18.07.2019

Nowy Napis Co Tydzień #006 / Bogactwo ukryte pod smogiem

Z prof. Marianem Kisielem rozmawia Marta Kwaśnicka.

Marta Kwaśnicka: Polak, kiedy słyszy słowo „Śląsk”, myśli przede wszystkim o terenach Górnego Śląska.

Marian Kisiel: Tak, chociaż we Wrocławiu pewnie by się słusznie obrazili i przypomnieli, że to ich miasto jest historyczną stolicą Śląska jako całości. Stolicą Górnego Śląska chciałoby się z kolei widzieć Opole (bo tak było w wieku XIX), a pewnie i Racibórz (bo tam przez kilka stuleci rezydowali książęta opolsko-raciborscy). Cieszyn separuje się od Górnego Śląska i jego mieszkańcy mówią, że są „stela”, więc odrębni. Wie pani, strasznie to skomplikowane. Rzeczywiście, od XV wieku istnieją olbrzymie rozbieżności historyczne związane z nazewnictwem i przyzwyczajeniami. Ale nie wdając się w to: my, tutaj w Katowicach, nie zawsze korzystamy z przymiotnika „górny” i mówimy, że mieszkamy po prostu na Śląsku.

Zdjęcie Nikiszowca

Skupmy się – przede wszystkim – na Górnym, bo tutaj w ostatnich latach najwięcej uwagi poświęca się śląskiej wrażliwości. W 1934 roku, pisząc Śląsk jako problem socjologiczny, ks. Emil Szramek zauważył, że ten region to rodzaj narożnika. O narożnik się zawadza albo uderza, przez co można zmienić jego położenie. Czy ta specyfika miejsca nadal wpływa na to, jak Ślązacy widzą samych siebie?

Esej ks. Emila Szramka był niebywale ważny w czasie, kiedy powstał, i ważny jest również dzisiaj w rozważaniach nad istotą „śląskości” per se oraz ansich. Jednej odpowiedzi nie będzie, bo być nie może. Pytała pani o to wcześniej, a ja odpowiedziałem, że kraina pragnąca być całością ulega bezustannej dyseminacji. Powiem teraz tak: na Śląsku identyfikacji dokonuje się głównie w relacji do Innego. Na początku lat 90. przeszłego wieku socjologowie pytali o „swoich” i „obcych”, przy czym słówko „obcy” zawierało gorsze znaczenie: „cudzy”. Potem to przeszło w klasyczną opozycję: „my” i „oni” – takie humanistyczne dociekania. Ale na Śląsku najważniejszą sprawą było samookreślenie się narodowościowe, do kogo należysz – do Polski czy do Niemiec. Jedni podkreślają swoją polską genealogię (ciągle o tym mówił Tadeusz Kijonka), inni genealogię niemiecką (na przykład Piotr/Peter Lachmann). Istnieje wreszcie ten, który mówi, że jest po prostu stąd. I z goryczą dodaje – jakby za Sartre’em, którego nie zna – że inni (Polacy lub Niemcy) ograniczają jego wolność. Ten niejednorodny, diasporyczny charakter Śląska wielokrotnie stawał się i również dzisiaj staje się przedmiotem rożnych politycznych złych intencji. Ale Ślązacy zawsze odrzucą tych, których prześwietlą swoim przenikliwym okiem. Śląskość bowiem to godność, przywiązanie do miejsca, szacunek do człowieka i wartości. Albo inaczej: to stan umysłu.

Jak w podręcznikach: religia, rodzina, praca?

To się akurat zmienia, jak wszędzie. Po drugiej wojnie światowej Śląsk się odnalazł w innej postaci, w jeszcze większym stopniu stał się wielokulturowy. Ale także zaczął lękać się o swoją kulturę. W sposób niekontrolowany zaczął się rozwijać przemysł wydobywczy. Szybko rozbudowywały się miasta, powstawały nowe zakłady pracy. „Prędzej, górniku, głębiej, górniku, / węgla pokłady rąb” – pani to zna, to Broniewski w wierszu Zabrze. „Nie dla bogaczy-wyzyskiwaczy / dzisiaj wyciskasz pot: / Polska robocza czeka i patrzy, / czeka i pług, i młot”. Śląsk to był po wojnie kraj wielkich możliwości. Ale na „werbusów”, czyli ludzi, którzy przyjeżdżali z innych części Polski jako siła robocza, nakładała się też pamięć o tych, których wywieziono do radzieckich kopalni. Proszę pani, jeżeli mówimy o wartościach, jakie pani wymieniła, to były one ważne i dla tych nowoprzybyłych, i dla tych wyrzuconych. Niezwykle się to komplikuje, kiedy nie myśli się wyłącznie w prostych liczbach wysiedleń i zasiedleń, ale w kategoriach osobistych dramatów ludzi.

Wszystkie te zmiany i migracje opisała Małgorzata Szejnert w wielokrotnie nagradzanym Czarnym ogrodzie. Zrobiła to na przykładzie jednej społecznościkatowickiego Giszowca.

Kiedy książka się ukazała, poprowadziłem z jej autorką spotkanie w Bibliotece Śląskiej. Przybył tłum. Kazimierz Kutz podsumował tę publikację – mitologicznym, ale i jak szlachetka polski – przekonaniem, że Ślązak się nie da. I basta! „A my to smolymy”. Cokolwiek będzie, my będziemy trwać. Wie pani, tradycyjne kategorie „ptoków” (mieszkańców chwilowych), „krzoków” (napływowych, ale zrosłych z miejscem) i „pnioków” (Ślązaków z dziada pradziada) nadal istnieją, ale są ważne raczej dla tych, którzy, jak mówię, chcą kultywować mitologię miejsca. Do kultury na powojennym Śląsku najwięcej wnieśli „krzoki” (sam do nich należę). Ale też na tym spotkaniu słyszałem, jak siebie pytano: dlaczego takiej książki nie napisał ktoś ze Śląska? Oczywiście, że pisano, tylko mało kto już o tym pamięta. Ale taka jest uroda czasu teraźniejszego, że przeszłość zamyka się w komorze pamięci. W każdym razie, co chcę mocno podkreślić, kwestie trudnego zamieszkiwania Śląska, trwania i wygnania, to nie jest odkrycie Szejnert, ale pisarzy tu mieszkających.

Ślązacy wyjeżdżali głównie do Niemiec, między 1970 a 1989 rokiem Śląsk opuściło około milion osób. To kilka miast średniej wielkości. Z kolei „krzoki”, czyli ci napływowi, często utożsamiają się ze swoim miejscem zamieszkania.

Wyjechało wielu i przybyło wielu. Taki jest świat migracji wewnątrz jednego kraju i wewnątrz jednej kultury. Ilu Polaków wyjechało do Anglii i Irlandii? Czy zechcą wrócić? Czy wtopią się w tamte społeczności i przyjmą ich poglądy na życie i świat? Tak samo jest na Śląsku. Tutaj jak wszędzie. Istnieją wspólnoty zamknięte i otwarte. Śląsk jako region jest bez wątpienia wspólnotą otwartą. W jego ramach istnieją jednak miejscowości, które są wspólnotami zamkniętymi: to kultywujące swoją tożsamość osiedla czy wioski. Dbają nie tylko o wspólnotę ducha, ale i o swój język.

No właśnie: język śląski czy gwara?

Trudne pytanie, bo za odpowiedzią stoją wielkie emocje, polityczne poglądy i często nieustępliwość. Profesor Alina Kowalska uczyła mnie, że powinniśmy mówić o dialekcie śląskim, a nie o gwarze. Gwara to mowa jednej miejscowości, język społeczności zamkniętej. Dialekt to zespół różnych gwar, więc w dialekcie śląskim mamy np. gwarę jabłonkowską, cieszyńską, gliwicką, opolską, kluczborską i niemodlińską. To są języki społeczności skupionych na niewielkim obszarze. Dzisiaj mówimy, że mową regionu jest dialekt lub etnolekt. Śląszczyzna to dialekt złożony z wielu odmian lokalnych. Z historycznego punktu widzenia dialekt śląski ma w swojej podstawie polszczyznę, która w zależności od sytuacji historycznej dostosowała się do systemu językowego wspólnoty. Zwykle przyswajała sobie określenia, których w polszczyźnie nie było, na przykład techniczne czy codziennego użytku: ancug (garnitur), jakla (marynarka), gardina (firana), szolka (filiżanka), szrank (szafa), banhof (dworzec kolejowy), gruba (kopalnia). Te zapożyczone słowa są w dialekcie/etnolekcie odmieniane w zgodzie z regułami polskiej gramatyki.

Istnieją plany związane z uznaniem śląskiego za odrębny język.

Coraz częściej pojawiają się głosy, że dialekt śląski powinien być traktowany podobnie jak język kaszubski. Nie wiem, czy zabiegi części polityków, językoznawców i działaczy kultury będą skuteczne. Kiedy tworzy się nowy język, zwykle zaczyna się od tłumaczenia kanonu, podstawowych książek, które są czytane i używane przez wszystkich, na przykład, jak to było na Kaszubach, od tłumaczenia Biblii.

Niedawno takie powstało. Dokładnie Nowy Testament w przekładzie Gabriela Tobora.

No tak, ale nie jestem przekonany, że nowe pokolenia będą czytały Biblię po śląsku, skoro dzisiaj trudno wydobyć z ich pamięci elementarne przypowieści biblijne. To raczej inicjatywa elitarna i do pewnego stopnia „artystowska”. Musimy pamiętać, że istnieje wiele odmian dialektu śląskiego. Uważam, że należy dbać o to, co autentyczne, i pamiętać o zachowaniu lokalnych odrębności, które na Śląsku są ciągle wyraźne. Pamiętajmy, że granice państwowe często przebiegały przez środek miejscowości. To jest zadanie dla nas: z szacunkiem odnosić się do tych samych, a przecież odmiennych kultur wspólnoty. To przecież dwie połowy rozkrojonego jabłka.

Jakiś czas temu profesor Zbigniew Kadłubek opublikował książkę Myśląc Śląsk. Próbuje tam czytać region jako miejsce poniżej języka, czyli pewną pograniczną wrażliwość znajdującą wyraz w utworach pisanych w różnych językach: po łacinie, niemiecku, polsku i śląsku. Śląskim poetą byłby zatem niemiecki romantyk Joseph von Eichendorff.

Profesor Kadłubek jest reaktywatorem mitologii Śląska. Podsyca ją w sobie, grzebie w archiwach, tworzy ładne metafory i – jak Tadeusz Kijonka w poemacie Pod Akropolem – chciałby zobaczyć w Śląsku starą Grecję. Jako filolog klasyczny chciałby opisać region w kategoriach zapożyczonych z Iliady: jako coś na kształt archaicznej krainy, gdzie przeszłość nieustannie łączy się z teraźniejszością. Ten pomysł jest elegancki, owszem, ale nie jestem pewien, czy pasuje do rzeczywistości. Można się oczywiście zachwycać Eichendorffem, tak samo jak Lenartowiczem, ale przecież nie jest to autor, który by – w moim przekonaniu – zaspokajał dzisiejsze gusta czytelnicze Ślązaków i mówił im coś ważnego o nich samych. Iluż zresztą czyta dzisiaj Eichendorffa? To samo dotyczy dawnych autorów polskojęzycznych piszących na Śląsku. Czy ktoś dzisiaj traktuje Stary Kościół Miechowski Norberta Bonczyka, utwór wzorowany na Panu Tadeuszu, jako epopeję śląską? Czasem dobrze jest zamknąć poetów w ich własnym czasie po to, żeby zrobić miejsce dla nowych. Świadomość kulturowa zmienia się przecież pod wpływem rozwoju społeczeństwa, w tym jego lekturowej otwartości na nowość.

Jaka jest zatem obecna świadomość kulturowa Ślązaków? Pewnie warto wspomnieć o Nagrobku ciotki Cili z 2001 roku, bo wydaje mi się, że jest to książka wpływowa.

Nagrobek ciotki Cili Stefana Szymutki to zbiór esejów, które zrodziły się z potrzeby nowego opisu Śląska. Po 1989 roku ważnym hasłem kulturowym był „powrót do małych ojczyzn”. Rozpadały się systemy społeczne, w gruzach legły dawne ideologie. Czas na powrót do korzeni. Mówiło się więc wtedy o „literaturze korzennej”. W całej Polsce pojawili się jej twórcy, dzisiaj każdy region ma swój kanon literacki i swoich autorów. Również i w Katowicach upomniano się o nowe odczytanie miejsca i ludzi. Nowe prace nie zawsze przypominały jednak wcześniejsze świadectwa. Ale tak to już jest, że stare musi przeleżeć dłużej niż powinno, aby młode mogło zachłysnąć się swoją ważnością, zanim zrozumie, że powtarza to, co już przed nim powiedziano. U nas, na Uniwersytecie Śląskim, pojawiły się dwa ważne spojrzenia na Śląsk. Pierwszym była wspomniana przez panią książka Szymutki, drugim – Lajerman Aleksandra Nawareckiego. Ale nie były i nie są to głosy jedyne.

Pomówmy najpierw o Szymutce. Nagrobek ciotki Cili, zbiór trzech szkiców, to rzecz bardzo przejmująca.

W pierwszym eseju, tekście, który zresztą użyczył tytułu całości, Szymutko napisał wspomnienie o swojej ciotecznej babce, która wywarła wpływ na jego życie. W opowieść wplótł jednak szerszą perspektywę. Mówi na przykład, jak jego ciotka, już lekko dementywna, wyszła z domu, zapominając włożyć buty. Zauważywszy to, spogląda wylękniona i zawstydzona na Sztefanka. Szymutko komentuje to tak: „Nie martw się, ciotko! My, Ślązoki, już takie gupie są, zapominamy strzewików. Idymy i kalecymysie”. Za to zdanie chciałbym Sztefanka ucałować. To perfekcyjne uchwycenie istoty śląskości, którą ja również – jako przybysz, „krzok” – znam. Szymutko opisuje Ślązaków jako tych, którzy wyrastają z odmętów rodziny i gdzieś coś po drodze gubią. „I kaleco się”. Śląsk to kraina, która istnieje – przede wszystkim – w doświadczeniu rodzinnym, we wspólnocie bezpieczeństw. Poza tą grupą nie ma własnego logosu, a wręcz wszelkie logosy odpiera.

Z drugiej strony mówienie o braku własnego logosu czy narracji już samo jest narracją.

Oczywiście. Ale tutaj musielibyśmy wejść także w krąg rozważań o nostalgii, smutku, mitologizacjach rodzinnych, a – jak pani wie – to są sprawy zawsze idiosynkratyczne. Nie bądźmy spowiednikami narracji ludzi „skaleconych”.

Dobrze, więc to pomińmy. Wydaje się, że w książeczce Szymutki łączy się kilka projektów. Opisuje on ekstrema śląskiego doświadczenia: zagubienie w rzeczywistości, wrodzoną nieufność do „wielkich narracji”, wreszcie silny związek z szeroko pojętą rodziną; związek zresztą jednocześnie wzmacniający i ograniczający. Z drugiej strony, Nagrobek ciotki Cili to po prostu książka filozoficzna.

Ciągle mam problem z tą książką. Dawno ją czytałem, ale pamiętam, że w trzecim eseju, tym najtrudniejszym, powołując się między innymi na Heideggera, Szymutko mierzy się z własnym – i w ogóle ludzkim – losem. Na to nałożony jest płaszcz melancholii. Książka wychodzi od wspomnień, ale ostatecznie dochodzi do trudnych konkluzji: musimy pogodzić się z własnym losem, rażącą „wąskością” swojego bycia, z tym, że nasze doświadczenie jest zawsze jakoś zapośredniczone. Niech pani poczeka, znajdę ten cytat, który mnie zawsze bardzo przejmuje. To są okrutne zdania: „Nie chcę się zaprzeć własnej chwilowości, użalam się nad nią (mimo że jest w tym egoistyczna, narcystyczna ckliwość), będę się przy niej upierał. Mam prawo odczuwać obcość wobec tego, co pozostaje, tak jak odczuwają ją – powiedziały mi o tym oczy umierających – ci, którzy odchodzą. Czy mógłbym ja jednak odczuwać, gdyby nie istniał głęboki, najgłębszy z możliwych, związek między mną a tą rzeczywistością, wobec której bezsilne okazuje się wszelkie marzenie, złudzenie – gdybym nie był w rzeczywistości, przynajmniej tylko przez tę chwileczkę, momencik uobecnienia? Musze dotykać ją, słyszeć, a przede wszystkim widzieć, dostrzegać, zatrzymać na niej wzrok – cielesnych lub duszy oczu, obojętne – by móc mówić czy pisać niechby tylko o mgle oddalenia; być przytomnym, świadomym, nie odwracać wzroku, nigdy. Byt jest jedynym pewnym przedmiotem refleksji. Nicość we mnie, śmierć we mnie, ja-nicość nie ma racji, głównie: racji istnienia – taką rację ma tylko istnienie samo, rzeczywistość, «świat pozostający przy życiu». Zmagać się ze śmiercią, nie przestawać. Dopóki się da, wymykać się uchwytowi nicości, choćby czołgając się po macie. I żadnego – bezsiło! – rzucania ręcznikiem”. Przyzna pani, że są to samookrutne zdania…

Otaczającą nas ciemność można jednak oswoić dzięki czułości wobec ludzi, miejsc i rzeczy: ciotki, rodzinnych Mysłowic, boisk z czasów dzieciństwa, smaków i tak dalej…

Naturalnie, można. Nie można tylko oswoić śmierci, chyba? O rzeczach, przedmiotach jeszcze więcej mówi Aleksander Nawarecki z Lajermanie. Nagrobek ciotki CiliLajerman miały być jedną, wspólną książką. Ostatecznie ukazały się jako dwie osobne. I dobrze, bo u Nawareckiego dominują inne sprawy: fascynacja jedzeniem, moczką, wodzionką, brzmieniem śląskich słów, takich jak klopsztanga (trzepak) czy hasiok (śmietnik). Nawarecki analizuje też symbole ikoniczne Śląska, na przykład hałdę. Jest w tym wszystkim bardziej ironiczny niż Szymutko i śmiechem równoważy melancholię tamtego. Pokazuje także, że jakaś śląska narracja jednak istnieje, tylko jest ukryta. I można ją wyczytać z przedmiotów, przepisów i śląskich zwyczajów. Wie pani, ale to jest kwestia stylistyki. Wyrastając z tej samej gleby, Szymutko zdąża do Fryburgu (do Heideggera), a Nawarecki do Paryża (do Bachelarda). Jeden pyta o bycie bytu, a drugi o resztki, które w swojej nikczemności mają odkryć swoją wielkość. Nawarecki jest inaczej filozoficzny niż Szymutko, bardziej lekki.

Wystarczy podać jeden z tytułów jego esejów: „Hałda, czyli teologia resztek”. Hałda to, czytamy tam, „kupa kamieni pustych”, „figura bliska chaosu, jakby odmowa formy”, ale także sztuczny pagórek, ślad tęsknoty do „miejsc wiekuistych”, wreszcie dowód na nieustępliwość i pracowitość kopaczy.

Na temat hałdy mógłbym mówić godzinami, bo Katarzyna Niesporek napisała u mnie doktorat na ten temat i lada dzień ukaże się pierwsza w Polsce monografia o reprezentacjach hałdy w poezji. Wie pani, Nawareckiemu chodziło jednak o coś więcej: że elementarną istotą odrzucenia jest pozyskanie. Innymi słowy, że rzeczy niemające swojej formy uzyskują formę inną, zdumiewająco dobrze zakorzeniającą się w naszej duchowej rzeczywistości. Smaki dzieciństwa są logosem dorosłości, a resztka – wyrzutem niepamietającej świadomości. Są w książce Szymutki zdjęcia podpisane jako „utracona pamięć”. Szymutko godzi się z tym, Nawarecki nie chce się z tym pogodzić. On chce szukać, nawet chce stworzyć pseudoetymologie znaczeń, byleby nie pogrążyć się w nicości. To temat na dłuższą rozmowę…

Do książek, które powinien przeczytać każdy Ślązak, należy oczywiście dopisać Piątą stronę świata Kazimierza Kutza.

To bardzo ważna książka. Powstawała równolegle do dwóch poprzednich, choć ukazała się dopiero w 2010 roku. Kutz opisał w niej swoje dzieciństwo i świat, w którym wyrósł. Podstawowe przesłanie tej książki jest proste, ale kategoryczne: „byda trzymał sie śląskiego gelendra”. Niezależnie od tego, jak Śląsk jest doświadczany przez historię, należy się swojego śląskiego doświadczenia trzymać. Każdy ma swój los, wiemy o tym. Kutz powie: „Łon, tyn los, jeździ po swoich szynach i mogymy mu kole rzici luft plompać. Możesz być mądrzejszy abo gupszy ale i tak za swoje dostaniesz”. Nie będę, oczywiście, opowiadał o tej książce, bo doczekała się ona wielu przenikliwych analiz, ale chcę ją przywołać jako jedno z trzech ważnych śląskich świadectw ostatnich lat. Chciałbym jednakże podkreślić i to, że choć te trzy głosy – Szymutki, Nawareckiego i Kutza – były w ostatnich latach szczególnie wpływowe, to tak naprawdę ciekawych nazwisk było na przestrzeni ostatnich dekad na Śląsku dużo więcej: Wilhelm Szewczyk, Bolesław Lubosz, Stanisław Krawczyk, Feliks Netz, Tadeusz Kijonka, ks. Jerzy Szymik, Tadeusz Sławek i wielu innych. A jeszcze piękna reprezentacja poetek: Genowefa Jakubowska-Fijałkowska, Katarzyna Młynarczyk, Barbara Gruszka-Zych, Marta Podgórnik… Poeci ze Śląska, zawsze znakomici, a mało znani. Niemal każdy z nich jakoś się do swojej śląskiej tożsamości odnosił, opisywał swój związek z miejscem, związek często intymny, niemal cielesny. To są osobne kwestie.

Był też kultowy Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny Janoscha. Sporo wyrazistych głosów. Aż dziw bierze, że – z wyjątkiem kilku nazwisk – mało kto o nich słyszał.

Bardzo długo temat Śląska był w literaturze wypierany. Jeśli go podejmowano, robili to raczej pisarze ze Śląska. W polskiej literaturze, zwłaszcza powstającej po drugiej wojnie, różnica pomiędzy centrum a prowincją była bardzo silnie akcentowana. Jeśli ktoś publikował w wydawnictwie regionalnym, był „gorszy” od tego, który publikował w Warszawie czy oficynach krakowskich. Siłą rzeczy mniej go czytano.

A może istnieje jeszcze inny powód? Śląscy autorzy czasem wspominają o tym, że Polska nie jest w stanie ich zrozumieć i że również oni nie utożsamiają się z dominującymi symbolami polskości; że, dajmy na to, zamiast chłodnika litewskiego wolą jeść tarte kluski i modrą kapustę. Może ów wzajemny brak zrozumienia wynika stąd, że kryteria polskości są zbyt sztywne, za mało otwarte na jej lokalne wersje?

Poglądy Polaków na temat polskości są zazwyczaj autorstwa ludzi głupich. Powiem ostrzej: kolonizatorów polskości. Ja pochodzę z dawnej Kongresówki. To Kazimierz Kutz chyba powiedział, że jesteśmy zdominowani przez jeden dyskurs polskości. Bez wątpienia, w kulturze polskiej dominuje dyskurs rodem z Kongresówki. Wychowani na Mickiewiczu i Żeromskim, ignorujący inne tradycje i obyczaje pleciemy naszą plecionkę głupoty. Polska to wielka rana i wielka odpowiedzialność za ranę. Śląsk historyczny jako całość, Pomorze jako całość, Warmia i Mazury, czyli, jak mówi profesor Joanna Szydłowska, „Okcydent”, i tak dalej, to jedna wielka rana, którą paru zacietrzewionych mądrali pragnie zamknąć w stereotypie. Nie da się tego zrobić. Ani stereotyp nie przeszkodzi mitologii, ani mitologia ulegnie stereotypowi. Tu trzeba pracy mądrej „hermeneutyki otwarcia”.

No właśnie, istnieje w zasadzie tylko jeden model: szlachta, dwór, powstanie warszawskie… Nie chcę tego deprecjonować, ale przecież „pniok”, w którego rodzinie pielęgnuje się raczej pamięć o traumie pierwszej wojny światowej, plebiscycie, bitwie o Górę Świętej Anny i przodkach, którzy zginęli w kopalni, nie do końca się z tym utożsami.

Jeśli mówimy o polskiej literaturze, to przez wiele lat w podręcznikach szkolnych pokazywaliśmy tylko jeden jej model. Mickiewicz i Słowacki to wspaniała literatura, wobec której inne będą wydawały się wtórne. Wracam jednak do wcześniejszej myśli: różnic pomiędzy Kongresówką a innymi regionami jest dużo więcej niż tylko literackie. Śląsk na przykład wypracował inny model rodziny od tego, jaki występował w Kongresówce. Inaczej rozumiano oddanie pracy, inny był stosunek do biedy, bo przecież polskojęzyczni Ślązacy byli często bardzo biedni, inaczej podchodzono tu do spraw wykształcenia, i tak dalej. Odmiennie niż w Kongresówce wyglądały narodziny świadomości narodowej. Na Górnym Śląsku prawie nie było analfabetyzmu, ponieważ istniały niemieckie szkoły, w których uczono czytać i liczyć, natomiast polska tożsamość narodowa wykluwała się tutaj dzięki prasie katolickiej i Kościołowi. To są sprawy znane, ja ich tutaj nie przypomnę w szybkim biegu. W każdym razie powiem tak: to są różnice wyłącznie mentalne, a nie jakiekolwiek inne.

A jednak dotyczą często spraw zasadniczych.

Pamiętajmy, że w kulturze danej społeczności czy narodu musi istnieć jeden punkt styczny, centralny, jakaś scalająca forma, inaczej wszystko się rozsypie na niezwiązane ze sobą kultury lokalne. Tym punktem jest stosunek do „jądra”, czyli tradycji języka i kultury.

Zgadzam się, ale może owa forma powinna być bardziej otwarta? Dopuszczająca odstępstwa i oboczności? Jeśli dominujący model będzie zbyt sztywny, prowincja przestanie być czytelna dla centrum – i na odwrót. To chyba zresztą stało się już dość dawno.

Centrum? Wydaje mi się, że jest to getto uciekinierów z prowincji, którzy starają się przykryć własną przeszłość płachtą zapomnienia. Ale dobrze, mówmy poważnie. „Centrum” staje się czymś złym, kiedy zaczyna narzucać prowincji swoje kryteria oceny. Wie pani, kiedy przyjechałem na Śląsk po raz pierwszy, byłem zaskoczony tym, że tutaj w ogóle nie było widać nieba. Może zresztą dlatego tutaj, w Chorzowie, zbudowano kiedyś pierwsze polskie Planetarium — żeby Ślązacy mogli w końcu zobaczyć gwiazdy (śmiech). Jeszcze niedawno cały region przykrywała ciężka czapa smogu. Ślązacy byli tym przytłoczeni. Pozostała część kraju widziała w Śląsku głównie region przemysłowy – zatruty, zadymiony – który nie ma nic do zaoferowania poza hutami i kopalniami, ewentualnie piłką nożną i piwem. Nie dopuszczano do świadomości, że tu może się rozwijać fantastyczna kultura. Tymczasem rozwija się od dawna. To nie jest tak, że dopiero teraz pojawili się w literaturze Szczepan Twardoch, a w teatrze Robert Talarczyk. Podziwiam ich, ale nie zastąpią oni tej brygady fantastycznych aktorów, reżyserów, poetów, artystów, którzy tworzą wspaniałą twórczość, a niekoniecznie prą na szkło (lub ich na szkło się rzuca). Śląska twórczość jest rodzajem twórczości kresowej. Do świadomości „centrum” bardzo późno doszło, że ludzie tutaj żyjący mają zupełnie inne problemy niż w kłębowisku celebryctwa. To są tematy bardzo ważne, bo dotyczą tożsamości, a w ogólniejszym sensie – istnienia. „Kim ja jestem?” To jest przewodnie pytanie Starego portfela Stanisława Bieniasza zrealizowanego w Teatrze Telewizji przez Kazimierza Kutza w 1989 roku. Sztuki o człowieku, który jest stąd, ale jedynym sposobem na odzyskanie przez niego godności jest wyjazd do Niemiec… Przepraszam, ale to jest doświadczenie okrutnego czasu. La conditio humaine, że prześmiewczo zacytuję André Malraux.

Dziękuję za te słowa, bo Śląsk to nie skansen i literatura pisana tutaj nie dotyczy tylko i wyłącznie Śląska.

Bardzo przestrzegałbym przed patrzeniem na literaturę ze Śląska – i szerzej: tutejszą kulturę – tylko i wyłącznie przez pryzmat śląskości. Ostatecznie zmiany, jakie zachodzą w u nas w ostatnich latach, są takie same, jak w innych regionach Polski. Jeśli spojrzymy na twórczość młodych autorów, to okaże się, że elementy śląskie pojawiają się tam incydentalnie. Literatura pochodząca z danego miejsca nie musi mieć charakteru regionalistycznego. Choć, z drugiej strony, widać – ale to jest obserwacja w skali całego kraju – ożywienie tematyki regionalnej. Ciekawe, gdzie nas to zaprowadzi, w jaką stronę?

Wspomniał Pan, że Polska nie dostrzegała Śląska, bo pokrywał go smog. Tylko że od wielu lat rejon ten powinien kojarzyć się już z twórcami, instytucjami i festiwalami o randze ogólnopolskiej.

Powiem, że od stulecia! Uniwersytet Śląski może się pochwalić na przykład świetną śląską szkołą krytyków, do której należą choćby Dariusz Nowacki, Krzysztof Uniłowski, Alina Świeściak czy Anna Kałuża. Stanowią dowód, że warto wspierać uniwersytety, bo to z nich „wystrzeliwują” potem wielkie osobowości. Na Górnym Śląsku istnieją też znane grupy poetyckie, na przykład „Na Dziko”. W niewielkim Mikołowie od lat działa Instytut Mikołowski. Nazwiska poetów z tego regionu można by wymieniać bardzo długo. Oprócz wspomnianych wcześniej to także Paweł Sarna, Paweł Lekszycki, Grzegorz Olszański i wielu, wielu innych. W Rybniku powołano do życia Górnośląską Nagrodę Literacką Juliusz. Są nowe propozycje nagród, ale ich nie zdradzę na razie.

Mówi się, że Śląsk stoi muzyką. Wystarczy wymienić festiwale OFF Festival czy Ars Cameralis albo Narodową Orkiestrę Polskiego Radia (NOSPR) i jej nową fantastyczną siedzibę. Trudno dostać bilety na koncert, a warto pójść choćby po to, żeby obejrzeć budynek.

Działa tu także świetna Akademia Muzyczna i Filharmonia, istnieje długa tradycja chórów i orkiestr. Zmarli w ostatnich latach kompozytorzy, Henryk Mikołaj Górecki i Wojciech Kilar mieszkali właśnie na Śląsku. Nie zapominajmy jednak o plastykach, o katowickiej ASP, gdzie tworzyli i tworzą tacy malarze, jak Roman Nowotarski, Jacek Rykała. Trzeba także wspomnieć o Śląskiej Szkole Plakatu z Tadeuszem Grabowskim na czele. Z katowicką ASP i Uniwersytetem Śląskim przez lata związany był Jerzy Duda-Gracz. Tych zasłużonych nazwisk dla polskiej kultury jest tak wiele, że nawet te wymienione przeze mnie są jakimś wyrzutem sumienia. Ale przecież nie będziemy tu tworzyć książki telefonicznej, prawda?

Jeszcze tylko kilka słów o filmie! Zmarł niestety Kazimierz Kutz, autor sławnej trylogii śląskiej, ale przecież na Śląsku pojawiło się ostatnio wiele nowych nazwisk, na ogół absolwentów Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Choćby Jan P. Matuszyński, twórca „Ostatniej rodziny”.

Stąd pochodzi też Maciej Pieprzyca, który często kręci w śląskich plenerach. Dalej: Michał Rosa, rodowity zabrzanin, Dagmara Drzazga, Magdalena Piekorz, Beata Dzianowicz, Jarosław Stypa. Nie tylko nawiązują do śląskich tematów, ale wykorzystują śląskich aktorów. Proszę pani, śląska szkoła filmowa (jako instytucja) to jest skarb niebywały. Przecież wszyscy ci reżyserzy mogliby robić karierę gdzie indziej, może byłoby im nawet łatwiej. Ale kiedy przy różnych okazjach, jak choćby na pogrzebie Kutza, spotykają się starzy i młodzi zaczynający w latach 70. przeszłego wieku i dopiero teraz wchodzący do świata sztuki, ci z osteoporozą i ci dziarscy, to widać, że to miejsce na Śląsku ich uskrzydla. I kiedy myślę o Dariuszu Chojnackim, aktorze Teatru Śląskiego…

… teatru, który bardzo prężnie działa...

…aktorze, który może robić karierę wszędzie, bo jest najzwyczajniej genialny, a wybiera Śląsk jako miejsce własne, to jak nie można być dumnym z tego skrawka ziemi, nawet jeśli jest się tylko „krzokiem”. Mówi pani o Teatrze Śląskim, ale teatrów na Górnym Śląsku jest, oczywiście, znacznie więcej. W Katowicach ogromnie popularny jest Teatr Korez z fantastycznym Mirosławem Neinertem jako dyrektorem, w Chorzowie działa Teatr Rozrywki, W Bielsku-Białej – Teatr Polski, Opera Śląska w Bytomiu, a to tylko te największe instytucje. A teatry mniejsze? Andrzeja Dopierały, Marcina Hericha, Teatr Ateneum (dla dzieci). W Katowicach regularnie odbywa się Festiwal Sztuki Reżyserskiej „Interpretacje”. Natomiast sam Teatr Śląski, zanim dyrekcję objął w nim Robert Talarczyk, był współtworzony przez wiele znakomitości. Pamiętajmy, że wielki wkład w budowanie tej instytucji mieli Gustaw Holoubek, Ignacy Gogolewski czy Jerzy Zegalski. Działali tu znakomici scenografowie, na przykład Jerzy Moskal, założyciel i wieloletni dyrektor istniejącego w Katowicach Centrum Scenografii Polskiej.

Znowu się wtrącę: zbiory Centrum Scenografii Polskiej znajdują się obecnie w świetnym, nowym gmachu Muzeum Śląskiego.

No właśnie, jeszcze muzea… Proszę pani, nie ogarniemy tego. Podsumowując: jest tego bardzo wiele. To, o czym powiedzieliśmy, to tylko najważniejsze instytucje i wydarzenia, a przecież sporo dzieje się także w mniejszych miastach, gdzie odbywają się festiwale, działają galerie, teatry i powstają gazety. Gdyby wszystko wyliczyć, to naprawdę jest się czym chlubić. Należałoby się jednak zastanowić raczej nad tym, czy na pewno potrafimy to wszystko wykorzystać do promocji regionu. Z tym ciągle bywa różnie, a przecież warto, żeby szerzej zobaczono, że mamy tu swoją wrażliwość i wielkie kulturalne bogactwo. Nie mamy kompleksów. Zakompleksionych zapraszamy do nas.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marian Kisiel, Marta Kwaśnicka, Bogactwo ukryte pod smogiem, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 6

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...