03.03.2021

Dziecko

– Dziadku, do Sarapatów zajechał samochód! – stęknął Mietek, nadziewając na widły sporą porcję gnoju.

– I co…?

– I stoi. Już dobrą godzinę!

– Przyjechał, to i stoi… A co, może ma wisieć?!

– Iiii… A to dziadek nie wie, że do Sarapatów nie zjeżdżają hondy?

– Hę? Honda, powiadasz, smyku?

–A tak, dziadku! I to najnowszy model…

Zapatrzyłem się w sploty białego powoju. W roje brzęczących much, unoszących się nad gnojowiskiem.

Cóż mnie może obchodzić jakiś srany model… Honda, czy nie honda?! Kiedy człowiek przeżyje wojnę i z bożą pomocą wciąż kulasami rucha, co mu tam jakiś model…?!

Lecz kichanych Sarapatów czasami wybitnie nie lubię… Nie to, żeby mi arcyspecjalnie zaleźli za skórę, ale ciągle mam w głowie słowa mego ojca.

– Pamiętajże, mój Dyzio! Tego Sarapatę – szmatławca to pchły żywcem zjedzą! Pieron niech strzeli gnoja za zniszczoną kapustę! I niech pożre szaleju jego wredna koza!!!

A potem zmarł i ojciec, i leciwy senior Sarapata, a na gospodarce został spaśny Oleś oraz jego cztery rude córy.

Z grubą Anielką chciało mi się żenić. Jednak los ze mnie zakpił – sądziłem – puściła mnie kantem.

Kiedy wróciłem z frontu, wyparła się brzucha, lecz w zdradzieckie sekrety wprowadził mnie Antek – jakże mogła ta żmija!!! Oddała mi listy… Antek zaś… związał się z moją Anielą, bo się wnet okazało, że jednak z tym brzuchem to wierutna bujda. Zbudowali się migiem za Czerwoną Groblą. A ja poznałem Jadźkę… Jednak żal pozostał. Ech! Dawne to historie…

Teraz u Sarapatów urzędują młodzi. Ano, leci ten czas…

 

***

 

Gorąc jak się patrzy! Popiłem letniego kompotu, bo lubię – znów mam problem z pęcherzem. No i bolą mnie plecy, a tego to już wybitnie nie znoszę… Zaś szczególnie – strzykania pod lewą łopatką.

– Dyzio, staryś!– jęczy Jadźka – Poleż ty pod pierzyną! Po co krzyż forsować?

Po co?! Po co?! A po to, że lubię siedzieć sobie na tym krześle, przy płocie pod krzakiem. Tak! I lubię popatrzeć na pylastą drogę… Na te moje muchy, co jak głupie niezmordowanie szaleją nad moją gnojówką. MOJĄ!!! A tym bardziej, że właśnie zakwitła czeremcha (moja!) – pachnie, że rany boskie! – aż kręci się w głowie!

– Durnaś… – mówię do Jadźki. Odwracam głowę. Gapię się z ostentacją wielkiego bociana, który właśnie ląduje na dachu chałupy. A co, może będę się babie tłumaczył?!

O! Znów się kręcą obcy. Idą wolno… Przystają. Akuratnie na wprost mego stanowiska przy płocie. Robią te głupie zdjęcia…

Oni są gdzieś ze Śląska. Przyjechali na łono natury, bo tam u nich powietrze jest strasznie zatrute. Zatem siedzą już tydzień u młynarza Kuśtyka; wielkiego eee… agronoma! Sam widziałem, jak rano się mydlili przy studni, potem poleźli het! w szczere pola.

Kuśtyk gada, że to jest agroturystyka – taka… nowa moda. Wyciąga tych miastowych jak magnes z ich luksusów na surowe, prymitywne warunki i na toto… łono… Wielki zwrot ku naturze. Świat się, kurna, kończy! Ludzie, ludzie!

Ha! Pamiętam, jak mnie kiedyś nasz Antek namawiał na tę… agroturystykę przy piwku…

– Ogarnąłbyś ze dwie izby na piętrze, bo i tak puste stoją! Maślnicę, jakieś koła od wozu rozstawił po całym obejściu, ciut zagrabił podwórze… Poustawiał przed gankiem bluszcz i pelargonie czy też inne dziadostwo, a się zaraz miastowe i drzwiami, i oknami będą garnąć. Kapnie trochę grosza…

– Tyś, Antek, w myśleniu jako i ten browar! Cienki!!! – zawrzałem. – Ja na gospodarce siedzę z dziada i pradziada! Niemiec mnie nie wykurzył, a ty tu teraz na nalot miastowych próbujesz namawiać starego wiarusa! Bodaj by cię…

– Jadwiga, Jadwiga! Twój stary sfiksował!

– Ja sfiksował?! Ty gnido! Ty stary łobuzie…!!!

I zaczęła się jatka. No bo Antek, jak tylko łyknie, wszczyna awanturę…

 

***

 

– Dziadku, honda znów stoi…

– Rety! A co mnie to gówno… Rety! – ryknąłem, bo akurat zasnąłem i omalże nie spadłem ze stołka. – Mietek, jak ja ściągnę pasa, a jak ja ci przyłożę…!!!

– Najpierw trzeba mnie, dziadziuś, dogonić! – Mietek śmignął jak fryga. – Ej, pokazałbym ci, smarku, gdzie raki zimują, gdybym był ciutkę młodszy!

Honda, honda… Podrzemałbym spokojnie na tym krześle, przy płocie a tu jakże podrzemać przy tym Mietku – pieronie!

– Jadźka!!! – wołam – No chodźże, przynieśże mi kompotu…

Drzwi stękają i Jadźka już idzie powoli.

Suną gęsi siodłate wskroś zmęczonej drogi. Białe, senne i tłuste. Napiłbym się mocnego rosołu… Jadźka daje mi kompot.

– Znowu goście u… Widzisz, mój Dyziu, ten czerwony samochód za drogą? – mówi.

Widzę, durna, o kurna, jeszcze mnie nie dotknęła jasna kurza ślepota.

– Jadźka, załóż se okular, przecież on jest bordowy… Na dodatek to honda.

Spluwam. Grupka szczeniaków wytacza na drogę motocykl. Kurz się kłębi… Najmłodszy syn Antka w mig zapuszcza motor. Rzuca soczystą wiąchę rudy zięć Maćkowej…

 

***

 

Toczy się lunatycznie ciężka, rdzawa bania podbarwiona ognistą purpurą. Rozczerwienia się leniwa woda… Drzewa stroją się rudo…

Kiedyś, jeszcze za młodu, myślałem, że się zajmie zagajnik od słońca.

Siedzę sobie nad stawem już długo. Stanowczo za długo. I dumam. A w domu moja Jadźka od rozumu odchodzi.

Planowałem ten wypad dość dawno. Jednak ciężko się wybrać, kiedy ciało nie słucha. Mięśnie jakby nie moje. Ale dzisiaj zebrałem się w sobie. Spakowałem do siatki podpłomyk, kawałek twarogu, cebulę oraz trzy puszki piwa. Wziąłem laskę i… w drogę!

– Hola! – wrzasnęła Jadźka. Wyleciała. Już z progu jak nie zacznie mi pięścią wygrażać.

– Ciort cię chłopie opętał! Puknij się w siwą głowę!

Obejrzałem się nieco przez ramię, a ona spuściła ciut z tonu – Wracaj, Dyzio, no… wracaj do domu. Przecie ledwo się ruchasz.

Coś się we mnie zaczęło gotować, ale mówię spokojnie do baby: – Jadwinia, a dieu!

Szedłem wolno. Wstąpiłem do Janka, do kuźni – w mig wyciągnął pół litra. Się wypiło i lekki jak piórko dryfowałem łagodnie wzdłuż pożółkłych klonów proboszcza – kaszel trochę mnie męczył, jednak deko popuścił, gdym posiedział na cegłach pod lipą na Czerwonych Groblach.

Zachciało mi się wracać, alem zawziął się, kurna.

Szedłem, szedłem spluwając.

Przemierzyłem kilometr betonu tej gównianej szosy, a potem już prawie dyrdałem, kiedym zboczył ku źródłom.

Sypki piach mi zazgrzytał kąśliwie w sandałach, wiatr papierki, śmieteczki potoczył…

Ogarnęła mnie chłodem dziwnie ciemna pustka. Pomyślałem, że życie jest takie… jakie jest; że się rodzić potrzeba i umrzeć, ale u kresu drogi nikt nie pewny, co potem. Pomyślałem, że ta bezwzględna tarcza czasu obróci się i nagle trzeba będzie przyklęknąć wobec wielkiej pustki…

Łzy stanęły mi w oczach.

Zatrzymałem się, dysząc, pod dębem. A za starą przecinką rozciągał się młodnik zielony jak… sen. Nachyliłem się. Tak bez powodu, bezwiednie. Nachyliłem się z bólu. Nachyliłem się ponad tą ziemią, co ludziom i grobowcem, i domem. Zobaczyłem garść śliskich, lepkawych maślaków – odruchowo wyciąłem je nożem dla Jadźki, powąchałem – pachniały. Lasem, dziczą pachniały cudownie – Boże mój! Padłem, płacząc, spoconą, rozognioną twarzą w gęsty mech ,w te paprocie strzępiate, w rogatek srebrzysto-zielony…

Łzy leciały jak groch, jednak czułem, że muszę się podnieść. Bardzo chciałem się dowlec do martwego jesionu – wciąż tam stał niczym Sztolem – oparłem się plecami o nieżywą korę. Jak przed laty…

Gęsta trawa pełgała ku stopom, ponad głową kłębiły się jodły – zapatrzyłem się w staw, jakbym był tamtym chłopcem, który tutaj przychodził. Który nosił dziurawe pończochy i te pchły za pazuchą… Nagle cofnął się czas…

 

***

 

Pliszki parzą się, kłócą na martwym jesionie i paskudzą! Boże mój! Może czas się już z Niebem i ludźmi pogodzić, ale… jak, skoro niebo wysoko, a ludzie są niczym pliszki – przekorni, paskudni... Nie rozumiem i Nieba, i ludzi. Nie potrzeba mi Nieba i ludzi. Kocham święty spokój! Starczy, że noc i dzień się jak warkocz Jadwigi zaplata. Pachnie chleb, pachnie moja czeremcha i gnój przy mym płocie…

Późno. Słońce prawie zaszło. Staw obleka się rdzawą i czarną, błyszczącą tkaniną. Tajemniczo migoce i pluska.

Dawno temu garbata Cyganka powiadała, że właśnie w tym stawie, na dnie mieszka wodnik. Ci Cyganie zjeżdżali co roku i stawali taborem nad wodą. Dniami się rozpraszali, bo kobiety chodziły po domach, żeby wróżyć – za kopę jaj, półgęsek czy sera gomółkę, każdy mógł się dowiedzieć coś nowego o sobie. Ale za to wieczorem! – aj! trzaskały płonące polany, srebrne, drobne iskierki wirowały nad ogniem niczym żywy kurz.

Gruby Jano przynosił harmonię, a chudy Jano skrzypce i zaczynał się koncert. Wędrowała nad lasem łzawa, cygańska nuta…

Miałem siedem czy osiem lat, wykradałem się z domu, aby się poprzyglądać i posłuchać ich pieśni – poczuć, jak rozrywa duszę słodka rzewność…

– Czekaj, Dyzio, tylko patrzeć, jak Cyganie cię porwą! – straszyła mnie matka.

Śniło mi się nocami, że wyruszam z taborem…

Wypiłem trzecie piwo – ostatnie; nadal mnie trochę suszy. Tak się nie chce powracać – dobry tydzień będę skazany słuchać Jadźki jazgotu. Pewno już wieś mnie szuka. Ej, zastały się kości, jednak wstałem.

Żegnaj martwy jesionie, żegnaj drogie jezioro i wy, świerki – strażnicy zsiwiałej, postarzałej drogi…

 

***

 

Jestem jak dziecko.

– Dyzio, jesteś jak dziecko! – stwierdziła Jadwinia, a miała twarz bardzo poważną.

Dobre sobie – niech myśli, co myśli. Ważne, że nie jazgocze.

Siedzę znowu, jak lubię, na krześle przy płocie. Pachnie moja czeremcha, a muchy się ciężko huśtają nad gnojem.

Myślę o tym, że cudna i jakże łaskawa jest nasza przyroda. Jakże są doskonałe owoce tej krzywej węgierki, wznoszącej gałęzie jak ręce nad domem…

Od zachodu powiało znów chłodem…

A do Edka Konewki przyjechał strażacki samochód, bo się kundel utopił im w studni. Piękny wóz! Całkiem nowy i taki ognistoczerwony – zakupiła go wioska ze zbiórki proboszcza nie dalej jak przeszłego roku.

Prawie wszyscy tam poszli – znaczy się do Konewki – sam bym poszedł przypatrzeć się z bliska, jednak bolą mnie nogi.

Z daleka to nie to samo i nie widać wozu… Ciutkę mnie drzemka łamie…

Dziw mnie naraz ogarnia, że cała nasza wioska zmieściła się w Edka ogrodzie!

Jest i sołtys, i pan Górka – hurtownik, i dyrektor fabryki tytoniu, i pani Ela z biblioteki, dobrodziej ksiądz nawet! I wszystkie niedorostki…Tylko ten mały, chudy pędrak nie poszedł – jak straszydło na wróble stoi wciąż na drodze (oczywiście mojej!)… To ciekawe… Czyj on? Nie znam chłopaka…

– Ej, ty! Tak, ty! Podejdź… Powiedz prawdę, co tak stoisz i stoisz?

– Ja… Ja nic nie zrobiłem! Ja się tylko przyglądam…

– Ha! Przyglądasz się, patrzysz…! To widzę, ale… czemu nie w Edka ogrodzie? Przecież wszyscy tam poszli. Sam bym chętnie… no tego, gdyby… nie te nogi…

– Ja…

– Co ja?

– Ja… się boję. Bo ja jestem… obcy.

 

***

 

Wielki ból.

Pytam sam siebie, co ciebie boli? Może nerki, wątroba…? Może serce?

Nie wiem. Nie wiem naprawdę. Jednak mógłbym wykrzyczeć coś. Uciec…

Bo mnie cholera!, piecze i wyć by się chciało! Albo płakać…

Siedzę, smarkam przez palce… To się z Jadźką przezywam, to oglądam spękane paznokcie… Mietek, wredny, a niech go!!! Coś tam pewno przeskrobał, bo uciekł…

A ten srul znów tam stoi. Stoi srul ten bezczelnie przy płocie!

 

***

 

Nudy. Nudy na pudy!

– Mietek! – mówię – z wrześniem zaczyna się szkoła, to się ucz! No, rób cosik!

Mietek tylko się spode łba spogląda i śmieje się w kułak.

Jadźka robi te swoje kompoty.

No, a Antka nie widzę od czasu tej afery z Konewką.

Pusto – głucho. Mój Boże, nie ma człek się z kim szczerze pokłócić!

A czeremcha przekwitła. Nie pachnie.

Nawet muchy zamarły nad moją gnojówką. Durne muchy-świntuchy – dlaczego nie tańczą?

Nie pasuje im coś; coś śmierdzi im w gnoju…

 

***

 

No i sprawa się rypła!!!

Troglodyci! Bandyci! A nasz proboszcz – psia jucha, siedzi na moim krześle i udaje Greka.

Nie mam słów. I na gówno mi słowa! Niech się zbiera padalec z mojego podwórka!!!

Najpierw popił kompotu, potem bimbru, a potem…

Potem jak mnie nie zacznie namawiać, bym przeznaczył jeden procent podatku na dzieci bezdomne!

No i kiedy mnie ruszył, no i kiedym się wzruszył, no… Nie!!! Bomba! Bomba jądrowa!!!

Się skubaniec rozgadał i wygadał, że… to właśnie tą hondą wiśniową czy bordową… Że tym krecim gównem, że tym e… samochodem przywiózł Antek – ta żmija, tego srula!!!!!

I że go przysposobił. Nie sam Antek po prawdzie, ale jego najstarsza synowa, no bo z Jankiem zbyt długo nie mieli potomstwa. Jednak parch – wielki dziadek! wcześniej słówka nie pisnął!

Teraz wiem, czemu tu nie przychodzi.

 

***

 

 

A srul przylazł znowu. Stoi, kurna, pod moją czeremchą!

– Halo, ty ! Halo mały, a pójdziesz do domu!

– Dziadziuś, dziadziuś kochany, zwyrtło ci się w głowie! Ludzi przeganiasz z publicznej drogi? – Mietek aż się tarza ze śmiechu, a mnie dusi ze złości.

– Ale moja!!! czeremcha.

– Dziadziuś, a ten mały na imię ma Bronek…

– Jadźka, przynieś w mig kompot i nagotuj rosołu!!!

– Komu by tam chciało się gotować przy takim gorącu. Wejdź no, Dyziu, do kuchni – rozpłyniesz się z potu. Ale jak już koniecznie musisz, to sam se ugotuj…

O, cholera… A to co?! – dumam, a słowa Jadźki niczym te komary nad gnojem; wiszą – brzęczą mi tuż, tuż nad głową… Ha! Postawiła się! Rety, że się babie na starość zachciało buntować…

Zakasałem rękawy, obrałem jarzynę, opłukałem wołowe – wstawiłem ten garczek na nieduży ogień. Już pyrka! A co? Niech Jadwiga zobaczy, jaki ze mnie kucharz!

Pot leci ze mnie ciurkiem. Taki jestem słaby, jakby kuchnia wyssała ze mnie wszelką energię. Z tej duchoty i serce mi pika, i spuchły mi nogi. Położyłbym się chętnie do łóżka, jednak tego nie zrobię. Zwyczajnie, z przekory. Niech nie myśli kobita, że mógłbym ją kiedyś e… tego… posłuchać…

Nudy. Skwar.

Jakoś muszę wysiedzieć. Chciałem rosół, więc będę jadł rosół, tyle że już go nie chcę… Duszno, kurna, no przecież wytrzymam! Coś wymyślę, cholera! Popatrzę przez okno…

Muszę zająć czymś myśli; może prosiak proboszcza polazł Maćkom w szkodę, a może nadal stoi popod moją czeremchą mój srul…?

 

***

 

Postawiłem na swoim – Jezu, co za ulga w cieniu własnej, poczciwej czeremchy wyprostować nogi…

Dmucham, dmucham i dmucham – rosół dawno już chłodny, jednak w gardle mi stoi, więc udaję, że parzy mnie w język.

Odstawiłem miskę. Gapię się w obłoki…

Jadźka siedzi przed domem, bacznie mnie obserwuje… Gap się, głupia! No dalej… myślisz, że nie rozumiem? Ksantypa! Dla ciebie jestem dzieckiem. Durna! Zwiędła piwonia!!! Jędza! – urągam jej w myśli, chociaż przecież ją lubię.

Tylko po co mnie wciąż irytuje? Napiłbym się kompotu…

– Napiłbym się kompotu!

– Dyzio, jesteś jak dziecko! No, przecież masz rosół…

Teraz to już nie zdzierżę! Proszę Boga, niech się coś wydarzy! Piorun, pożar lub powódź…

O! proszę, właśnie idzie mój srul…

Czemu stanął ciut dalej niż zwykle, a raczej uskoczył? Na święte rany Jezusowe, toż by mi go rozjechał ten strażacki beczkowóz! A jednak… Pan Bóg pobożnych słucha – więc… POŻAR! Jeszcze nie wiem u kogo… Samochód jechał jakby… w stronę Edka Konewki… Jednak dymu nie widać.

– Dyzio, Dyzio! No, heca!!! – to Antek. A taki zdyszany, że aż się rozkaszlał. – Wieś już leci do Edka! Rusz się, chłopie…

– Antek? Nie ma ognia bez dymu – cosik cienki ten pożar…

– Jaki pożar?! A kto ci powiedział, że pożar?!

– Yyy… jak nie to, no to… co u diaska?!

– Ano, kaczor Konewków utopił się w studni!

– Kaczor się… im u-to-pił?

– Nie całkiem, bo pływa. Jednak studnia głęboka, więc nie umie wyfrunąć. Będą nasi strażacy skubańca wyciągać – trzeba ptaka ratować…

– Antoś, coś mi się widzi, że Edkowi za bardzo spodobał się szum wokół jego podwórka. Dojdę do was, niech no dojdę do siebie!

– Dobra, ino się pośpiesz!

Wstałem; Jadźka łypnęła groźnie. Otrzepałem spodnie. Srul ma żałosną minę i oczy wpatrzone w chałupę Konewki; w to całe pstrokate mrowie…

– Halo, ty! Mały! – popatrzył się na mnie, lecz nawet nie podszedł do płotu. Co mi ten Mietek mówił? – acha…

– Halo, Bronek! No… chodźże tu, Bronuś… – przybliżył się ostrożnie. Urwał listek czeremchy i międli go w brudnych paluchach…

– Bronek… Pójdziemy zobaczyć ten strażacki samochód, co?

– Ja…

– A mnie napuchły nogi, jednak czasem trzeba się przemóc, zdobyć się na odwagę. Tak przystoi mężczyznom…

Mały waha się chwilę i drapie za uchem.

– Pan poczeka, przelezę na drogę tą deską nad rowem…

Kiwam głową, wychodzę za bramę. Rowerem pędzi sołtys – oddycham spokojnie – bez niego nie zaczęła się akcja!

Bronek wsunął mi w dłoń swoją dłoń. Tłum gęstnieje. Przepycham się ostro ku studni – niechże chłopak zobaczy dokładnie całą akcję z kaczorem; niech się uczy.

Od słonecznych, wieczornych kolorów czerwienią się stajnie. A Czerwona Grobla w oddali od zachodu wręcz płonie!

Kapral Stańko wyłączył syrenę – jeszcze w uszach mi dudni!

Kaczor kwaknął, zatrzepał skrzydłami i potoczył się w sad. Wiatr zakołysał nagle koronami jabłonek…

 

***

 

Wszyscy już się rozchodzą – Bronek zabrał się z Antkiem do domu. Umówiłem się z małym na jutro; obiecałem pokazać mu gniazdo szerszeni, następnie pójdziemy na placek z wiśniami i herbatę ze sokiem…

Chyba nawet mu zetnę tę dojrzałą tarczę, co dojrzała przedwcześnie i dynda przed oknem – chlubę mojej Jadwigi – mimo iż będzie pyszczyć. A niech tam! Może pięścią wygrażać i sarkać – słoneczniki na tyłach ogródka są przecież zupełnie zielone…

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Piliszewska, Dziecko, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...