18.07.2019

Nowy Napis Co Tydzień #006 / Polska musi pokochać Śląsk

Z Robertem Talarczykiem, dyrektorem Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, rozmawia Marek Trojan.

Portret Roberta Talarczyka

Marek Trojan: Mówi się dziś o potrzebie tworzenia teatru lokalnego, otwartego na lokalność, syntezującego ją. Za przykład stawia się to, co w legnickim teatrze robi Jacek Głomb. Jak Pan widzi teatr lokalny tu, w Katowicach czy na Górnym Śląsku jako dyrektor Muzeum... przepraszam, Teatru Śląskiego (obaj w śmiech). Proszę wybaczyć, pracowałem przez dobrych parę lat w muzeum, czasem się zapominam.

Robert Talarczyk: (śmiech) Mam nadzieję, że ten teatr nigdy nie zamieni się w jakieś muzeum śląskiej tożsamości i tak dalej. Chodzi o to, żeby to było żywe. Natomiast, co do kwestii teatru lokalnego, mam podejście organiczne. Jest to poszukiwanie tożsamości lokalnej, próba opowieści o niej, syntezy. Jestem Ślązakiem z Katowic oraz pierwszym Ślązakiem i katowiczaninem, który został dyrektorem tego teatru w jego 112-letniej historii. Więc siłą rzeczy to odium bycia stąd sprawiło, że lokalność musiała w tym teatrze zaistnieć. Oczywiście to, co robił Jacek Głomb w Legnicy, to, jak szeroko to traktował, jest dla mnie dużym wzorem. Nie chcemy odkrywać Ameryki, natomiast od momentu, gdy 15 lat temu w Teatrze Korez stworzyliśmy Cholonka, zauważyliśmy, że lokalna społeczność straszliwie potrzebuje takiego mitu teatralnego na swój temat. Bo jeśli chodzi o literaturę, a szczególnie o film i „mitologię” stworzoną przez Kazimierza Kutza, to było to takie wypolerowane i podkolorowane lustro, tak jak kiedyś podkolorowywało się czarno-białe fotografie, w którym Ślązacy mogli się przejrzeć. My założyliśmy, że publiczność chodząca do teatru też tego potrzebuje – żeby to opisać, żeby aktorzy „godali” jak oni, ale też żeby bohater ze sceny był tożsamy z ich myśleniem, emocjami, spojrzeniem na świat. Żeby nie mieli wrażenia, że opowiada się o jakimś rezerwacie.

I co zrobiliście?

Zrównaliśmy się emocjonalnie z widownią i to było niezwykle istotne. Pomyślałem, że teatr na Śląsku potrzebuje pewnego mitu w sensie teatralnym. Byłem wcześniej dyrektorem Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Bielsko ma korzenie śląskie, choć ludzie z Podbeskidzia uważają, że tam nigdy Śląska nie było i nie chcą się do niego przyznawać (śmiech). Ale tam też stwarzaliśmy pewną tożsamość i próbowaliśmy uzmysłowić ludziom, z jakiego miejsca są, w jakiej konfiguracji historycznej się tam znaleźli. Co jest „pod tym brukiem”, „jakie tam są kości”. A w XIX wieku Bielsko to było prężne przemysłowe miasto, nazywane „Małym Wiedniem”, z największym odsetkiem milionerów na metr kwadratowy w Europie, z bogatymi Żydami, Niemcami i Polakami. I to wielokulturowe miasto niejako zniknęło z powierzchni ziemi, a na jego miejscu pojawiła się nowa tkanka społeczna – i tym nowym ludziom chcieliśmy powiedzieć, w czym rzecz. Ogłosiliśmy wtedy konkurs na sztukę o Bielsku-Białej i zrobiliśmy spektakl, którego bohaterem był Theodor Sixt, bogaty bielski przedsiębiorca, o którym za życia krążyły różne barwne historie. I nagle ludzie z naszego czasu razem z nami zaczęli odkrywać historię swojego miasta. To było niezwykłe, wzbudziło lokalne emocje, dyskusje o tym, skąd jesteśmy. Ludzie zaczęli nawet chodzić na zapomniany grób Sixta. Pojawiła się o nim wzmianka na Wikipedii, i tak dalej. Więc gdy zostałem dyrektorem w Teatrze Śląskim, to taka wizja teatru była dla mnie czymś naturalnym. Chęć penetrowania lokalności zderzyła się z faktem, że jestem stąd. Czułem potrzebę, żeby tę mitologię dalej uprawiać i odkrywać śląskie wątki na tej ziemi, a przede wszystkim sprawić, żeby widz zrównał się z nami, z tak zwanymi artystami, żebyśmy zaczęli opowiadać podobnym językiem. Żeby oni poczuli się jak u siebie – jak przy tym „byfyju” na Cholonku, jakby byli u siebie w „doma”. To było i jest dla mnie niezwykle istotne. W tym teatrze wcześniej czegoś takiego, tak silnej śląskiej narracji, nie było.

Czy jest to raczej odkrywanie i pokazywanie tej tożsamości śląskiej, czy jednak rolą artysty jest też jej współtworzenie?

Jedno i drugie. Z jednej strony to jest próba opisu tej tożsamości, w końcu ponad milion, a może nawet dwa miliony ludzi to ci, którzy się z tym miejscem utożsamiają i mówią o sobie, że są Ślązakami – abstrahując od tego, czy uważają się za Polaków, czy tylko za Ślązaków. A każdy jest inny. Do tego każdy region Śląska ma trochę inną specyfikę – inny jest Ślązak z Rybnika, inny z aglomeracji między Chorzowem a Katowicami. Takie badania nad socjologicznym podziałem Śląska byłyby bardzo ciekawe. Z drugiej strony, mamy udział w stwarzaniu tej tożsamości w sensie artystycznym. Chcemy, żeby widzowie po obejrzeniu spektaklu czuli się lepsi, przeżyli szczególne katharsis, które sprawi, że powiedzą o sobie „jesteśmy niezwykli”. Bo jak ktoś im mówi „wy jesteście jak Indianery w rezerwacie”, to może to jest obraźliwie, ale z drugiej strony to też ich indywidualizuje, to jest dla nich fajne. Ale – jak ktoś im powie, że oni są jak z Macondo, jak z Marqueza, że panuje wśród nich taki magiczny realizm, to już ich to uwzniośla. Można tak zrobić tylko dzięki sztuce i to staramy się czynić.

Jak w tym kontekście patrzy Pan na śląskość?

Ona jest dla mnie bardzo kolorowa i różnorodna, do tego bardziej skomplikowana niż może się wydawać. Natomiast myślę, że dla nas, wszystkich Ślązaków, jedno jest tożsame – my czujemy, że jesteśmy osobni. Pewnie każda społeczność, która ma powikłaną historię i żyje pomiędzy różnymi narodami, przechodziła z rąk do rąk, może powiedzieć to samo – że czuje się osobną. Żeby zachować tożsamość emocjonalną, społeczność śląska musiała się ze sobą blisko trzymać i wytworzyć sobie kilka cech, które byłyby dla tej grupy podobne. Na pewno czujemy się więc nieco inni od reszty kraju, mamy nieco inne spojrzenie na historię. Z prostego względu – obchodzimy teraz 100-lecie odzyskania niepodległości, a przecież Ślązacy historycznie nie byli pod żadnymi zaborami, ale wręcz byli zaborcami – ponieważ byli częścią Prus, Austrii i to myśmy w mundurach tych państw rozbierali Polskę. Już jest to pewna sprzeczność i warto ją sobie uświadomić, bez żadnych podtekstów narodowościowych. Pokazuje to, że na Ślązaków trzeba patrzeć z szerszej perspektywy, a z Warszawy ich się często nie rozumie – myślą, że jest to jakaś, nie daj Boże, „ukryta opcja niemiecka”, albo jacyś dziwni ludkowie, którzy mówią w swoim slangu i tylko czekają, żeby uzyskać autonomię i się oderwać od kraju i przyłączyć nie wiadomo do kogo – a to są bzdury. Zresztą, ówczesna autonomia wynikała raczej z sytuacji sprzed wojny, kiedy było tu dużo niemieckich fabryk i nie chciano, żeby Niemcy stąd pouciekali, byli potrzebni, aby przemysł dla nowego państwa polskiego mógł się rozwijać. Po to wymyślono autonomię województwa śląskiego. Według mnie tym podobne tematy są fajne do rozmowy, bo pokazują tę różnorodność Polski, umożliwiającą istnienie dwumilionowej społeczności Ślązaków, którzy nie chcą się odrywać, którym nie zależy na żadnej autonomii, tylko chcą zostać zrozumiani. Wszyscy chyba mamy problem z tym, że często nie jesteśmy rozumiani, pojawiają się jakieś opory, że mówi się to po to, by powiedzieć „ja nie jestem Polakiem”. Oczywiście, wielu Ślązaków to deklaruje, ale według mnie wynika to z faktu, że często zostali tak a nie inaczej potraktowani przez władze sanacyjne czy komunistyczne. Jakby byli takimi Indianami w rezerwacie właśnie. Nas też fascynuje cała literatura romantyczna, której Ślązacy nie mieli i nie znali, nie byli do niej przygotowani. Wszystkie ruchy narodowo-wyzwoleńcze pojawiły się u nas dopiero za sprawą trzech powstań, trzeciego udanego, drugiego w zasadzie też – czyli w sumie dwa z trzech udanych polskich powstań. Myśmy po prostu wzięli te karabiny, zrobili, co mieli zrobić, i potem normalnie poszli do roboty. W Polsce to trochę inaczej wyglądało… Natomiast ta fascynacja polską literaturą romantyczną, tym duchem „ułana z szabelką”, też jest na Śląsku silna. Choćby postać Porucznika Sowińskiego w Soli ziemi czarnej Kutza, grana przez Daniela Olbrychskiego, który przyjeżdża z armatą i nawet nie zauważa, kiedy ginie (śmiech). Ta chęć bycia elementem pięknego, cudownego narodu, który da im uznanie, szacunek i zrozumienie, jest tu wciąż obecna i wyczekiwana. Niestety nadaremno...

I tam, gdzie wśród Ślązaków to odczucie polskości było silne, potrafili się zorganizować i o nią zawalczyć. No właśnie, mamy teraz „trój-rocznicę” powstań śląskich. Czy widzi Pan jakąś okazję, żeby Teatr Śląski się w to włączył?

Jasne. Przygotowujemy wielkie widowisko plenerowe na Kopcu Wyzwolenia w Piekarach Śląskich, usypanym w 1937 roku w hołdzie powstańcom śląskim i pamięci odsieczy wiedeńskiej. Chcemy tam zrobić duże przedstawienie oparte na wspomnieniach powstańca Emila Barona, które odnalazł historyk Dariusz Pietrucha. Te zapiski są trochę patetyczne, ale też mocno emocjonalne i interesujące, bo możemy spojrzeć na powstania oczyma powstańca. Zamierzamy zaangażować grupy rekonstrukcyjne, elementy muzyczne, oczywiście artystów Teatru Śląskiego, żeby w taki sposób przybliżyć te ideę. Ponadto planujemy, aby raz w miesiącu odbywały się u nas spotkania z Dariuszem Pietruchą i ludźmi, którzy mogliby artystycznie o tym opowiedzieć. Co więcej – chcemy ogłosić konkurs na sztukę o powstaniach śląskich. To może być coś… Tym bardziej, że nie przypominam sobie, żeby powstała jakaś naprawdę szczególna pod względem artystycznym rzecz o powstaniach śląskich w formie dramaturgicznej.

A co w takim razie z postacią Wojciecha Korfantego?

No właśnie. Przygotowujemy się też, a to jest piekielnie trudne, do dużego przedstawienia o Korfantym. Mamy spektakl na scenie w Galerii Katowickiej Korfanty. Hotel Brześć i inne piosenki, dość „hardkorowy”, dedykowany głównie młodzieży – spojrzenie z dzisiejszej perspektywy na myśl Korfantego i myśl Piłsudskiego. Jak wiemy, jeden i drugi, delikatnie mówiąc, nie darzyli się sympatią. Korfanty w zasadzie sam przyłączył do Polski tę najważniejszą część Górnego Śląska, dał temu krajowi serce, bez którego bylibyśmy pewnie rolniczym krajem bez potężnego przemysłu koniecznego do dalszego rozwoju. Za co Piłsudski „wsadził go do paki”. Poza tym kwestia europejskiego myślenia Korfantego o społeczności, funkcji robotnika w dzisiejszym świecie było zupełnie inne niż to, które miał Piłsudski. Dlatego przedstawienie tego konfliktu jest niezmiernie trudne. W tym dość punkowym spektaklu młodzież opowiada historię, rapując i śpiewając. Z jednej strony jest on mocno kontrowersyjny, ale taka ma być sztuka, która jednak nie opowiada o dziejach Korfantego i jego myśli w taki sposób, w jaki mogłaby przyciągnąć do teatru mieszczańskiego widza. Zależy mi na tym, żeby zrobić duży spektakl, który pokazywałby złożoność całego tego procesu, komplikacje związane z każdym z powstań śląskich, ale też złożoną psychikę i losy Korfantego.

To byłoby też świetne pole właśnie do pokazania tych różnych koncepcji polskości i jej rozumienia – u Korfantego i Piłsudskiego czy Grażyńskiego.

Dokładnie.

Nawet powiedziałbym, że Korfanty pokazywał pewien swego rodzaju śląski wymiar tej polskości, jak to rozumiano, w opozycji to takiego „sznytu warszawskiego”. Pytanie, czy to nie jest tak, że do teraz tak mamy – i nie tylko na Śląsku, ale i w innych częściach Polski?

Oczywiście. Niewiele się od tamtego czasu zmieniło. Ludzie wciąż się nie rozumieją, a „warszawka” wciąż nie rozumie Śląska i chyba nigdy nie będzie rozumiała.

Może więc pokazać starcie tych dwóch wizji na postaciach Korfantego i Grażyńskiego? Poza tym, Korfanty był też w swoim czasie głównym promotorem nauki społecznej Kościoła i regionalizmu wpisującego się w polskość szeroko rozumianą. Może to byłby temat?

Oczywiście – tylko że to jest mina. Jeśli zrobimy taki spektakl, który będzie pokazywał racje każdej ze stron, to się wszyscy na nas obrażą. No i może dobrze! (śmiech). No bo Grażyński miał taką „westernową” wizję Polski. W typie kowboja, który przyjeżdża i myśli, że będzie kolonizował, no i jest „Sitting Bull” – Korfanty, którego trzeba spacyfikować. A Korfanty też miał swoje za uszami, bo był człowiekiem apodyktycznym i nie tolerował innego zdania niż swoje, co prowadziło do gigantycznych konfliktów. Ale spróbujmy sobie wyobrazić: ma pan dom, pan go odmalował, a tu nagle przychodzi zarządca i ustawia meble po swojemu, a panu każe sobie do „antryja” (przedpokoju) iść i tam czekać, aż pana poproszą na salony. To jest wszystko skomplikowane. Dlatego chcę zrobić duże przedstawienie i pokazać, jak to mogło funkcjonować z lotu ptaka, trzeba wyłączyć emocje i pokazać, kto miał jakie interesy, jaką wizję polskości i do jakich to doprowadzało sytuacji. Przecież kiedy Korfanty umarł, Grażyński nawet jednego urzędnika nie wysłał na pogrzeb – a uczestniczyło w nim kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Trochę słabo, nie? Wychodzi tu taka ludzka małość i to  również należało by pokazać. A jest to niezwykle trudne.

Z innej strony, jak czyta się teksty i publicystykę Korfantego, w tym tę pisaną na emigracji w Czechosłowacji, to widać jak mimo tego wszystkiego potrafił on to rozgraniczyć, że krytyka sanacji i rządu w Warszawie nie oznacza odcinania się od polskości i że w Polsce są tacy, którzy myślą podobnie. Do samego końca był wierny swojej wizji polskości i tożsamości.

Był temu wierny, bo był człowiekiem wykształconym i z w pełni ukształtowaną wizją proeuropejską w dobrym tego słowa znaczeniu. I wizją Polski jako silnego kraju w środku Europy. A wizja Piłsudskiego była inna. Wynikała ona z tego, że przez 123 lata Polski nie było na mapie i Piłsudski uważał, że trzeba się mocno konsolidować, szczerzyć zęby i pokazać, że my jesteśmy mocni, żeby nam nikt nigdy więcej nie odebrał ojczyzny, i tak dalej. Te dwie koncepcje były ze sobą nie do złączenia, społecznie nie było szans na porozumienie. Dochodziły do tego jeszcze kwestie charakterologiczne. Pewnie dlatego ten konflikt był tak silny. To jest niesamowicie ciekawe do pokazania na scenie. Poza tym, przecież Grażyński też zostawił na Śląsku całą masę rzeczy ważnych. To jest trochę tak, jak dziś – że chcą, żeby być albo po jednej, albo po drugiej stronie. Ja też mam ciągle z tym problem. Nieustannie ktoś chce mnie zawłaszczać. A to jest głupie, bo co innego powinno być priorytetem. Tak jak wtedy – powinno chodzić o przyszłość tego regionu, i że szkoda tracić takiego człowieka jak Korfanty. Chciałbym, żeby ten spektakl był rzetelny, faktograficzny, żeby opowiadał o tym, że z jednej strony Korfanty był piekielnie skomplikowanym człowiekiem, a z drugiej opowiedzieć ze sceny, jak został potraktowany. I to z całą pewnością będzie spektakl niewygodny...

Tak rozmawiamy o tożsamości śląskiej, ale nawiązując do tego, co powiedział Pan wcześniej, cały czas mówimy o tym, co jest „pod tym brukiem”. Przejdźmy więc w czasie kilkadziesiąt lat do przodu i zobaczmy, jak wygląda Śląsk po wojnie i obecnie. Mamy osoby, które na Śląsk przyjechały, na przykład z Kresów, są one tu już kilkadziesiąt lat, albo w którymś pokoleniu i szukają tutaj swojej tożsamości.

Dla mnie to też jest fascynujący temat. Przygotowujemy się do zrobienia spektaklu o ludności, która tu przyjechała. Zarówno ze Wschodu po 1945 roku, jak i tej, która przyjeżdżała tu do roboty w latach 60., 70. XX wieku. W jaki sposób się zasymilowała i czy się zasymilowała. Różnili się kulturą, zwyczajami – choćby obchodzeniem imienin zamiast urodzin. Niektórzy mówią, że się nie zasymilowali i ciągle funkcjonują trochę na obrzeżach Śląska. Są takie relacje ludzi, którzy przyjechali ze Wschodu i do Ślązaków odnosili się bardzo serdecznie, a inni traktowali ich trochę jak Niemców. Zdarzają się też takie relacje, w których część Ślązaków przyjmowała przyjezdnych z otwartością, ale inna część z otwartą wrogością. Gdzieniegdzie do dziś ten „gorol” jest wręcz wrogiem, zagrożeniem dla tożsamości. Tych punktów zaczepienia, ale też odpychania jest mnóstwo i to także jest niezwykle interesujące: jak w takim dość hermetycznym regionie, szczególnie w niektórych miejscach, jak w pewnych wsiach pod Rybnikiem czy w koloniach „familoków”, funkcjonuje osoba z zewnątrz. Co każda ze stron musi zrobić, żeby się jakoś z sobą zasymilować. Inna rzecz: jak niektóre takie miejsca pod wpływem ludzi z zewnątrz ulegają destrukcji. To trudne do zaakceptowania, gdy Polacy słyszą o sobie niewygodne rzeczy. Pytanie, na ile ta mentalność polska z wizji Piłsudskiego tutaj funkcjonuje i dochodzi do tego zderzenia zachodniej europejskości z polskością z korzeniami wschodnimi. Ale jest też cała potęga intelektualna, która tu przybyła, do Bytomia, do Gliwic. Śląsk dał w latach 20. XX wieku Polsce przemysł, a później ta straszna zawierucha wojenna i zmiana granic dała Śląskowi niesamowity potencjał intelektualny, którego tu nie było. Gdzie były antagonizmy, które prowadziły do destrukcji, a gdzie to dało taką syntezę tego, kim dziś jesteśmy. To też jest fascynujący temat – socjologiczny, ale i artystyczny. To mnie najbardziej interesuje: kim jest współczesny Ślązak, który utożsamia się z tym miejscem, ale ma różne korzenie. Metaforycznie, ma dziadka z Chorzowa, a babcię ze Lwowa. I jak to teraz się splata i jaki daje dziś nowy efekt. Bardzo chciałbym o tym opowiedzieć i wejść w ten temat.

Może też performatywnie?

Zdecydowanie tak. W ubiegłym sezonie naszą eksperymentalną scenę w Galerii Katowickiej udostępniłem Ewie Mikule, dziewczynie z Mysłowic studiującej na AST (dawniej PWST) w Krakowie, i grupie młodych Ślązaków lub młodzieży utożsamiającej się ze Śląskiem, żeby spróbowali spenetrować śląskość ze swojej perspektywy – jakie mają relacje ze swoimi rodzicami, dziadkami, jak opisują Śląsk. Muszę powiedzieć, że oni się od nas niewiele różnią. Liczyłem na to, że oni Śląsk zdekompletują, powiedzą, że to wszystko jest do kitu i bez sensu, a okazuje się, że ten pierwiastek sentymentalizmu, często mocno kiczowatego, jest w nich gigantyczny. Owszem, są bardziej nowocześni, więc sobie ten „byfyj” pomalują na różowo, ale to jest wciąż ten „byfyj”, na którym stoją te wszystkie „klamory”. Nie mają w sobie buntu. Już ja mam w sobie dużo większą chęć zanegowania tego wszystkiego, powiedzenia „oderwijmy się już od tych makatek, tego wągla”. Oni nie.

Chciałem jeszcze w tym kontekście nawiązać do inscenizacji Dracha, książki Szczepana Twardocha. Rybnicki zespół „Chwila Nieuwagi” nagrał do niej klip z piosenką Brzimy [śl. Modrzewie], promując spektakl. Tam jest taka fraza:

„Te nojwiększe brzimy rosnom het do nieba
ale stojom w miejscu, znajom swojo ziemia
trzimiom sie ij mocno swymi korzyniami
choby bajtel z łzami chytoł się swyj mamy”

Jak Pan na to patrzy, na te nasze korzenie?

Ja mam taki etap, że jestem mocno krytyczny. Chciałbym to po prostu wszystko zdekonstruować i ten mit śląski, to, co przez lata budowaliśmy, obnażyć. Po to, żeby stworzyć coś nowego, inaczej o tym opowiedzieć. I Drach jest takim pierwszym krokiem w tym kierunku. Książka Twardocha jest mocno fatalistyczna, ale ma też taki gigantyczny aspekt sentymentalny, choć autor się do tego nie przyznaje (śmiech). Premierę Dracha robiliśmy w Rybniku, tam jest super publiczność. Traktują to tak, jakby to po prostu było ich. Trochę tak było, jak 15 lat temu robiliśmy Cholonka. Dla mnie to jest totalnie antyśląska powieść, która obnaża tępotę i atawistyczną chęć dostosowania się ludzi do każdej sytuacji, napisana z perspektywy żaby. Że są debile, które chleją wódę, kombinują, żeby przeżyć, baba się dorabia na jakimś targu i „ciulo” (oszukuje) wszystkich jak może, inny Ślązak za namową Niemca zapisuje się do NSDAP, szabruje pożydowskie kamienice, i tak dalej… Zrobiliśmy więc tego Cholonka jako spektakl, który ma trochę wytrącić Ślązaków z dobrego samopoczucia, a ci wszyscy Ślązacy siedzą i tak: „jeronie… jakie to je fajne… jak oni fajnie godają po śląsku, a jaki ten byfyj fajny, choby u mojej omy...”. W ogóle nie zauważyli tego, że to jest straszna opowieść o strasznych ludziach! I trochę podobnie jest z Drachem. Od początku mówiłem za Twardochem, że to jest taki kostium – że przez ten Śląsk chcemy opowiedzieć o człowieku – o pewnym fatalizmie i determinizmie. I o powtarzalności ludzkich losów i czynów. A tu ludzie przychodzą, „standing ovation”, wzruszają się, płaczą… Chciałbym kopnąć Ślązaków w dupę z całej siły, potrząsnąć nimi i powiedzieć: a teraz się odwróćcie, spójrzcie na tę swoją przeszłość, ale takimi oczyma dzisiejszego człowieka, który chce funkcjonować w nowoczesny, mądry sposób i zróbcie coś z tą przeszłością, żeby wam pomogła żyć w przyszłości. Spójrzcie na nią krytycznie. Nie cofajcie się, bo będziecie wciąż traktowani jak indianery. Chcę, żeby Ślązacy poczuli dumę, ale nie z tego, że „my som tacy zawsze, kożdy robił na grubie, nojważniejszo jest rodzina, Święto Barbórka, modro kapusta i rolady, i tak dalej”, ale z tego, że jesteśmy otwartym społeczeństwem w środku Europy z megaeuropejską, wielokulturową tradycją i że to nam daje siłę. Że mamy w sobie geny polskie, ale także czeskie, niemieckie, austro-węgierskie, i to jest fantastyczne. Że teraz jesteśmy w Polsce i nikt nie ma zamiaru się z niej wyzwalać, czerpiemy z polskiej tradycji i kultury, nawet z romantyzmu, który może jest dla nas dziwny, ale daje nam fajnego kopa. Ale też z kultury niemieckiej, pruskiej, austro-węgierskiej, a przede wszystkim czeskiej. Więc pozbierajmy to wszystko, co jest fajne i powiedzmy, że jesteśmy w Polsce, jesteśmy Polakami, ale najfajniejszymi Polakami z Polaków. A reszta Polski niech się od nas uczy poczucia humoru, dystansu, świadomości tego, że potrafimy powstanie wygrać, dać Niemcom po pysku, a potem żyć obok nich w jednym województwie śląskim przed wojną. Inny przykład: w Polsce ogólnie jest ogromny mit powstania warszawskiego, co na Śląsku jest raczej niezrozumiałe – mam szacunek do tych zwykłych ludzi, którzy mieli dość i poszli walczyć, nie zastanawiając nad konsekwencjami, ale przecież ktoś ich poprowadził na rzeź. Rachunek strat jest porażający i dla nas Ślązaków nie do zaakceptowania. Myśmy trzy razy robili powstania, ale z pozytywnym skutkiem i bez takich strat.

Muszę jednak wtrącić, że owszem, mamy powstania, ale przecież podczas drugiej wojny mieliśmy na Górnym Śląsku wielkie, liczne polskie podziemie niepodległościowe i ruch oporu, z takimi postaciami jak na przykład Józef Skrzek, Józef Pukowiec czy ks. Jan Macha – temat w zasadzie zupełnie nieobecny i w Polsce, i na Śląsku.

Właśnie, tylko jak, z perspektywy Polski, może być tu jakiś ruch akowski? „Gdzie, tu na Śląsku?” No nie… (śmiech)

Może więc warto jakoś to również pokazać?

Tak, pewnie, tylko zaraz ktoś powie „ale przecież są zdjęcia, jak Niemcy wchodzili, to ludzie z «fanami» (flagami) ze swastykami ich witali”. No tak, bo tu też byli Niemcy! Często w większości. Dlatego była autonomia, bo trzeba było to wszystko wytłumaczyć i rozbroić. Że ta autonomia, wynikała wtedy z pragmatycznych celów Polski. Już nie mówię o tych pomysłach, żeby Śląsk był osobnym państwem, co było absurdalne, bo ono by zaraz upadło. Ale co do drugiej wojny światowej, to są też te straszne historie, jak na przykład masakra w Miechowicach czy historia obozu na Zgodzie w Świętochłowicach. Jeśli chcemy pielęgnować polskość na Śląsku, to róbmy to mądrze. Mówmy o tym, że ludzie ginęli za Polskę, ale ginęli też dlatego, że prostu byli stąd. Jeśli nam, a szczególnie decydentom i opiniotwórcom zależy na pielęgnowaniu polskości na Śląsku, to potraktujmy Ślązaków jak prawdziwych Polaków. A nawet bardziej – dajmy im taką nakładkę, że więcej wiedzą o Polsce niż cała reszta. Wiele rzeczy jest nieprzepracowanych, nie ma żadnej sensownej polityki względem Śląska. A bez tego, bez takiego „prikazu” z góry, takiego pozytywnego kopa, znów się to będzie „kitwasić” przez kilkadziesiąt lat. Polska musi Śląsk pokochać i przestać się go bać, wtedy może to przynieść korzyść jednej i drugiej stronie. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Robert Talarczyk, Marek Trojan, Polska musi pokochać Śląsk, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 6

Przypisy

    Loading...