Cegielnia
Niezbyt często, być może jedynie
W popołudnia podkreślane specjalnym kolorem
Raz w tygodniu, albo jeszcze rzadziej
U szczytu moreny, całkiem sami
Wciąż w tym samym miejscu
Nieruchomo.
I wciąż w podobny sposób:
Wpatrzeni w kruszący się komin
W zębate koła porzucone w dole
W zielone okna wody, w skupieniu, jakby nic
Nie było przypadkiem – ani teatr dziwnych figur z piasku
Ani śmieci szarpane wiatrem, ani gazety – podobne
Do strzępów kiedyś odbytej rozmowy. Jakby rzeczywiście
To właśnie miało się zdarzyć: najpierw rozpad
Potem wzniosły hymn powietrza
Ruch w górę, gorzki dym, zmęczenie.
Nikt od dawna nie wyrabiał tu cegły.
Rzeczy były wyłącznie znakami obrzędu.
Opustoszały boży erem trwał
Bez żadnej przeszkody na samym końcu
Jasnej, glinianej doliny – samotnie.
Na jej brzegach rósł krwawnik, nad nim nosił
Kadzidło wiatr i słońce pomału
Rozpalało swój warsztat, jakby chciało
Wypalić w tym miejscu Kościół, zanim ciało
Ogarnie cień i sny ostatniewsuną się we włosy.