03.03.2021

Blaszany dach

Pada już od trzech dni. To zacina, to siąpi. Dudni w blaszany dach naszego baraku, chroboce po oknach.

– Lawinia, patrz jak na szybie ścigają się krople. Pierwsza goni tysięczną, setna drugą, czwartą… – mówię. – One są niczym łzy. Cały ocean łez…

Lawinia uważnie patrzy. Łokcie wsparła o blat, szeroko otwarła oczy. Naraz jej jasne tęczówki ciemnieją. Z piwnych stają się granatowo-szare. Marszczy brwi i powiada: – E tam! To są przecież serca Przezroczystych Duszków Deszczowych Chmur! Przyjrzyj się, mamo… Lecą, nagle roztrzaskują się o dach i o szyby. Potem sobie ciekną…

Lawinia ma fantazję! Tak bardzo lubię, kiedy nie musi być w szkole. Siedzi i wciąż wymyśla rozmaite historie – androny, albo wertuje książki. A czytać jest co! Ludzie wciąż wyrzucają coś na wysypisko.

Ale dziś tam nie pójdę, więc posiedzimy razem. Posłuchamy wieczorem, co nadaje Trójka. Zaparzę herbatę… Wiadomo! Pogoda pod psem. A potem kulawa Goga przyniesie nam z klasztoru zupę i chleb. Może jeszcze drożdżówki? Lubią ją w Kuchni Brata Alberta, to i rzucają czasem jakieś lepsze kąski… A jeżeli zdążę, przepiorę te ciuchy z Opieki… Prawdziwa lichota! Mówią, że jaśnie charytatywne babsztyle co lepsze szmacka zgarniają dla siebie – ażeby je szlag!

 

***

 

Znowu nadają, że wichry i burze…

Tak… Telewizor to zupełnie niezły wynalazek! Dobrze, że Hulajnoga wyjął go z kontenera przy nowych blokach. Czegóż to poczciwi ludzie nie wyrzucą?… Przy tej okazji nie sposób nie myśleć serdecznie o leciwym Drucie. Będzie prawie dwa lata i ze dwa kwartały, jak nas cholernik podłączył na lewo do słupa. A schlany był jak bela.

Wołałam: – Hola, Drut! Ty uważaj, bo cię ten prąd trzaśnie!!!

Skubaniec tylko wąsa podkręcił, smarknął przez palce i jak nie wrzaśnie: – Stul pysk, cholero! Chcesz, zlezę… Ino, że bez tych prądów to ci jasne pindy z Opieki Lawinię w try miga wezną…

No i stuliłam. W obliczu takich argumentów czyż można inaczej? Chociaż, przyznaję, konkretnie mnie telepało ze strachu.

A Drut wpierw splunął, potem zatarł ręce i… ponownie splunął.

– Hycaj mała do swej chałupy i cosik tam załącz…

Lecę, drżę, a ręce to… jakby nie moje! Załączyłam czajnik. Elektryczny. Z tych całych nerwów nie nalałam wody.

– Mamuś, coś dziwnie syczy?! Słyszysz? – woła Lawinia. A ja… zamiast, głupia, ten czajnik wyłączyć, podskoczyłam i wrzeszczę: – Jezus! Jezus!!!

Naraz się puknęłam w głowę i łaps! go za ucho. Cholera! Dobrze był już nagrzany, jednak grzałka nie padła.

– Lawinia! – wołam – Córeczko, prąd mamy!!! O mój dobry Boże!

– Nu, czego tak ryczy… – słyszę. Odwracam się i widzę pijanego Druta, jak się trzyma futryny. Łzy mi same się wcisnęły do oczu… Dobry, kochany Drut…

 

***

 

Zgłupiała ta pogoda, czy co? Leje-szaleje normalnie! Wredny deszcz, wściekły wiatr…

– Mamusiu, wybudujmy arkę. – wymyśla Lawinia. – Wiesz, tak na wypadek powodzi… Zabierzemy Gogę i kundelka Gogi. I, żeby było do pary, białą suczkę Druta…

– Hę?

– No… taki stateczek maleńki. Bo na słonie czy hipopotamy to brakłoby drewna…

– Córko-fantastko! – mityguję – Znowu coś kombinujesz, mój tęczowy kwiatku…

– Oj, mamo! W Biblii wszystko spisano wyraźnie. Nasamprzód była arka, potem wielki potop…

– Ej, Lawinio! Nie będzie żadnego potopu… – mruczę, obierając marchewkę. – Lepiej podaj mi garnek. Ten biały z uszami, na rosół…

– Ale jak zjemy rosół, zbudujemy arkę?

Z Lawinią tak zawsze! I co mogę zrobić? Naraz, wbrew rozsądkowi, myślę o tej arce. Oczyma duszy widzę ją na wodzie – łagodnie pruje fale i znika w wełnistej mgle…

 

***

 

– Perony w deszczu są srebrne i sine! – stwierdziła Lawinia.

Teraz stoję jak kołek i zerkam na tory. Na te deszczowe perony…

Ścisło nas. Nie było rady – przyszłyśmy na stację. Zresztą czy można wiecznie siedzieć w domu?!

A śmietniki pełniutkie jak sen czy marzenie! Kto by tam je prześwietlał w tak parszywą pogodę? Mamy zatem tych puszek chyba… prawie dwieście!!! Tak! Urządzimy ucztę! Kupimy mielone, ser, mleko, jajka… I starczy na proszek! I na małego loda…

O! Teraz jedzie pociąg… Oślizgły i mokry przemyka w tych strugach... Lawinia lubi deszcz! Zadziera głowę, potem patrzy się w chmury, które kapią, kapią… A ja patrzę na nią.

– Mamuś, wracajmy koło domu pana Dziwaka… – mówi, więc wracamy na ziemię.

Czemu ona chce wracać koło tego Dziwaka? Nikt, kto ma dobrze w głowie, tamtędy nie chodzi. A dlaczego? Cóż… bo się utarło… Lecz… tak naprawdę, to cała historia! Otóż, jak tylko Dziwak się wprowadził i wystawił śmietniki, przygnało tam Druta. Ten otworzył klapy, potem sobie grzebał – wiadomo! A ten Dziwak – idiota zawezwał radiowóz! Przyjechali niebiescy i zgarnęli Druta do takiego ośrodka… Musiał się wykąpać! Jasne, że pod przymusem – ale była draka! Odtąd nikt tam nie chodził, dopiero ta Goga… Obłowiła się nieźle. Ale kto wie? Może tamtego dnia Dziwaka po prostu nie było w domu…

Lawinia obserwuje mą nietęgą minę. Naraz rzuca: – Dziś środa!

–I co z tego? – mruczę, choć nietrudno się domyślić, do czego zmierza. Ja jednak gram na zwłokę…

– Jak to!? Przecież jeżdżą śmieciarze, więc wystawił kosze!

– Mamy już tyle puszek! – oponuję.

– Ale Goga znalazła tam kawałki miedzi…

– To było miesiąc temu… – mięknę. Nie wiem czemu, ale Lawinia umie na mnie wpływać. Już skapitulowałam, ale jeszcze chwilę się podroczę.

Może jednak znajdziemy tam parę butelek, a gdyby coś z miedzi…? Może jednak się uda?!

 

***

 

I się udało. Jednakowoż ryzyko było całkiem niepotrzebne! Nasz łup – jedynie pięć butelek z piwa. Każda butelka – trzydzieści pięć groszy. Uznałam, że weźmie je sobie Lawinia. W końcu to jej eskapada, jej gówniany pomysł… Ale teraz nie boję się przechodzić koło tego domu… A od historii z Drutem panicznie się bałam.

No, a Lawinia kupiła batona. Obie nie wiedziałyśmy, że była promocja. Kazali jej losować. Sięgnęła do pudła. Wyjęła paseczek z szarego kartonu. I… wygrała ruletkę. Taką plastikową…

A teraz przy stole ciupie w tę hm… ruletkę.

Jakieś cztery godziny o niczym nie paple! Szlag by to! Doprawdy drażni mnie ten niecodzienny spokój!

 

***

 

Spikerka miała sweterek z kretonu w bardzo drobną pepitkę. Gdy zapowiedziała deszcz i huragany, Hulajnoga wykrzyknął: – Możesz mi nadmuchać!

Wystawił na stół nogi w cholewiakach i jak nie rzuci wiąchę jedną, drugą! Hulajnoga tak zawsze, kiedy przeholuje z jabolem. Godze to nie przeszkadza, czasem nawet śmieszy. Ale dla nas to sygnał, że trzeba wyrywać.

Ryczę więc: – Lawinia, perło, zbierajże prędko ten książkowy stragan, bo pogoda się psuje!

Lawinia skrupulatnie chowa swój nabytek, puszczając Hulajnodze fajne, perskie oko. No, w końcu jest za co, bo przecież mógł pchnąć to wszystko na makulaturę, jednak stary piernik ma dziwaczną słabość do mej gwiazdki-córki. A zresztą nie on jeden. Lawinia ma dar zjednywania sobie ludzi…

– Jak chcecie, to nocujcie dzisiaj w mojej oficynie, bo ja zostanę tutaj… – mówi nagle Goga. Jest już deczko wstawiona. A właściwie to… całkiem konkretnie! Mruży oczy i ciągle piskliwie chichoce.

– Co ty, Goga? Odbiło ci?! – obruszam się, choć już nieraz spałyśmy w jej oficynie. Przez ten cholerny dach, bo lubi skurczybyk czasami przeciekać… Ale nie dalej jak wczoraj Drut znów uszczelnił go smołą.

– Hi! Hi… – Goga krztusi się śmiechem. Kołysze się w przód i w tył, rytmicznie uderzając dłońmi po udach. – Ale jakbyś zmieniła zdanie, to wiesz… Hiii! Gwoździk i… trach! I otwarta kłódka!!!

Trzymam Lawinię za rękę. Na szczęście nie leje… Tyle, że wieje wiatr. Gwałtownie uderza w plecy korbaczem podmuchów. Jestem zła, że poniosło nas do Hulajnogi po te głupie książki. Teraz będziemy dygać przez miasto w wichurze.

– Patrz, mamo! Urwało furtkę od tamtego płotu…

Rzeczywiście. Patrzę, że leci ulicą ta furtka… I nagle jak nas nie zakręci, jak nas nie obróci! Włosy stanęły mi dęba. I wtedy mnie piknęło. Jakieś złe przeczucie.

– Lawinia, w nogi do Gogi! – rzucam. Pędzimy. A wiatr napiera na nas. Kłęby śmieci i kurzu wirują w powietrzu. Czuję piasek w płucach…

Jakoś dobrnęłyśmy.

– Hura! – piszczy moja Lawinia.

Grzebię w kieszeni. Trzęsącymi palcami namacałam gwoździe… Uff…

Teraz – jak Goga mówiła – gwoździk i… trach!

 

***

 

– Rety, wstawaj! No, wstawaj!!! – słyszę. – Wstawaj, kurwa!

– Co jest?! – skoczyłam z łóżka. –Drut, oszalałeś?! Stul się, pawianie, bo mi Lawinię zbudzisz!!

– Co jest? Co jest?! A to jest, że wam dach porwało!!!

– Słucham…?

– I zawlekło na ogród durnego Dziwaka!!!

Rozglądam się, przecierając posklejane oczy. Drut się słania. Ale w drzwiach stoi w miarę trzeźwa Goga i minę też ma nietęgą. A za nią widzę profil Hulajnogi.

– Coś widzi mi się, kochana, że już macie po dachu! – Teren Dziwaka to istna forteca…

– To koszmarny sen… Tylko sen… I zaraz na pewno się zbudzę – szeptałam jak w gorączce.

Powoli docierała do mnie przeraźliwa prawda. Poczułam w piersiach zimne macki strachu. Struga lepkiego potu sunęła po plecach…

Naraz zbudził się bunt.

– O jasna cholera!!! Nie oddam mojego dachu! Pójdę dziś do Dziwaka! Nawet teraz rano!!!

– A mówiłaś, mamusiu, że nie chcesz tam chodzić… Czy coś się stało? I dlaczego tak okropnie krzyczysz?

 

***

 

Dach już na swoim miejscu!!! Jezus, jaka ulga! Staję na uszach. Wycieram do sucha, co mogę. Dywan wisi na płocie. Lawinia u Gogi. Jeszcze serce mi wali, jak sobie przypomnę…

Wzięłam wózek i poszłam po dach już o siódmej, tak zdesperowana, że zapomniałam założyć kalosze. Stanęłam przed tą twierdzą w przemokłych pantoflach i dzwonię! I dzwonię… Dzwonię! Chyba co najmniej kwadrans. Nic. A taka tam cisza jak w egipskim grobowcu.

Wkurzyłam się, bo klarnet rzeczywiście nie myślał otworzyć, więc jak nie ryknę: – Panie! To jest zabór mienia!!! Otwieraj pan! Bo przez pana nie będę bez dachu! A ta blacha jest moja!!! Ta blacha jest moja!!!

Oczom nie uwierzyłam. Wyskoczył od razu. W jedwabnym szlafroku i butach o wielgachnych, niczym precle zakręconych noskach. I jakby nigdy nic: – Dzień dobry… Czymże mogę usłużyć?

A ja na to: – No, jak to?! Proszę dach mi zwrócić!

– Hę…? Dach?

– To znaczy… tamten kawał blachy… – prostuję już nieco łagodniej.

A on tak się popatrzył…

– Bo widzi pan, mieszkamy z córką w socjalnym baraku. O, tam… na Jesionowej, za tamtym zakrętem… – wyjaśniam, pokazując palcem dla większej jasności.

A on się znów popatrzył i pokiwał głową.

I wtenczas coś mnie opętało. Wybuchło w duszy. Łzy same mi pociekły.

– Bo nieszczęścia za nami jak ten smród za wojskiem! – jęknęłam – Nie dość, że ciężko, że ta wredna plucha… I małpica z Opieki wciąż mnie o pracę pyta… A w nocy zerwało nam dach… Dobrze, że go pan odda… No, bo jakże bez dachu…?

Wnet się opamiętałam.

– To jak? Mogę już go zabrać?

– Naturalnie… – powiedział i puścił mnie przodem. Wyglądał, jakby był… zdezorientowany, czy też zamyślony albo coś w ten deseń.

– Proszę tutaj przytrzymać. Ja pani pomogę… razem będzie łatwiej założyć tę blachę na wózek.

Pomógł. Podziękowałam, a on zamknął bramkę. Odetchnęłam z ulgą. Lecz naraz słyszę go za plecami!

– Jeżeli… pani szuka pracy, to mógłbym… zatrudnić… Bo w ogrodzie za domem mam potężną szklarnię…

Zatkało mnie normalnie.

– Pan nic nie rozumie… Ta Opieka wymaga… ja muszę mieć papier… Inaczej mi Lawinię wezmą do ośrodka…

– Papier, ubezpieczenie, wszelkie takie sprawy… Firma zowie się EDEN CZYLI POMIDORY…

– Dobry Jezu Chryste!

 

***

 

Powiedział nam, że bardzo jest zadowolony. Piąty tydzień mieszkamy w tzw. ,,ogrodniczym” domku, obok jego szklarni. W takiej… fajnej służbówce. Jest tam światło i woda, i gaz… On ponosi opłaty za prąd i za wodę – mówi, że to firmowe – a ja tylko za gaz… No i wreszcie co miesiąc jest prawdziwa wypłata!

Jeszcze dodam, iż była ta pinda z Opieki – ze trzy razy drapała się w skórę na piegowatym karku, zanim naraz… zaczęła nas chwalić! Że normalne warunki, że ład…

Ja tam wrednej cholerze nie wierze, lecz…

A Lawinia zaczęła malować. Bo nasz Dziwak przywiózł jej całą przyczepę jakichś płócien i farb.

Więc maluje. I dniami całymi nie paple. Ale jakoś przywykam…

Pomidory dojrzały i jutro jest zbiórka.

Sama nie wiem, czy boję się zasnąć, bo znów wieje wiatr…

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Piliszewska, Blaszany dach, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...