28.01.2021

Nowy Napis Co Tydzień #085 / Wyznania pisarza przypadkowego

Obejrzyj całe wystąpienie Łukasza Orbitowskiego

Nigdy nie chciałem pisać książek.

Interesowało mnie opowiadanie historii. We wczesnym dzieciństwie czytałem mnóstwo bajek i wymyślałem własne, wzorowane na Muminkach, które kochałem ponad życie. Zamiast Ryjka, Włóczykija, Migotków i Paszczaków wybrałem lisy. Stworzyłem lisią rodzinę i opowiadałem mamie o ich przygodach. Myślę, że miała ze mną krzyż pański. Wyobraźcie sobie dziecko, które nieustannie gada, domagając się ciągłej uwagi. Dopiero teraz rozumiem niezwykłość tej sytuacji. Z reguły to mama opowiada bajki dziecku, w naszym wypadku było na odwrót.

 

Dość szybko odkryłem komiks i zakochałem się w tym zmarginalizowanym przez Polskę Ludową medium. Kupowałem stare wydania magazynu „Relax”, a lekturę „Świata Młodych” zaczynałem od ostatniej strony, gdzie publikowano komiksy w odcinkach. Wydawały mi się poważne, niemal dorosłe. Traktowały o potworach, wyprawach w kosmos i walce amerykańskich policjantów z przestępczością zorganizowaną. W tym ostatnim wypadku pamiętam nawet tytuł, 3X kontra Mamuty. Wspaniały, prawda.

Komiksów było niewiele. Znałem wszystkie prace Janusza Christy, Papcia Chmiela, Szarloty Pawel i Tadeusza Baranowskiego. Zbierałem Klossy oraz Żbiki. Pamiętam doskonale objawienie, jakim był Funky Koval drukowany w „Nowej Fantastyce”, piorunującą siłę pierwszych Thorgali i znakomitą, choć trudno dostępną serię inspirowaną Daenikenem, z działającymi na wyobraźnię rysunkami Bogusława Polcha. Gdybyście mnie, w wieku dziesięciu lat zapytali, kim pragnę zostać, odpowiedziałbym, że rysowni­kiem komiksów.

Wkrótce zacząłem tworzyć własne prace, choć nie miałem pojęcia, jak to się robi. Dysponowałem dwutomowym wydaniem przygód Kajka i Kokosza zatytułowanym Złoty puchar. Komiks wydrukowano na żółtym papierze, zapewne ze względu na braki materiałowe (dopiero lata później ukazało się normalne, kolorowe wydanie). Myślałem, że tak właśnie powinno być. Rysowałem swój komiks o lisach, a potem zażółcałem go pracowicie, całą kartkę, używając kredki.

Nigdy nie zostałem rysownikiem. Może dlatego, że mój ojciec pracował w Akademii Sztuk Pięknych, nauczając właśnie rysunku? Zresztą komiks poszedł w odstawkę, gdyż znalazłem nową miłość, czyli film. Odkąd w domu pojawił się magnetowid, codziennie zachodziłem do wypożyczalni kaset wideo. Nie obowiązywała jeszcze ustawa o prawie autorskim. Na jedną kasetę wchodziły dwa różne filmy. Brałem i oglądałem jak leci, głównie trzecioligowe akcyjniaki, fantasy i horrory. Niekiedy trafiało się arcydzieło: Siódma pieczęć, Rzecz, Ojciec chrzestny. Nie potrafiłem jeszcze tego wychwycić, brałem kino całościowo, ciesząc się odkrywaniem tego niezmierzonego świata.

Gdybym urodził się później, gdybym dziś miał dwadzieścia pięć lat, nie byłoby mowy o żadnym pisaniu. Kręciłbym filmy telefonem. Uzbierał na kamerę. Uczył się montażu na swoim laptopie i zdawał na filmówkę tak długo, aż by mnie przyjęli. Wtedy, na początku lat 90. robienie filmów, nawet amatorskich, było równie realne co wyprawa na Księżyc. Zakup najprostszej kamery był poza zasięgiem finansowym rodziców, zresztą zapewne uznaliby to za dziecięcą fanaberię. Oczekiwano ode mnie przygotowania się do poważnej dorosłości. Miałem zostać prawnikiem. Ostatecznie zrobić karierę na jakiejś uczelni.

Zacząłem pisać, bo nie znalazłem innego sposobu na opowiadanie historii. Zamiast drogiego sprzętu filmowego zadowoliłem się długopisem i kartką. Potem maszyną do pisania. Następnie komputerem. Pierwsze opowiada­nia udało mi się ukończyć gdzieś w połowie szkoły średniej. Były to oczywiście horrory, co odzwierciedlało mój filmowy gust, ale nie tylko. Horror, gatunek literacki właściwie nieobecny w Polsce Ludowej, zalał księgarnie po 1989 roku. Zaczytywałem się w powieściach Kinga, Mastertona, Jamesa Herberta. Uważałem ich za najlepszych autorów na świecie. Nie wyobra­żałem sobie innej literatury i innego pisania dla siebie.

Chodziłem na wszystkie możliwe kółka literackie i wysiadywałem, sam nie wiem po co, w kole młodych zdychającego Związku Literatów Polskich. Była to cenna lekcja. Zobaczyłem starych, nieważnych, zapomnianych pisarzy i przysięgłem sobie, że nigdy nie będę taki jak oni. Dałem sobie czas do trzydziestego piątego roku życia (z perspektywy nastolatka to wieczność). Obiecałem sobie, że albo do tego czasu odniosę sukces, albo łamię pióro.

 

W tych młodzieńczych próbach literackich chodziło nawet nie o samo pisanie, lecz o coś poważniejszego. Pragnąłem być pisarzem. Jak Stephen King albo Jerzy Pilch. Dręczyło mnie pytanie, kim jestem. Słabo rozpoznawałem swoje emocje i talenty, świat sprawiał wrażenie niechętnej, najeżonej kolcami materii, do której nie sposób było się przykleić. Wymyśliłem sobie więc, że zostanę pisarzem, gdyż po prostu chciałem być kimkolwiek. Mieć jakąś nazwę dla siebie. Tożsamość. Cel i sens. Problem polegał na tym, że nie miałem o czym pisać. Myślałem, że mam, ale to nie była prawda. Jak każdy dzieciak uważałem, że przeżyłem wszystko, zjadłem wszystkie rozumy, a moje wnętrze jest tak wyjątkowe, że każdy powinien z nim się zapoznać. Otóż nie było, co wyraźnie widać w młodzieńczych tekstach.

Odnośnie celu i sensu nigdy nie były nim książki. Gdzieś, na początku studiów wymyśliłem sobie, że napiszę kilka powieści, które otworzą mi drogę do kina. Po prostu filmowcy zainteresują się tymi tekstami, zechcą je nakręcić, a ja zostanę tym, kim zawsze pragnąłem – scenarzystą filmowym. Tę rolę wyobrażałem sobie zupełnie opacznie. Uważałem, że scenarzysta jest bardzo ważną figurą, zdolną do decydującego wpływu na ostateczny kształt filmu. Nic bardziej mylnego. W Hollywood, podobno, scenarzystów zapraszają na przyjęcia tylko po to, aby robili tłum.

Wybiegnę nieco w przyszłość i powiem, że to marzenie rzeczywiście się spełniło. Filmowcy rzeczywiście zwrócili się do mnie. Na początek tworzyłem odcinki sitcomów, a potem zyskałem szansę napisania własnego scenariusza. Niesłychanie uradowałem się tą perspektywą. W końcu marzenia spełniają się tylko nielicznym. No i napisałem. Powiedzieć, że powstały w ten sposób scenariusz był zły, to za mało. Był tragiczny. Pokraczny. Niespójny i nudny. Nie zraziłem się i podjąłem jeszcze kilka prób mniej więcej z takim samym efektem. Okazało się, że do wymarzonego zajęcia po prostu się nie nadaję. Nie umiem samodzielnie napisać scena­riusza. Tymczasem jednak wyszło, że całkiem nieźle wychodzi mi pisanie książek. Coś, co miało być środkiem, okazało się celem.

Zadebiutowałem drukiem jako dwudziestoparolatek w fantastycznych czasopismach. Miałem mnóstwo szczęścia (uważam zresztą, że mozolna praca, upór oraz szczęście to jedyne oraz konieczne warunki zrobienia kariery literackiej). Okazało się, że prócz mnie nikt właściwie nie pisuje horrorów. Był Jarek Grzędowicz, Jerzy Nowosad, Tadeusz Oszubski i paru młodych autorów z pojedynczymi opowiadaniami. W ten sposób, zupełnie przypadkiem, stałem się pionierem, a nawet twórcą polskiej odmiany tego gatunku, co do dziś uważam za powód do dumy. Wtedy podjąłem decyzję, której pozostaję wierny do dziś. Będę zawsze pisał rzeczy, których nie pisze nikt inny. Szukał nowych tematów, środków wyrazu, wszystkiego. Zadbam, by czytelnik sięgając po moją książkę, zetknął się z czymś nie­znanym, zaskakującym, czego nie czytał nigdy wcześniej.

Tego rodzaju romantyczna postawa ściągnęła mi na głowę mnóstwo kłopotów, nic więcej. Zazwyczaj pisarze krążą wokół jednej konwencji, tematu, grupy zagadnień. Czytelnicy Katarzyny Bondy oczekują od niej kolejnych kryminałów. Pilch potrafiJerzy Pilch zmarł 29.05.2020, po powstaniu niniejszego tekstu [przyp. red.].[1] pisać tylko o chlaniu i kobietach. Genialny Dukaj prowadzi pogłębione poszukiwania w obrębie literatury science fiction. Ja, ze swoją wariacką ideą dostarczania za każdym razem czegoś innego muszę nieustannie zdobywać czytelnika na nowo. Tak dzieje się do dzisiaj. Wielbiciele Innej duszy nie wiedzieli, co zrobić z Exodusem, a fani tej posępnej powieści odbili się od wesołego Kultu. W pewien sposób ciągle jestem debiutantem. Nieustannie zaczynam. Do tego mam bardzo ograniczone środki wyrazu i musiałem się nieźle napocić, żeby każda następna książka różniła się od poprzedniej. Zresztą cały rozwój pisarski postrzegam jako rozpoznawanie własnych ograniczeń – dowiaduję się, czego nie mogę napisać. Spróbowałem historii alternatywnej i dramatu, z miernym jednak skutkiem. Skołowany i przerażony wróciłem do horroru, pisząc, traf chciał, najlepszą książkę w tym gatunku. Gdzieś tak w połowie prac nad nią, nad Szczęśliwą ziemią, zrozumiałem, że dochodzę do ściany. W tym gatunku powiedziałem wszystko, co tylko potrafiłem wyrazić. Opadły mnie wątpliwości. Co dalej? Skończyłem trzydzieści pięć lat. Czy powinienem złamać pióro?

 

Nim opowiem, co było dalej, muszę nakreślić, na czym właściwie polega horror literacki, przynajmniej taki, który ja uprawiałem. Chodzi o zderzenie naturalnego z nadnaturalnym. W klasycznej już powieści To Stephena Kinga mamy potwora udającego klauna, który morduje dzieci w prowincjonalnym amerykańskim miasteczku. Realia życia w Derry King oddał z drobiazgowością godną następcy Twaina i Faulknera. Wiedział, że wiarygodna warstwa realistyczna stanowi warunek każdego dobrego horroru. Istnieje nadzieja, że jeśli czytelnik uwierzy w świat przedstawiony, uwierzy również w nadnaturalne zło, które w nim się pojawia. Uwierzy w klauna-potwora.

Próbowałem pisać podobnie i przykładałem się do warstwy obyczajowej w moich książkach. Jestem dobrym obserwatorem, więc to akurat zadanie nie sprawiło mi trudności. Pisałem jednak bez entuzjazmu. Po prostu odwalałem swoje i wracałem do swoich ukochanych potworów. Naprawdę kochałem horror. Do dziś uwielbiam opowieści o duchach.

Reakcja na moje powieści grozy była dość jednorodna. Ludzie pytali: „Łukasz, tak dobrze idzie ci z tą warstwą obyczajową, ale czemu dodajesz do tego te idiotyczne potwory?”. Z mojego punktu widzenia potwory wcale nie były idiotyczne. Przeciwnie, stanowiły sens i sedno mojej literatury. Ale kropla drążyła skałę. Może ci wszyscy ludzie mają rację? Może te moje potwory nie są takie wspaniałe, jak mi się wydaje? Teraz rzeczywiście tak sądzę. Zaczynałem rozumieć, że przejście do tak zwanego głównego nurtu, do literatury obyczajowej, zwanej również piękną, to krok, na który muszę się zdecydować. Bałem się tego potwornie. Kojarzyłem porzucenie fantastyki ze zubożeniem własnej twórczości. Do tego realistyczne pisanie przychodziło mi niezwykle łatwo, w sposób naturalny. Taki już jestem – nieufnie podchodzę do wszystkiego, co przychodzi bez wysiłku. Niepotrzebnie.

Inna dusza zapewniła mi nowe otwarcie i dalej już poszło. Moje trzy powieści realistyczne odniosły nieporównanie większy sukces artystyczny i komercyjny niż wszystkie wcześniejsze razem wzięte (no dobrze, z Exodusem nie było tak różowo). Okazało się, że pisanie książek obyczajowych jest tym, do czego doskonale się nadaję. Ponadto takich właśnie powieści oczekują ode mnie czytelnicy. My, artyści, jesteśmy niewolnikami publiczności. Będę więc pisał je dalej, za każdym razem szukając czegoś nowego zgodnie z idiotyczną obietnicą złożoną sobie wiele lat temu.

Pisanie powieści miało być środkiem, okazało się celem.

Wymyśliłem sobie, że będę autorem horrorów. Umiem jednak pisać tylko powieści obyczajowe.

Wszystko to stało się wbrew, naprzeciw mnie. Stąd wiem, że pisanie jest naprawdę moim przeznaczeniem.

 

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Łukasz Orbitowski, Wyznania pisarza przypadkowego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 85

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...