym z grobowców na cmentarzu Poggioreale. Któregoś dnia późnej jesieni zabrała go policja, powrócił jednak z początkiem zimy i odtąd już się z Mostu nie ruszał, śpiąc na nim, zawinięty w za obszerną kapotę, z daleka wyglądał, jak porzucony przez kogoś łachman. Aż w końcu rzucił się w przepaść, a może po pijanemu zwalił się przez dziurę w przerdzewiałej siatce, może wisiał jakiś czas – jak nietoperz – wczepiony konwulsyjnie rękami i nogami w sztachety, może wołał o pomoc, ale salwy nocy noworocznej zagłuszały krzyk, zgrabiałe kończyny odmówiły posłuszeństwa i poleciał w dół, spadając na Via Sanità, kilkadziesiąt kroków od mego stolika w Caffé del Principe... Mniej więcej tu, gdzie teraz stoi stragan z owocami morza.

Po kawie zwykle wjeżdżałem na Ponte della Sanità windą, zainstalowaną w jednej z podpór w latach trzydziestych, żeby popatrzeć oczami Il Pipistrello na rzekę życia w dole. Nie dziwi mnie wcale, że Herling właśnie tam umieścił swojego bohatera, to miejsce wyjątkowo „bezdomne”. Wąziutkie trotuary po obu stronach jezdni, bezludzie i ciągły ruch samochodów sprawiają, że nawet zatrzymać się tam nie chce, a co dopiero zamieszkać (hinduska mądrość powiada, iż domu na moście się nie buduje, jedynie przechodzi się po nim z jednego brzegu na drugi…), co innego tu – w dole – tu ludno i swojsko, wszak Rione Sanità jest dzielnicą kamorry, cudzego tutaj widzą na wskroś. Polski pisarz musiał czuć się tu obco, przybywał z Innego Świata, bez domu rodzinnego, bez ojczyzny. Nietoperz śród ludzi.

Most Herlinga jest symbolem przejścia z Martwego Domu do życia kłębiącego się w zaułkach, do płodnego i wilgotnego świata straganów z owocami morza, piekarni, fryzjerów, kobiet cielesnych aż do bólu, zapachu jadła, świeżych owoców i spalin skuterów. Ale zarazem jest to metafora przejścia z Tego świata na Tamten. Most nad lustrem w otchłani życia.

 

Noty

Pescasserola

Jeden z moich przyjaciół powiada, że zdolność tworzenia fikcji polega na zmienianiu kłamliwej rzeczywistości w prawdę wyobraźni. Ta formuła idealnie pasuje do twórczości Herlinga, dlatego włóczę się ścieżkami pisarza nie tylko po Neapolu, ale i po jego bliższych oraz dalszych okolicach w poszukiwaniu onej prawdy. Do Pescasseroli, małej wioski w Abruzji, gdzie urodził się Benedetto Croce, wybrałem się, zaproszony przez Martę Herling na obchody 150-lecia urodzin filozofa. Zamierzałem się przyjrzeć ostatniej ścieżce Herlinga, opisanej przezeń w Wieku biblijnym i śmierci. To zaledwie szkic opowiadania, odnaleziony po zgonie autora w jego papierach i zrekonstruowany przez Włodzimierza Boleckiego. Opowieść o długim umieraniu.

Herling zaczyna od swojej podróży z żoną do Pescasseroli na promocję książki Crocego Due paeselli d’Abruzzoe wiosną 1999 roku.

– Od razu widać, że był znudzony – powiedziała mi jeszcze w autokarze Marta – narzekał, że słowo „duch” latało tam w powietrzu niby zaklęcie, ale czy był tam duch w rzeczy samej, wątpił...

Reszty nie dosłyszałem, bo wesoły tłuścioch w kapeluszu puszczał ze swojego telefonu przez głośniki, co kto zamówił, od tarantelli do hip-hopa. Autokar na jubileusz Crocego wynajął Istituto Italiano per gli Studi Storici, ja byłem jedynym gościem spoza tego grona i w dodatku nie znałem włoskiego, mogłem więc zanurzyć się w podróż Herlinga po same uszy.

Dzięki rekonstrukcji Boleckiego oraz relacjom wdowy po pisarzu, poruszałem się po świecie na poły realnym, a na poły napisanym. Przy tym oba nakładały się na siebie, przeplatały i, niekiedy, przenikały wzajem. Pisząc bowiem o swoim pobycie w Pescasseroli, Herling zmieniał detale (co skrzętnie koryguje Lidia, żona pisarza), dzięki czemu możemy prześledzić, jak kunsztownie fikcją podmienia fakty, zamazuje ślady i niejako wychodzi z siebie, żeby snuć przedziwny labirynt fabuły z wątków i motywów, w który wplata postacie historyczne, jak Mussolini czy Croce i wymyślone, jak Bartolomeo Spada (studwudziestoparoletni pół-Żyd dotknięty priapizmem), a wszystko to przenizane jest refleksją o życiu jako przygotowaniu do śmierci. Mnie jednak na wycieczce do Pescasseroli nie tyle interesowały perypetie fikcyjnego Matuzalema, jego bezpłodnej jurności i powiązań z reżymem faszystowskim, ile Palazzo Sipari w Pescasseroli. Zastanawiałem się, po co Herling rozpoczął opowieść właśnie tutaj, skoro później akcja fabuły przenosi się pod Sulomonę i dalsza część opowiadania nie ma nic wspólnego z domem, w którym Croce przyszedł na świat?

Dzisiaj w Palazzo Sipari mieści się muzeum rodziny Sipari i Croce. Uroczystości jubileuszowe zgromadziły parę pokoleń z portretów i kilka jeszcze żyjących, zgromadzonych na moment wspólnej fotografii. Najpierw obejrzeliśmy film o filozofie, a potem był bufet po abruzyjsku – dwa długie stoły, uginające się od mięsiwa, serów, past i antypast, owoców morza i wina, później kawa z ciasteczkami i słodkim likierem orzechowym lub grappą do wyboru – wreszcie ociężali od jadła udaliśmy się piętro niżej do mieszkania, w którym urodził się Croce. Tutaj wszystko przetrwało nienaruszone do naszych dni – ni wojny nic nie zmieniły, ni czas. Nawet polana przy kominku złożono, jak gdyby ktoś za chwilę miał rozpalić w nim ogień… Ciekawe, o czym rozmyślał Herling, patrząc na te bibeloty, rozłożone na półkach, na kołyskę filozofa pod tiulowym baldachimem, na portrety przodków na ścianach? Wszak nie przypadkiem w opowiadaniu nocują z żoną w tym domu, choć naprawdę nigdy w nim nie spali... Co więcej, podczas tej bezsennej nocy uroiło mu się, że słyszy głos Crocego, a na ścianie widział jego cień, rzucany przez dopalający się płomień w kominku, jakby duch filozofa jawił się w kącie, gdzie stała jego kołyska. Może chciał zasugerować, że duchy po śmierci wracają cieniem tam, gdzie przyszły na świat. Ale przecież jego duch nie będzie miał dokąd powrócić, bo nie ma już jego kołyski, ni domu rodzinnego.

Wyjeżdżaliśmy z Pescasseroli syci i pełni wrażeń, autokar znowu rozbrzmiewał skoczną tarantellą, rozochoceni winem uczestnicy wycieczki jej wtórowali. Wyglądając przez okno na oddalającą się wioskę i jej zasiedziałe domki, śpiące w późno-jesiennej dolinie, pomyślałem, że Herling miał rację. Tak, ten obrazek rzeczywiście mógł służyć za ilustrację do opowiastek z dzieciństwa. Chyba nareszcie zrozumiałem, dlaczego zaczął od niego swe ostatnie opowiadanie. Opowieść o długim życiu jako przygotowaniu do umierania.

 

Fontanelle

Z Caffé del Principe do cmentarza Fontanelle można się dostać w kilka minut… Wystarczy przejść Via Sanità pod arkadą Mostu, potem skręcić w prawo na Via Fontanelle i tą ożywioną, krętą uliczką dojść do jednego z najbardziej niezwykłych miejsc w Neapolu… Do miejsca kultu dusz czyśćcowych.

Herling pisał z właściwą sobie dezynwolturą dla faktów, że na tę podziemną nekropolię natknęła się przypadkowo banda neapolitańskich włamywaczy, robiąc podkop pod bank. Nie do końca rozumiem, po co pisarzowi ów wątek kryminalny, wszak Fontanelle samo w sobie – to mocny thriller… W rzeczywistości to prastare wyrobisko tufu, w którym składowano resztki ofiar różnych zaraz, począwszy od dżumy w 1656 roku po epidemię cholery w 1836 roku, już w połowie XIX wieku zostało zbadane przez neapolitańskiego etnologa Andrea de Jorio i powierzone pieczy wielebnemu Gaetano Barbati, który posegregował kości (czaszki, golenie i kości udowe), po czym w 1872 roku otworzył kamieniołom jako ossarium dla publiczności. Od tego czasu jął się szerzyć kult dusz czyśćcowych, którego apogeum nastąpiło w czasach drugiej wojny światowej i w latach bezpośrednio po wojnie. Ponieważ wielu turystów myli kult dusz czyśćcowych z kultem czaszek, parę słów wyjaśnienia.

Należy rozróżnić dwa pojęcia z dialektu neapolitańskiego: capuzzella i pezzentella. O ile z capuzzellą sprawa jest prosta, to czaszka w kulcie zmarłych, o tyle pezzentella wymaga chwili refleksji. Otóż słowo pochodzi od „pezzente”, to znaczy biedak, żebrak, nędzarz. Mój przyjaciel Andrea de Carlo podpowiada, że chodzi o dusze leśmianowskich ludzieńków, nie o biedaków w sensie materialnym, ale o nieszczęśników złamanych niedolą losu... Krótko mówiąc, są to dusze zapomniane, przeklęte, bez rodziny, bez tożsamości i bez właściwego pochówku, dlatego bytują w czyśćcu. I właśnie te dusze czyśćcowe, wedle wierzeń neapolitańczyków, ponieważ nie przebywają ani tu – na ziemi, ani tam – w zaświecie (u Leśmiana ni Boga nie mają, ni świata), mogą być pośrednikami w naszych prośbach do rzeczywistości zagrobnej, zarówno jeśli chodzi o los, wygrany na loterii, jak i o wybór odpowiedniego kandydata na męża. Wystarczy zatem „adoptować” jedną z czaszek, w której zamieszkuje czyśćcowa dusza (bo niby gdzie ma przebywać?), polerować ją, dbać o nią, najlepiej zafundować jej jakąś ozdobną skrzyneczkę, zamykaną na kłódkę, aby tak hołubiona dusza odwzajemniła na zasadzie samopomocy biedaków nasze starania i wywiązała się, bo jeśli nie, to… zmieniamy czaszkę. Warto dodać, że wybór capuzzelli oraz negocjacje z nią zazwyczaj odbywają się we śnie. 

W 1969 roku władze kościelne, zaniepokojone szerzącym się fetyszyzmem, zamknęły cmentarz. I w pewnym sensie miały rację, wszak pogański kult kości sięgał czasów rzymskich, czego dowodem są starożytne ossaria (od łacińskiego ossua – kości), naczynia do przechowywania resztek zmarłego. Ba, zachowały się nawet do naszych dni ossaria podróżne z okresu wczesnego Cesarstwa, tak silna była potrzeba obcowania z przodkami, że obejmując urząd w odległej prowincji lub wyruszając na wojnę, Rzymianin zabierał ze sobą prochy swych najbliższych, by przed każdym ważnym wydarzeniem, zasięgnąć rady tudzież prosić o pomoc przodków, którzy odeszli do Hadesu. Oto jeszcze jeden dowód na odwieczność Neapolu… Dopiero dzięki zbiorowym protestom mieszkańców Rione Sanità w 2010 roku cmentarz Fontanelle ponownie został otwarty dla publiczności.

Już samo wejście na cmentarz robi wrażenie, bo raptem, wprost z rozsłonecznionej i ożywionej ulicznym handlem Via Fontanelle, znaleźliśmy się w półmrocznej sali, ogromnej jak kościół (ni to grota, ni to szyb), a pod ścianami leżą równiutko ułożone sztaple ludzkich kości, na nich czaszki, niektóre mocno zmurszałe, na czaszkach monety, różańce, czasem jakaś fotka, pierścionek... Z głównej sali odchodzą boczne korytarze niby nawy w kościele z takimi samymi sztaplami kości i czaszek, tu i ówdzie czaszki są zamknięte na klucz w szklanych gablotach, niekiedy po dwie, trzy i więcej… Marta Herling powiedziała, że ojciec lubił tu przychodzić, ostry kontrast między neapolitańską ulicą żywych i zaświatem dusz czyśćcowych był w jego stylu. Jak światło i cień u Carravagia.

Moja córeczka dreptała po cmentarzu ze mną za rękę, nie odstępując na pół kroku, patrzyła szeroko otwartymi oczami, od czasu do czasu pochylała się nad jakąś błyskotką, ale niczego nie dotykała, tylko przyglądała się z bliska. Aż w pewnej chwili zapytała, czy to nie sen?

– Chcesz, to cię uszczypnę.

– Nie mój sen, lecz ich – kiwnęła głową w stronę resztek i dodała – gdyby tu leżała twoja czaszka, papa, to zostawiłabym na niej swój pierścionek.

 

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mariusz Wilk, Przechadzki z cieniem (2): Most Herlinga, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 26

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...