31.05.2021

Brzeg

Decyzję podjęliśmy szybko. Na Wrocław nie było nas stać, mieszkanie po babci Marty od dawna stało puste. Tego samego dnia wsiedliśmy do pociągu relacji Wrocław–Opole. Przez Brzeg.

– Mieliśmy wspaniały pomysł! – Marta podekscytowana ściskała moją dłoń – nawet nie wiesz, jak się cieszę, że wracam do miasta mojego dzieciństwa.

Wysiedliśmy na zabytkowej stacji, pachniało rozgrzanym od słońca drzewem. Panował spokój. Jak tylko pociąg odjechał, rozśpiewały się ptaki. Przez tunel wyłożony białymi kaflami wyszliśmy na rozległy plac dworcowy.

– Budka z lodami nadal stoi! – wzruszyła się Marta – kupimy sobie po jednym?

Prowadziła pewnie, szerokimi ulicami, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżała. Chodniki obsadzono drzewami, kryliśmy się w cieniu potężnych konarów. Za szpalerem starych drzew wyłaniały się zaniedbane, poniemieckie wille. Zbudowano je z rozmachem, zachowując proporcje, dbając o detale i zdobienia. Zachowały piękno, mimo osypującego się tynku i dziur w kruszących się cegłach. Brakowało niemieckiego porządku, wille wyglądały jak opuszczone. Na każdym podwórku panował chaos dobudówek, altanek i składzików na narzędzia.

– Wiedziałam, że będzie ci się tutaj podobać – powiedziała z dumą moja żona i pociągnęła mnie w boczną uliczkę, prowadzącą do parku.

 Zanurzyliśmy się w wilgotnym chłodzie, tropiąc ścieżki w zieleni. Nad nami rozpościerały się gęste od liści korony drzew. Niewiele światła docierało przez grube konary, intensywnie pachniało ziemią. Przyroda poczynała sobie według własnego planu, niczym w Puszczy Białowieskiej. Z trudem przeciskaliśmy się pomiędzy rozłożystymi krzewami, by nagle wynurzyć się przed zabytkową fontanną lub sadzawką pełną nenufarów. Od stacji kolejowej towarzyszyły nam ptaki, tutaj ich śpiew zlewał się w wielogłosowy chór, tworząc nastrojową muzykę. Czułem onieśmielenie, jak w muzeum. Płoszyliśmy wiewiórki, kiedy suche gałęzie pękały pod naszymi stopami. Byliśmy intruzami.

Marta nie pomyliła drogi, wyszliśmy po przeciwnej stronie parku na ulicę Wrocławską. Miałem ochotę zawrócić, tak gwałtowne było zderzenie z rzeczywistością. Przeszkadzał mi hałas pędzących samochodów i odór spalin. Długo czekaliśmy, aby któryś z kierowców przepuścił nas na drugą stronę.

Zanurzyliśmy się w plątaninie uśpionych uliczek, zostawiliśmy bez żalu głośną teraźniejszość. Im bardziej oddalaliśmy się od centrum, tym więcej pojawiało się wpływów radzieckich. Zabytkowe wille ustępowały miejsca prostym, funkcjonalnym budynkom, opisanym zatartą cyrylicą.

– Idziemy granicą – roześmiałem się – po prawej jeszcze Niemcy, po lewej już Rosja.

Rosjanie zaznaczyli granice swojego terytorium murem z czerwonej cegły, który wciąż przypominał o niedawnej obecności obcych wojsk. Ciągnął się wzdłuż ulicy Robotniczej, opisany wyraźnymi, białymi bukwami.

– Bałam się tego muru. Zło czekało, żeby skoczyć mi na plecy, a Rosjanie byli przerażający. Niebezpieczni i groźni. – Marta wyciągnęła rękę i dotknęła lekko czerwonej cegły.

Zwietrzała zaprawa puściła i cegła z głuchym uderzeniem upadła na ziemię. Przez dziurę zobaczyliśmy zarośnięty dziedziniec, czerwone budynki koszar. Budynki niszczały, zdewastowane, ogołocone ze wszystkiego, co można było przed wyjazdem sprzedać. Cała lewa strona ulicy nadawała się do rozbiórki.

Wydawało się, że mur nie ma końca, wreszcie zatrzymaliśmy się naprzeciwko dwupiętrowego, poniemieckiego bloku. Od ulicy dom ogrodzony był drewnianym płotem. Tu też śpiewały ptaki i mocno pachniał bez.

Marta nacisnęła klamkę i weszliśmy do bramy. Na tablicy ogłoszeń wisiała lista lokatorów, żadnej prywatności. Pod numerem pierwszym nadal figurował „Jan Malinowski” – trzeci mąż babci, chociaż zmarł przed dwudziestoma laty. Marta wyciągnęła z torebki pęk kluczy, mocowała się z zamkiem, wreszcie otworzyła drzwi.

Uderzył w nas zaduch dawno niewietrzonego mieszkania, odór starości, brudu i zaniedbania. Ze ścian zwisały pajęczyny. Gruba warstwa kurzu wyciszała nasze kroki.

Mieszkanie składało się z dwóch pokoi i ogromnej kuchni. Za drzwiami zastawionymi pralką odkryliśmy łazienkę, której babcia Zosia nigdy nie używała. Od pogrzebu nikt tu nie sprzątał, sprzęty i ubrania leżały w nieładzie. Marta ze łzami w oczach przyglądała się śladom po babci. Nad ogromnym łóżkiem w sypialni wisiał obraz ze Świętą Rodziną. Toaletka ustrojona była plastikowymi różami, na blacie stały zjełczałe szminki i zwietrzałe perfumy. Na półkach stały porcelanowe figurki, dzbanuszki, święte obrazki. Sofę wypełniały poduszki, haftowane w jaskrawe róże. Na poduszkach rozsiadły się plastikowe lalki. Na stole leżał zrobiony na szydełku obrus, na którym stał dumnie kryształowy wazon, w kuchni wisiał kalendarz sprzed dziesięciu lat.

Babcia Zosia musiała być zapobiegliwą osobą – niczego nie wyrzucała. Ubrania, szmaty, pościel, buty wypełniały szafy i komody. Nie mieliśmy odwrotu. Przez cały dzień torowaliśmy ścieżki, tworząc ogromne sterty pod ścianami. Chciałem od razu wszystko wyrzucić, ale spotkałem się z gwałtownym sprzeciwem mojej żony.

– Ja tu sama posprzątam.

Wieczorem przyjechał transport z naszymi rzeczami. Złożyliśmy je w łazience, jedynym pustym pomieszczeniu. Spaliśmy na stole kuchennym, na jedynej, wolnej od przedmiotów powierzchni. Przez całą noc po podłodze biegały myszy, a rano obudził nas głośny śpiew ptaków.

Codziennie jeździłem do pracy do Wrocławia. Z każdym dniem coraz bardziej męczył mnie gwar dużego miasta, z ulgą wysiadałem wieczorem na stacji w Brzegu. Zanurzałem się w niezmiennym spokoju, tylko ptaki wrzeszczały na mój widok. Nierównymi chodnikami, mrocznymi alejkami, wyludnionymi ulicami docierałem na Wileńską. Marta wyglądała przez okno, ledwo ją widziałem przez niewielkie szybki. Zanim zdążyłem wejść do mieszkania, kolacja była gotowa. Popękany stół nakrywała czystym obrusem, kładła starannie umyte talerze i sztućce. Wokół kłębiły się stosy szmat, szpargałów, kurz fruwał w powietrzu. Z dnia na dzień ścieżki w mieszkaniu były coraz szersze.

Marta nie oczekiwała pomocy przy sprzątaniu, ale segregowanie szmat szło jej opornie. Każdą rzecz dokładnie oglądała, niechętnie zapełniała plastikowe worki. Miałem dość trzymania ubrań w łazience w obawie przed molami. Którejś soboty wyrzuciłem na podwórko ogromną stertę brudnych szmat, nie mogłem dłużej czekać. Rozglądałem się za benzyną, a wtedy Marta bez słowa zaniosła wszystko z powrotem do domu. Sąsiedzi przyglądali się nam z okien, dobrze pamiętali zarówno Zosię, jak i chorego na schizofrenię Waldka – syna babci z drugiego małżeństwa. Nieufnie obserwowali nasze poczynania, nie chcieli nowych awantur.

Podczas wakacji postanowiłem pomalować mieszkanie. Wiele dni zajęło mi zdzieranie grubych warstw wyblakłej farby. Marta w tym czasie malowała płot wokół całego domu. Kupiła farby w siedmiu kolorach, każdą sztachetę malowała na inny. Jaśniał z daleka niczym tęcza.

W niedzielę poszliśmy do Kościoła, chociaż nie byliśmy wierzący.

– Chodzi o drogę, o ślady, o te same alejki – tłumaczyła Marta.

Stanęliśmy z tyłu, rozglądałem się po barokowym kościele, tłum wiernych gęstniał. Martę ogarnęło dziwne skupienie, uciszała moje szepty. Przez całą mszę nie zerknęła w moją stronę, niewzruszenie patrzyła na ołtarz. Nie znałem jej takiej, wyciszonej, skupionej na modlitwie – żałowałem, że nie wzięliśmy ślubu kościelnego. Miałem nadzieję, że pójdziemy na spacer, ale Marta ciągnęła do domu, wszelkie pytania uciszała, kręcąc głową.

Nagle zrozumiałem, że znowu naśladowała babcię. Kilka dni temu odkryła w szufladzie kolorowe włóczki i druty, niepokończone swetry i szaliki. Wyczyściła je z moli, wyprała. Jak Zosia kopiowała podczas mszy ściegi ze swetrów wiernych, przez całą godzinę liczyła oczka. Spieszyła się do domu, żeby nie zapomnieć, na stole kuchennym czekały na nią druty. W ogromnym skupieniu próbowała odtworzyć splot, z uporem pruła i zaczynała od początku.

Mimo wszystko, z każdym dniem żyło nam się lepiej. Mieszkanie powoli się przejaśniało, lśniło wymytymi oknami, bielą firanek. Coraz mniej było w nim zapomnianych, zakurzonych kątów. Marta szukała miejsca dla siebie, swojej rzeczywistości.

Dopóki trwało lato, próbowałem namówić Martę na wyjazd, zmienić klimat, przywrócić nas teraźniejszości. Uparcie odmawiała, zresztą, znalazła sobie pracę dorywczą. Przy zbieraniu porzeczek. Przez cały lipiec wstawała o świcie, zabierając herbatę w szklanej butelce i kanapki. Wracała wieczorem, wioząc na ramie roweru wiaderko owoców, które do późnej nocy upychała w słoiki. Mieliśmy przetwory na całą zimę, po owocach przyszedł czas na kiszenie ogórków i kapusty, słoiki zajmowały całą podłogę w kuchni.

Przestaliśmy mieć dla siebie czas. Nie wiem, czy to z powodu dojazdów, czy zajmowały nas zupełnie inne sprawy. Ja szukałem nowych rozwiązań na przyszłość, Martę pochłaniała przeszłość. Zanurzała się w świecie babci, odtwarzała ścieżki. Rzeczywistość przestała mieć dla niej znaczenie, odcięła się od świata. Nie mieliśmy telewizora, tylko stare radzieckie radio. Zresztą zepsute. Nie mieliśmy również telefonu stacjonarnego, a z komórki Marta zrezygnowała sama.

Marta przywracała ład i czystość, ale niczego nie chciała się pozbyć. Im dłużej obcowała z przedmiotami należącymi do Zosi, tym bardziej się z nią utożsamiała. Zamiast pozbyć się staroci, przyjmowała je za swoje. Z wielkim zapałem wyprała stare ubrania, zawiesiła pościelą sznurki na podwórku. Przez następne tygodnie nie rozstawała się z żelazkiem, na krzesłach i stołach piętrzyły się równo poskładane stosy. Każdą sztukę odzieży reperowała, zacerowała dziury, przyszyła guziki.

Jesienią odkryła w schowku starą maszynę do szycia Singera, na pedał. Z zapałem zabrała się do przerabiania o wiele za dużej garderoby, a ze znalezionych w szafie materiałów szyła sobie ubrania. Nosiła zawieszone na babcinych podwiązkach pończochy, ogromne, namiotowe majtki. Zamiast wyrzucić ubrania po babci, pozbyła się swoich. Któregoś dnia obcięła włosy i zrobiła trwałą ondulację, mocno skręconego baranka. Wyglądała inaczej. Zupełnie nie przypominała mojej żony, której zdjęcie postawiłem na biurku w Instytucie. Wyglądała sztywno i dostojnie, brakowało mi jej świeżości. Zmienił się jej chód i sylwetka, coraz bardziej przypominała staruszkę.

Początkowo, traktowałem jej przemianę jako zabawę, nieszkodliwą grę, próbę przystosowania się do otoczenia. Byłem pewien, że zatęskni za spodniami i butami na szpilce. Spełniała się w roli pani domu, wyglądało, jakby zupełnie zapomniała o pracy zawodowej. Cały dzień była zajęta w kuchni, po południu uprawiała przydomowy ogródek. Nikt nigdy tak o mnie nie dbał, a jednak brakowało mi dyskusji z Martą, jej twórczej energii, którą skierowała wyłącznie na problemy domowe. Stała się zachowawcza i małomówna, jakby wciąż obawiała się, że wyjdzie z narzuconej sobie roli.

Pierwszy raz pokłóciliśmy się pierwszego listopada, we Wszystkich Świętych. Zaczęły się pierwsze, jesienne dni, rano była mgła. Marta wyciągnęła z szafy płaszcz po babci, z brzydkiego granatowego materiału, pod szyją zapięła kołnierz z lisa. Usta podkreśliła czerwoną pomadką, do ręki wzięła starą torebkę.

– Nie pójdziesz tak ubrana – uparłem się – ubierz się normalnie, tak jak kiedyś.

Niewzruszona stała przed lustrem i poprawiała włosy. Włożyła znicze do brązowej torby z kruszącego się skaju, na dłonie naciągnęła koronkowe rękawiczki. Przyglądałem się zniekształconej przez toporne ubranie sylwetce, walcowatym łydkom, niemodnym butom. Zmienił się nawet jej zapach, pachniała starością, zleżałym ubraniem, brakiem świeżości. Z trudem rozpoznawałem w niej atrakcyjną kobietę, z którą kilka miesięcy temu brałem ślub.

– Wolałbym, żeby się roztyła – powiedziałem cicho. Nie ruszyłem się z miejsca, nawet wtedy, gdy wyszła z mieszkania. Patrzyłem, jak idzie ulicą Robotniczą, stawiając stopy szeroko, jak kaczka kołysała się na boki. Kto rzucił na nią czar, pozbawił uroku, finezji, wdzięku?

Wyszedłem, nie mogłem wytrzymać w tym domu pełnym serwetek, koronek i bibelotów, sztucznych kwiatków i twardych jaśków. Włóczyłem się bez celu, po raz pierwszy przeszedłem dokładnie całe miasto. Szukałem miejsca pełnego życia i energii, gwaru, fermentu. Czegoś, co dałoby mi siłę do działania. Na każdej ulicy panował bezruch i cisza. Bezsilność i poddanie udzielała się wszystkim. Z niechęcią spoglądałem na niszczejące budynki, dziczejące krzewy, rozrywane przez trawę chodniki. Mieszkańcy Brzegu bez walki ulegali niemocy, miasto wysysało z nich energię. Czułem, że zastałe w przeszłości domy rzuciły czar, utkały z przeszłości niewidoczną siatkę, w którą wpadła również moja żona. Całe miasto trwało w letargu, w uśpieniu, pogrążone w niebycie.

Znikąd pomocy, żadnej nadziei – myślałem gorączkowo. Musimy się stąd wyrwać, uciekać, dopóki marazm nie uwięzi nas na zawsze. Byłem zdeterminowany.

Wracałem do domu późnym wieczorem, wiał nieprzyjemny wiatr. Nieliczne lampy rozświetlały półmrok, niewiele światła docierało przez gałęzie drzew. Udzielił mi się nastrój grozy, szedłem wzdłuż muru, za którym kiedyś czaiło się zło.

Z daleka jaśniały sztachety pomalowanego przez Martę płotu, a ona wróciła już do domu. Zapaliła światło w kuchni, obserwowałem poruszający się po zasłonce jej cień.

Otworzyłem drzwi, krytycznie przyjrzałem się moim dżinsom i bluzie z kapturem, kurtce dobrej na wędrówki po górach, wygodnym, trekkingowym butom. Może Marta ma rację?

Znalazłem w szafie garnitur Jana Malinowskiego, dobrałem krawat i buty. Pasował idealnie, do kieszonki włożyłem chusteczkę. Jeszcze tylko kapelusz i laska do ręki. Mogłem zjeść z żoną kolację.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Zarębska, Brzeg, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...