25.01.2021

Kult (fragment powieści)

Zapraszamy do obejrzenia nagrania

***

Największą życiową mądrość tatul odsłonił przede mną, jak umarł. Myślę zresztą, że ta śmierć, ta mądrość i nasz posępny ojciec choć trochę tłumaczą, co się z Heńkiem stało.

Tacie spalili dom pod Truskawcem i ponoć widział, jak jego matka zmienia się w żywą pochodnię. Tym właśnie tłumaczę sobie jego niezwykłą powagę. Jak panu się matka pali, to trochę głupio się uśmiechać. Często o kimś mrukliwym i tęgim mówi się, że jest jak niedźwiedź, ale on, nasz tatul, naprawdę taki był. Pękaty taki, z klatką piersiową wysuniętą do przodu i głową co wyrastała wprost z torsu, tak zupełnie bez karku. Chodził jak komtur i wiecznie pastował swoje oficerki. Wstawał o czwartej, szedł do tych swoich ukochanych kur, siadał przed chałupą, robił sobie skręta z machorki i z tym skrętem w gębie pucował oficerki aż błyszczały jak rondel. Mówił, że buty świadczą o człowieku.

Gdy się tu sprowadziliśmy, zaraz otworzył sklep spożywczy. Sklep przegrał w bitwie o handel. Została po nim maszynka do lodów. Tatul robił te lody i sprzedawał w niektóre niedziele, a także na Pierwszego Maja i Zielone Świątki. Ładnie to wyglądało: melancholijny tatul nad srebrną maszyną wydziela gałki łakomej dzieciarni, sroży się, grozi palcem i zawsze nakłada więcej niż zostało zapłacone. Heniek to w ogóle potrafił wyciągnąć od niego po dziesięć, dwanaście gałek. Po prostu dostawał gałkę czy tam dwie, wpieprzał na boku, jakby jego życie od tego zależało, i zasuwał na koniec kolejki. Dopychał się do lodów, garbił się, mierzwił fryzurę bądź robił głupią minę. Tatul pytał:

– A ty nie jadłeś już dzisiaj lodów?

– Nie, nie, a skąd!

– Przysiągłbym, że już ci dawałem. Czy ty przypadkiem nie jesteś ten okropny Heniek od Hausnerów?

A brat, krztusząc się ze śmiechu:

– Nie, nie, ja jestem Cypis Zawada, dobry chłopiec!

– No proszę, a ja bym dał głowę, że jednak jesteś Heniek, a nie żaden Cypis.

– W życiu, jak bonie dydy, od zawsze jestem Cypis i tylko Cypis, tato!

Tatul uśmiechał się i dawał mu lody. Właśnie Henio, nikt inny, potrafił go rozśmieszyć. Mi nigdy to się nie udało i zazdrościłem bratu tej szczególnej zdolności. Sprawiał, że tatul bywał wesoły, nie tylko zły. Chcę, żeby pan zrozumiał mnie dobrze. Tatul był dla nas surowy, ale kochający. Bił i krzyczał, jak wszyscy ojcowie. Ale zabierał do lasu i na ryby. Nauczył pływania, nauczył i grzybów. Kupił nam sanki i wielkie pudło drewnianych klocków. Nikt nie miał takich klocków, tylko my. Odlał zośkę z ołowiu, w który wtopił kawałek podartej skarpetki. Zośkę podbijało się nogą, żeby nie spadła. Im dłużej w powietrzu tym lepiej. Pomagaliśmy w domu i kiedy trzeba było iść na targ z tą maszyną do lodów. Nie odzywaliśmy się niepytani. Bałem się jego krzyku. Tatul po prostu uważał, że życie jest bardzo okrutne i musi nas do niego przygotować.

Mówił, że traktuje nas równo, i naprawdę tak sądził. Pilnował, byśmy dzielili się zabawkami. Gdy jeden dostawał cukierka, to drugi też. Ale serca nie oszukasz. Nie okłamiesz prawd. Widziałem, że patrzy na Heńka częściej niż na mnie, na jego nudne, dziecinne pytania odpowiadał dłużej i rzetelniej niż na moje i brał go na barana, podczas gdy mi mówił, że jestem już za duży. Z kolei Heniek wybiegał mu naprzeciw, gdy wracał z pracy. Ja tak nie robiłem. Działało to w dwie strony, ta miłość ojca i syna, rozumie pan.

Po tym, jak tatul stracił sklep, zatrudnił się w Hucie Marta. Mieliśmy na buty i bułkę z cukrem. Hutnicy dobrze zarabiali. Tylko ojciec nie umiał zrezygnować z gospodarstwa tak samo, jak nie odpuścił czyszczenia oficerek. Hodowaliśmy świnie i kozę, a przede wszystkim kury, które tatul bardzo kochał. Jego zdaniem były to piękne, mądre ptaki. Bez przerwy do nich zachodził, wstawał nawet w nocy zobaczyć, czy lis nie narobił szkody, i gonił nas, mnie i Henia, gdy wyrywaliśmy im pióra, gdy wrzucaliśmy te kury do dołów lub na drzewa i robiliśmy inne złe rzeczy, do których kury doskonale się nadają. Moje dzieciństwo smakowało jajkiem na miękko, pachniało rozmokniętym gównem i było całe rozgdakane. A teraz pan się skupi. Obok nas, na tym samym podwórku chałupę miał Romek i jego rodzina. Budynki gospodarcze były dzielone, pół nasze i pół ich. Tam, gdzie ojciec miał kurnik, zaraz obok były drugie drzwi i za nimi schody do piwnicy. Stary Romka trzymał tam różne narzędzia, w tym piłę tarczową, jakieś kosy, siekierki, takie rzeczy. Dużo tego było. Ważne, aby pan to sobie wyobraził: długi, ceglany budynek i para drzwi, do kurnika i do składziku, jedne obok drugiego.

Tatul pił jak wszyscy, no może trochę mniej. Żałował pieniędzy. W soboty szliśmy na targ do Oławy, tatul z nioską na plecach, my obładowani. Jeszcze ta maszyna do lodów. Tatul uważał, że skoro ma dzieci, to nie musi kupować muła. Muł więcej je niż człowiek, więcej z nim kłopotu. W Oławie omijał Adrię. Był skromnym człowiekiem i uważał, że to miejsce jest dla lepszych od niego. Wypijał parę piw pod sklepem. Zachodził też do „Smoczej Jamy” na Trzeciego Maja. Pachniało tam słodem i moczem, spoceni faceci tłoczyli się przy wysokich stolikach i pili piwo z ogromnych kufli. Tatul dawał nam spić piankę, bo jej nie lubił. Podobało mi się, że gdy tylko wchodzi zaraz paru facetów, leciało się przywitać. Mówił, a inni słuchali. Pilnowaliśmy z Heńkiem majdanu. Gdy nikt nie widział, całowałem niedopałki. Nie mogliśmy pod żadnym pozorem przeszkadzać dorosłym.

Po „Smoczej Jamie” tatul albo miał dosyć, albo nabierał ochoty na jeszcze. Wracaliśmy do Jaczkowic. Mama czekała z obiadem. Pojedzony tatul brał chleb, kiełbasę, cebulę oraz flaszkę i szedł do starego Romka. Stary Romka czekał już z tym samym. Miał też harmonię, taki akordeon. Śpiewali i pili. Tatul wracał do domu i zwalał się na łóżko. Mama rozbierała go już śpiącego. Parująca zeń gorzałka aż szczypała w oczy. Tatul, co dziwne, po pijaku nie sypiał zbyt dobrze. Wstawał w środku nocy, pił wodę spod ogórków, zaglądał do kur, kładł się na nowo, tylko już nie zasypiał.

Raz popił tęgo, swoim zwyczajem obudził się w środku nocy i zaraz poszedł do kur. Nie mam pojęcia, dlaczego to robił. Przecież te kury spały i nic im nie groziło. Ale tatul naciągnął onuce, na onuce kalosze i poszedł. Panowała taka ciemność, o jakiej panu już mówiłem a mój trochę pijany, trochę skacowany ojciec pomylił drzwi, zamiast do kurnika poszedł do składzika, zleciał ze schodów i nadział się na piłę tarczową. Nieruchomą, lecz ostrą. Ta piła wbiła mu się, proszę pana, w aortę udową przy samej pachwinie i wyżej. Już pan rozumie, prawda? Już pan rozumie.

Tatul błyskawicznie wykrwawił się na śmierć. Ciało znalazł mój Henio. Właściwie z tego strasznego poranka pamiętam tylko jego płacz i mamę, która jak tylko tatul wylądował u nas na stole, zaczęła czyścić jego oficerki. Najwidoczniej uznała, że tatul nie może iść do ziemi w niewypastowanych butach. Przeciwnie, powinny one lśnić, tak jak lubił. Żałowała, że nigdy nie pozwolił ich dotykać. Jak je teraz wypucuje? Cały czas narzekała, jaki ambaras jej sprawił tym nagłym odejściem. Jej zdaniem ojciec nie dopuszczał do siebie myśli, że umrze, skandalicznie się do tego umierania nie przygotował.

Przed pogrzebem tatul przeleżał w chałupie. Trumnę koloru drzewa obłożono gałązkami barwnika. Tatul miał pod głową zioła święcone, płonęły gromnice, kręcili się jacyś ludzie ubrani na czarno, a osowiały Heniek siedział w rogu i się nie odzywał. Próbował nie płakać, jakby się bał, że tatul wstanie z desek i opierdoli go za te łzy. Tak trzy dni, bo tyle tatul w domu leżał. Potem ponieśli go do kościoła na cmentarz w Oławie, ten sam, gdzie leży teraz i Henio. Tatul miał marynarski pogrzeb, jak wszyscy u nas. Cmentarz podmakał, w świeżo wykopanych grobach leżała woda i nic nie dało się z tym zrobić. Łapiduchy spuściły trumnę z tatą, trumna zrobiła chlup, zatonęła powoli i tak właśnie było. Ludzi przyszło dużo. Pojawili się nawet Longin ze starym Mykietynem, tylko Longin, wielki, w czarnym garniturze miał podejrzanie wesoły pysk. Roześmiane oczy latały po żałobnikach. Ksiądz zaczął swoje i połapałem się, że nie tylko naszemu Longinowi jest wesoło. Ministranci trzymali się za usta, nawet Romek. Poldek Bocian, ten sam, którego potem Henio uzdrowił w pierwszej kolejności, krztusił się z wesołości gdzieś w załomie kaplicy. Na pogrzebie, jak tatko szedł w piach, ludzie jeszcze jakoś się trzymali, ale tego wieczoru Adria i „Smocza Jama” aż trzęsły się ze złośliwej radości. Niedługo, w Godzikowicach, Niwniku i samej Oławie zaczął krążyć taki oto wierszyk:

Jeden chłop, dwie trumny, jakaż to zagwostka?
W jednej masz Hausnera, w drugiej – jego chwostka!

Pan się śmieje. Proszę nie przepraszać, toż widzę, że nie chciałeś pan, to w panu coś rechocze. Teraz już chwytasz pan nasz mały karambol. Mój potężny, władczy ojciec, ten sam, który zawsze trafnie oceniał sytuację polityczną i bezwzględnie wskazywał, kto u nas jest do rzeczy a kto kompletny cymbał, ten wielki gość, któremu kłaniano się przed kościołem, urżnięty spadł po schodach i skończył z brzeszczotem w jajach. Opłakiwano go i śmiano się z tej śmierci. Tak i tak. To jest właśnie mądrość, jaką pozostawił po sobie mój tatul. Nie ma tak, że coś jest naraz straszne i śmieszne. Najważniejsze rzeczy w życiu są takie i takie, to i to naraz.

Tylko Henio za nic w świecie nie chciał się z tym pogodzić. Śmierć tatula jakoś by zniósł. Miał problem z tym, że śmiech odebrał mu żałobę. Dzieci w szkole, nad rzeką i pod zamkiem szarpały go za krocze i pytały, czym tatul go ustrugał. Nie dali mu sikać. Te dzieci były jak pan. Jak nawet nie chciały się śmiać, to coś w nich chciało. Heniek rzucał się na tych wyrostków, na trzech, na pięciu, jacy duzi by nie byli. Broniłem go, jak tylko mogłem, bo ja bym za brata umarł, rodzic to różnie, baby przychodzą i odchodzą, dzieci tylko patrzą, żeby prysnąć z domu, ale brat to brat, proszę pana. Tylko nie zawsze dawałem radę. Czasem nie doszedłem. Czasem znów i jego i mnie obili. W końcu dzieci znalazły sobie inny powód do zgrywy, więc Heniek przestał się na nich rzucać. Uspokoił się tak bardzo, że nie robił już nic.

***

Naprawdę chce pan akurat o tym? Opowiadam o drugiej mistyczce, o oszuście, a pan pyta o kaczkę. No dobrze, czasu mamy dosyć. Więc kaczce było Feluś. Kuba przyniósł ją z targowiska.

Wtedy na targu sprzedawało się właśnie takie rzeczy. Chłopi zjeżdżali z żywym inwentarzem. Mieli kury, gęsi, kaczki też, czasem trafiło się prosiątko, do tego mleko, sery, trochę elektroniki z Zachodu, u nas w dzień handlowy wszystko dało się kupić. Ludzie opowiadali o ruskich, co sprzedawali owczarki podhalańskie, bielutkie, słodkie szczenięta. I jakiś gościu kupił sobie takiego pieska z myślą o dzieciach. Piesek żarł, rósł i nie chciał przestać, a gdy dobił do rozmiarów jałówki, okazało się, że to żaden owczarek tylko młody niedźwiedź polarny. Takiego strach zabić, głupio też wypuścić na nasze, i bez tego pognębione społeczeństwo. Tylko nie bardzo wierzę w tę historię. Nikt nigdy nie widział tego faceta, nie potrafiono też wyjaśnić, co w końcu przydarzyło się niedźwiedziowi. Inaczej z Felusiem. Kaczka była prawdziwa.

Kuba chętnie ganiał na targ i nieustannie próbował mnie na coś naciągnąć. Dawałem mu parę groszy, choć nienawidziłem tej żebraniny. Kubie marzyły się jakieś bzdury. Elektorniczny zegarek. Jakaś ruska gierka o wilku i jajkach. Nóż sprężynowy. No, noża mu nie pozwoliłem kupić, przynajmniej nie takie dziadostwo. Dołożyłem mu do finki. Finka, proszę pana, to inna para kaloszy. Każdy chłopak powinien mieć coś takiego.

Na targ przyjechała baba z kobiałką pełną kaczuszek i Kuba jedną zwędził. Nie mam pojęcia, jak mu się to udało, bo przecież każda handlarka ma oczy dookoła głowy. Strażnik w obozie przy takiej jest ślepy jak kret. Niemniej, Kuba jakoś gwizdnął tę kaczkę i pod kurtką poniósł do domu. Oczywiście nie przyznał się nikomu poza bratem. Ukrywali to żółte straszydło przez tydzień z okładem. Wyobraź sobie pan, jaki byłem zdziwiony, gdy przejrzałem tych skurczybyków. Wpadam do chłopców i patrzę, a na środku podłogi stoi sobie kaczorek, zadziera łeb, gapi się na mnie i jeszcze kłapie dziobem. Myślałem, że mam zwidy jak mój biedny Heniu. On widuje świętych, ja ptactwo zagrodowe.

Nigdy nie biłem swoich dzieci. Ojciec mnie lał i to dlatego. Złamałem się ten jeden raz. Przełożyłem Kubę przez kolano i sprałem pasem za złodziejstwo. Jakoś to zniósł, ale gdy chwyciłem Felusia za szyję, gdy powiedziałem, że to szkaradzieństwo natychmiast idzie na potrawkę, Kuba rozdarł się jak nigdy wcześniej. Dosłownie stracił oddech od płaczu. Obok wył Adaś, również rozmiłowany w Felusiu. Patrzyłem na dzieci, to znów na kaczkę. Feluś miał zimne, puste oczy, szarpał się, trzepotał skrzydłami i próbował dziabnąć mnie w rękę. Na to wszystko przyszła Danuś z pytaniem, czyśmy do reszty poszaleli.

– Zbyszek, daj sobie na wstrzymanie. – Powiedziała, jak już wyjaśniłem jej, o co chodzi. – Trzymamy w domu proroka, który przerobił swój pokój na furtę i ma prywatny bank w tapczanie. Figura maże się krwią, czyszczę to, a potem nie mogę doprać szmatki. Przecież planowaliśmy kupić chłopcom jakieś zwierzątko. Naprawdę przeszkadza ci ta kaczka?

W ten sposób Feluś został z nami i nawet polubiłem skurczybyka. Przedziwny był, jak na kaczkę. Raz daliśmy mu makaron z serem. Zasmakował i żarł już tylko to. Roztył się na tym makaronie do rozmiarów bulteriera, taki też miał temperament. W gruncie rzeczy było z nim mniej problemów niż z kotem, za to moc radości. Bawiliśmy się w chowanego. Wystarczyło, że Feluś usłyszał komendę „kaczor precz!”, i już pędził w głąb mieszkania. Właził pod zlew albo pod łóżko. Wciskał się między kaktusa i peperomię na parapecie albo i za telewizor. Odnaleziony bił skrzydłami i kwakał. Bardzo też dbał o czystość i załatwiał się wyłącznie na gazecie.

Jasne, czasem sprawiał kłopoty. Jak nastał Feluś, skończyło się Boże Narodzenie. Nienawidził choinek, trudno powiedzieć czemu. Wtedy mieliśmy jeszcze prawdziwe drzewka, rąbane prosto z lasu. Stawiałem je w wiadrze z wodą, żeby dłużej trzymały. Ledwo taką postawiłem, ledwo spuściłem z oczu, do akcji wkraczał Feluś. Skakał na drzewko, obalał i szarpał gałęzie jak wściekły pies szmatę. Nie szło go od niej odciągnąć. Kupiłem więc drugą choinkę. Tę przynajmniej zdążyliśmy ubrać. Chłopcy sami sklejali łańcuchy, a Feluś miał siedzieć zamknięty w pokoju. Nie upilnujesz takiego belzebuba. Dwa dni wyglądał okazji. Dorwał się do choinki, wywrócił ją, tłukąc bombki, a te piękne łańcuchy od chłopców rozerwał, przeżuł i wypluł na dywan.

– W tym roku potrawą wigilijną będzie rosół. – zapowiedziała zrozpaczona Danuś. Ale nic się nie stało Felusiowi.

Chłopcy spacerowali z tą kaczką po całej Oławie. Od Danusi Feluś dostał smycz i czerwoną kokardę. Tak wystrojony paradował po osiedlu. Chłopcy czasem go spuszczali, bo pięknie aportował. Za to na widok psa w Felusia wstępował diabeł. Stroszył pióra i pędził na tych swoich platfusach, nie kryjąc morderczych zamiarów. Chciał zabić, rozszarpać na strzępy, a przynajmniej zatłuc dziobem. Widok ogromnej, rozjuszonej kaczki odbierał psom rozum. Spieprzały przed Felusiem równo, co do jednego, nawet dogi i wilczury. Mówię panu, widok wielkiego doga czmychającego przed wściekłym kaczorem jest jedyny w swoim rodzaju. Wiele radości mieliśmy z Felusiem.

Tylko koniec był smutny. Uwierzy pan, że mi go Jeremiasze zajebali? Przyszli, jak to oni, pomodlić się z Heniem. Ten cymbał ich wpuścił. Poszli wieczorem i jeden z nich musiał po kryjomu wsadzić Felusia w tobołek. Pan się domyśla, o mięso wtedy było trudno, a Feluś spasł się na tym makaronie z serem. Wkrótce Kuba przyleciał z pytaniem, gdzie podział się jego pierzasty kumpel. Rzeczywiście, nigdzie nie było kaczorka. Posmutniałem okropnie, bo przeczuwałem, do czego doszło. Dzieciom nakłamałem, że Feluś wyleciał przez okno, bo zapragnął wolności. Biega gdzieś pod Oławą. Goni lisy, przepędza wilki, został królem lasu i nikt mu nie podskoczy. A ja od tego czasu, czyli przez jedenaście lat, ani razu nie tknąłem kaczki.

 

Ł. Orbitowski, Kult, Warszawa 2020.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Łukasz Orbitowski, Kult (fragment powieści), Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...