15.04.2021

Choroba legionistów

W przedpokoju rozległ się dzwonek telefonu. Starszy mężczyzna, siedzący w głębi mieszkania przy stoliku, na dźwięk ten zastygł z uniesioną figurą gońca i niechętnie podniósł wzrok znad szachownicy.

– Czego znowu? – mruknął schrypniętym głosem.

Stary aparat nie miał jednak zamiaru odpowiedzieć na to pytanie. Ani tym bardziej przestać dzwonić, jakby ktoś, kto znajdował się po drugiej stronie wiedział, że musi być cierpliwy. Metaliczny, nieco zduszony terkot starego mechanizmu stawał się jednak coraz bardziej natarczywy, więc wzywany abonent, chcąc nie chcąc, musiał oderwać się od ulubionego zajęcia i wstać zza stołu.

– Już idę, idę! – mężczyzna rzucił nieprzyjaźnie i ruszył ciężko w stronę przedpokoju, nadając spiralny ruch drobinom kurzu wypełniającym ukośne promienie ostrego, lipcowego słońca. – Słucham. Halo? – zawołał bardzo głośno do słuchawki.

Po drugiej stronie dał się słyszeć jedynie dziwny chrobot i huk.

– Halo! Kto mówi? – powtórzył znów stary.

– Dzień dobry, dziadku – w sitku słuchawki odezwał się w końcu wesoły, znajomo brzmiący głos.

– Dobry… – bąknął w odpowiedzi rzeczony dziadek, silniej przyciskając słuchawkę do ucha. – A kto mówi?

– Nie poznaje mnie dziadek? Łukasz. Jak się dziadek czuje? – zawołał z niesłabnącą radością głos po drugiej stronie kabla i nie czekając odpowiedzi, zaczął perorować szybko, choć klarownie: – Mam ważną sprawę, kłopot właściwie. Jest szansa okazyjnie kupić auto. Z Niemiec kolega sprowadził kilka, a są w bardzo dobrym stanie. Tylko że pieniądze, rozumie dziadek, trzeba wpłacić jeszcze dzisiaj i…

– Tak? – sapnął mężczyzna, nazywany dziadkiem.

– No i właśnie do dziadka dzwonię z wielką prośbą – głos w słuchawce zmienił się na wręcz płaczliwy. – Pięć tysięcy. Dosłownie na tydzień. Wiem, że to poważna kwota, ale nie mam innego wyjścia. Taka okazja może się nieprędko powtórzyć, a autko jest naprawdę tego warte. Nówka prawie!

– Dobrze – bąknął indagowany, spojrzawszy z tęsknotą w stronę pozostawionej szachownicy.

– Dziękuję! – ucieszył się wnuczek, ale równie szybko spoważniał. – Mam jeszcze jedną sprawę. Proszę nie mówić nic rodzicom. To ma być niespodzianka. I jeszcze jedno. Po pieniądze przyszłaby koleżanka…

Kilka minut później starszy mężczyzna odłożył słuchawkę na widełki. Śmiał się przy tym cicho.

– Nie ze mną te numery! – rzekł sam do siebie. – Wnuczek dzwoniący po prośbie. Mogliby wymyślić już coś nowego. Za chwilę przyjedzie policja i zobaczymy, jaka to będzie niespodzianka.

Już miał podreptać z powrotem do swych szachów, gdy odezwał się dzwonek u drzwi. Stary spojrzał na zegarek i z uznaniem pokiwał głową. Sprawnie odsunął zasuwę i nacisnął klamkę. Nagłe i silne uderzenie odrzuciło go do tyłu. W oczach zawirowały mu deski boazerii i biały sufit. Upadł. Okrągły, czarny otwór zakrył pochylającą się nad leżącym twarz. Z czeluści bryznął ogień. Głuchy trzask. Słońce zgasło jak po naciśnięciu niewidocznego przycisku. Drętwiejące wargi starego człowieka ułożyły się w ostatnie, bezgłośnie słowa:

– Niczego nie dostaniesz…

 

– Co za skwar! – sapnął redaktor Andrzej Strzelecki, zwaliwszy się na siedzisko obrotowego fotela ze szklanką wody w dłoni. – Może byśmy znowu włączyli klimę, co?

Odpowiedziało mu milczenie. Odwiecznego konfliktu pomiędzy tymi, co widzieli w tym urządzeniu zbawcze źródło chłodu, a tymi, którzy za każdym razem naciągali na siebie swetry, kasłali głośno lub przypominali o słynnej chorobie legionistów, nie dało się uniknąć. Nawet pod koniec wyjątkowo udanego lipca. Udanego, rzecz jasna, dla tych, którzy byli w tym czasie nad wodą. Nie zaś w nagrzanym do granic biurze redakcji ogólnopolskiej gazety, której działowi miejskiemu przypadło miejsce na samej górze budynku, pod spadzistym dachem wykonanym z aluminium i szkła.

– Jak gangsterka ani politycy nie wyciskają z nas siódmych potów, to kochane słoneczko nigdy nie zapomni – rzekł smutno Strzelecki, wachlując się wczorajszym egzemplarzem dziennika. – Słyszy mnie słoneczko?

– Dobra, pięć minut – zgodziła się jasnowłosa Ewa, zanurzając palce w czereśniach czerwieniejących na talerzyku obok klawiatury komputera, na której wpisywała wakacyjny repertuar warszawskich kin. – Ale musicie wiedzieć, że klimatyzacja strasznie wysusza skórę.

Po chwili powietrze wypełniło miarowe buczenie dwóch klimatyzatorów podwieszonych nad drzwiami. Ktoś odetchnął głęboko, inny żywiej zastukał w klawisze swojego laptopa. Z otwartego okna kamienicy naprzeciwko wypłynął leniwie radiowy hejnał z wieży kościoła Mariackiego w Krakowie, jednak szybko porwał się i zniknął w szumie typowej, redakcyjnej krzątaniny.

Redaktor Jakub Kwiecień odłożył słuchawkę telefonu i skrzywił się. Bolący ząb dał o sobie znać po raz kolejny tego dnia. Po chwili dziennikarz wstał zza biurka i sięgnął po kluczyki od samochodu.

– Lecisz dokądś? – zapytał Strzelec, stojący znów przy dystrybutorze z wodą.

– Pojutrze rocznica wybuchu powstania – wyjaśnił Jakub. – Jeden kombatant szykuje coś ekstra w starej elektrowni na Powiślu.

– Że też jeszcze im się chce w taki upał – sapnął tamten i łapczywie przyłożył usta do krawędzi szklanki.

 

Wianuszek siwowłosych staruszków w czarnych beretach z orzełkiem w koronie i z biało-czerwonymi opaskami na rękawach ciemnych marynarek – powstańców warszawskich, opierających się na sękatych laskach i czasowi też, dzielnie wystawał swoje w gorącym, lipcowym słońcu.

– Podczas zdobywania miejskiej elektrowni na Powiślu ponieśliśmy duże straty – mówił dziarskim głosem jeden z nich. – Mimo to wszystkie maszyny dostały się w ręce powstańców bez najmniejszego uszkodzenia. Miało to decydujące znaczenie dla rozwoju dalszej akcji zbrojnej.

Staruszek urwał, przełknął ślinę, potoczył zbolałym wzrokiem po słuchaczach. Niewielu ich było: prócz byłych towarzyszy broni, jeden fotoreporter, kilkoro dzieciaków z pobliskich kamienic i zastęp harcerzy w dość okrojonym ze względu na wakacyjną porę składzie. Audytorium dopełniało kilku… anarchistów. Siedzieli w pewnym oddaleniu od centrum uroczystości, na niskim murku i raczyli się piwem z puszek. Wśród nich Kuba rozpoznał Fabiana, z którym rozmawiał kiedyś o idei squatów, czyli pomieszczeń adaptowanych na cele mieszkalne przez młodych ludzi.

– Jutro znów udamy się na groby naszych towarzyszy. Będzie wśród nich również zmarły dwa tygodnie temu porucznik Zygmunt Gromski… – weteranowi zadrżał głos. – Tak, prawda. A w tym miejscu spotykamy się być może po raz ostatni…

W istocie, zabytkowa budowla elektrowni, stanowiąca, jak przed laty, tło wydarzeń, niewiele chyba różniła się od tej z czasów wojny. Tu i ówdzie czerwieniły się cegły, okaleczone mury stroszyły pogięte pręty zbrojenia, z całkiem bliska dochodził łomot burzonych ścian. Elektrownia dzieliła oto los wielu podobnych budowli Warszawy. Za jakiś czas powstanie tu kompleks apartamentowców.

Ktoś chrząknął, wytarł głośno nos. Trzasnęła migawka aparatu fotograficznego, zastęp harcerzy zaszurał ciężkimi buciarami na żwirze. Spotkanie było zakończone. Kuba podszedł do mówcy, odbierającego właśnie wyrazy uznania od swych kompanów.

– Dzień dobry, nazywam się Jakub Kwiecień. Jestem dziennikarzem działu miejskiego gazety.

– Wojnarowski. Kapitan Wojnarowski – przedstawił się niedawny prelegent, wyciągając przed siebie pokrytą brązowymi plamkami dłoń. – W czym mogę pomóc?

– Chodzi mi o rozmowę, wspomnienie z pierwszych dni walk – wyjaśnił Kuba.

– Oczywiście, ale może wieczorem – rzekł oficer, spojrzawszy na zegarek. – Mamy dziś jeszcze kilka spotkań. Już powinniśmy być na Mokotowie. Proszę, niech pan zanotuje mój adres…

Kiedy po kilku chwilach Jakub wracał do samochodu, usłyszał głośny śmiech piwoszy.

– Cześć, redaktor! – krzyknął w jego kierunku Fabian, wznosząc toast puszką. – Wypijesz zdrowie naszego ZBoWiD-u?!

 

Był wieczór, kiedy Kwiecień zaparkował samochód pod okazałą, siedmiopiętrową kamienicą przy Lwowskiej, jedną z wielu w tym kwartale Śródmieścia, które ocalały z wojny niemal bez szwanku. Mimo że słońce już zaszło, ciężka zawiesina powietrza między wysokimi ścianami wąwozu uliczki nie traciła ani trochę swojej egzotycznej, jak na Polskę, temperatury.

Kuba zamknął drzwi auta i wolnym krokiem ruszył w stronę bramy. W pewnej chwili, będąc już na środku jezdni, usłyszał ryk silnika. Kątem oka dostrzegł pędzący wprost na niego pojazd…

– Szlag by cię! – krzyknął, wskakując w ostatniej chwili na wysoki krawężnik.

Obejrzał się za prującym z szaleńczą prędkością samochodem, ale nie udało mu się dostrzec numerów rejestracyjnych. Minęła dobra chwila, zanim, jeszcze z mocno bijącym sercem, podszedł do bramy i zaczął wypatrywać odpowiedniego numeru na domofonie.

– Nawet świateł nie zapalił – usłyszał z półmroku kobiecy głos.

Niewysoka, szczupła postać zarysowała się na tle łuny zachodu.

– Widziałam. Tego wariata, co o mało pana nie rozjechał. Jechał chyba ze 120. W dodatku z wyłączonymi światłami – młoda kobieta zdawała drobiazgową relację, jakby słuchacz o tym wszystkim nie wiedział; choć, rzeczywiście, nie zauważył, że kierowca-szaleniec nie zapalił świateł.

– Kretyn jakiś – zaklął Kwiecień. – Gówniarz pewnie dostał od tatusia kluczyki i od razu hajda na miasto… Pani też do tej klatki? – zapytał po chwili, bo dziewczyna jakoś nie odchodziła.

– Domofon nie działa – rzekła, po czym pchnęła otwarte, jak się okazało, drzwi.

Na klatce schodowej czuć było typowy, dolatujący z piwnic zapach gnijących ziemniaków. Z góry sączyło się blade światło. Dopiero teraz Kuba mógł dokładniej przyjrzeć się kobiecie: ładna była, nawet bardzo. Włosy gęste, czarne, lekko kręcone. Chyba ciemna karnacja skóry. Typ orientalny.

Dziewczyna nacisnęła guzik przy starym, okratowanym szybie windy.

– Do widzenia – bąknął Kwiecień, kierując się w stronę schodów.

Był już na pierwszym piętrze, gdy z dołu doszedł szczęk opadającego dźwigu i skrzypnięcie otwieranych drzwi. Winda zaczęła się wznosić z miarowym mruczeniem. Kuba bez pośpiechu pokonywał piętra, wypatrując na drzwiach kolejnych mieszkań podanej mu przez weterana cyfry. Wreszcie znalazł się na ostatnim, siódmym. Światło było tu dość silne, więc na końcu krótkiego korytarzyka szybko dostrzegł właściwy numer. Już miał nacisnąć taster dzwonka, kiedy zauważył, że i te drzwi są uchylone. Pchnął je lekko, przekroczył próg mieszkania. W tej samej sekundzie cień znajomej postaci zarysował się na tle rozświetlonego prostokąta kolejnych drzwi. Nie było szans na uniknięcie zderzenia.

– Och! – rozległ się krótki kobiecy krzyk, a po chwili zduszony jęk: – Dziadek…

I Kubie zabrakło tchu. Ponad ramieniem dziewczyny dostrzegł leżące na progu salonu ciało Wojnarowskiego. Kapitan miał otwarte oczy, wzrok utkwiony w jakimś punkcie na suficie. Nad prawą brwią widniał niewielki, krwawiący punkcik. Sekundę później Kubę bardzo zabolał ząb.

 

– Zaciukali go, Jezu! Zaciukali! – rozległo się po raz kolejny w ciągu niespełna pół godziny, a roztaczający mało subtelną woń machorki i cebuli, wypowiadający te słowa dozorca pokręcił głową.

Taki to wszystko wie o wszystkich. Dla jednych zakała, dla innych cenne źródło informacji – pomyślał Jakub o cieciu, który napatoczył się razem z wezwanym patrolem policji. Czerwony na gębie, zapałka w zębach. Ciekawe, czy często bolą go te zęby?

Stojąca obok kobieta o południowej urodzie popijała wodę ze szklanki. Kuba wychylił się zza futryny i zajrzał do pokoju, gdzie co chwila rozbłyskał flesz lampy aparatu, którym specjalista-kryminolog obfotografowywał wszelkie szczegóły, zaznaczone dużymi cyframi na stojaczkach. Zdobiły niemal całą izbę. Milczący funkcjonariusze zbierali pieczołowicie odciski palców. Oględziny powoli dobiegały końca. Tylko po nieboszczyku pozostał smutny obrys kredą na podłodze.

Do trójki podszedł młody oficer w spranej dżinsowej kurtce.

– Już lepiej się pani czuje? – zapytał dziewczynę, na co ta pokiwała głową, po chwili zwrócił się do Kuby. – Mówił pan, że drzwi był otwarte?

– Tak, zastaliśmy je uchylone – ubiegła go w odpowiedzi brunetka.

– A pan widział kogoś? Może coś słyszał dziwnego? – śledczy zmęczonym wzrokiem spojrzał na dozorcę.

– Domofon był, inspektorze, ale człek nie nadążał z naprawą! Czasem jacyś za potrzebą weszli, bo to środek miasta. Facetki z facetami czasami też, wie pan… – spojrzał wymownie na dziewczynę, krzywiąc się przy tym. – A pułkownik to miał niedawno przygodę, wie pan, inspektorze?

– Mówimy o denacie, tak?

– A czy on pił, to ja nie wiem – wzruszył ramionami cieć. – Ale na parkingu strzeżonym, tu, niedaleko, pilnował nocami. Kilka dni temu była jakaś afera z jednym takim dużym samochodem. Czy go ktoś zostawił, a potem nie miał papierka. Albo w nocy po niego przyszli złodzieje, tak jak już wiele razy było, a pułkownik nie chciał wydać, coś takiego. W każdym razie szamotanina była, ktoś wezwał policję, ale już nie było kogo łapać. Pewnie teraz przyszli i zaciukali. Z zemsty. Jak we filmie.

Oficer skończył notować, wyciągnął prawicę w stronę dozorcy.

– Dobrze, dziękuję panu. Bardzo nam pan pomógł.

Cieć uścisnął rękę policjanta i wyszedł z mieszkania. Odór cebuli i tytoniu pozostał.

– A pan, zdaje się, z gazety? – oficer znów spojrzał na Kubę, który przytaknął bez słowa. – Powiem od razu, bo i tak jutro będziecie dzwonić. Ze wstępnych oględzin wynika, że z mieszkania nic nie zginęło. W szufladzie znaleźliśmy kilkaset dolarów amerykańskich i tysiąc złotych – policjant podrapał się z zakłopotaniem po potylicy. – Zabezpieczyliśmy, póki nie zjawi się ktoś z rodziny…

Kuba spojrzał na dziewczynę, jednak ona nie reagowała.

– To wszystko, dziękuję państwu – rzekł śledczy, zamykając swój służbowy notes.

 

Następnego dnia Kuba zdawał relację z wydarzeń poprzedniego wieczora, budząc tym zainteresowanie kolegów, którym równie dotkliwie jak upał, dawała się we znaki jałowość sezonu ogórkowego.

– A ona? Może robiła numer „na krewniaka”, skoro nie przyznała się glinom, że jest wnuczką.

– Dziadek się zorientował, że chce go orżnąć, zaczęli się szamotać i trach!

– Dajcie spokój. Pewnie go tylko znalazła. Kuba usłyszałby strzał.

 – A może miała tłumik?

– A może… byśmy znowu włączyli klimę? – sapnął Strzelecki, głośno siorbnąwszy ze szklanki.

– Powiedzcie, o co właściwie chodzi z tą chorobą legionistów? – zapytał Kuba, gdy już pertraktacje między zwolennikami a przeciwnikami chłodzenia doprowadziły do uruchomienia urządzeń.

– To rodzaj grypy albo zapalenia płuc. Ma podobne objawy – zaczęła wyjaśniać Ewa. – Nazwa pochodzi od weteranów, którzy spotykali się w jednym z hoteli w Filadelfii. Tam zaatakowała ich jakaś nieznana choroba. Okazało się, że odpowiada za to bakteria, która mnoży się w klimatyzacji…

– Bujda pewnie – ocenił Strzelecki. – Ktoś ich po kolei wykańczał, a nie żadna bakteria.

Mimo upału, z którym nie dawał sobie rady nawiew, Kuba poczuł zimny dreszcz na plecach.

– A musicie wiedzieć, że klimatyzacja strasznie wysusza skórę – zakończyła po swojemu Ewa.

Około drugiej po południu redaktora Kwietnia ponownie oderwał od komputera głos koleżanki, anonsujący nadejście gościa. W istocie, w drzwiach, wyprostowany niczym struna, stał starszy mężczyzna.

– Nowak moje nazwisko – przedstawił się. – Właśnie się dowiedziałem. To niewiarygodne! Jeszcze w południe był pełen życia. Nie domyśla się pan, kto mógł go zabić? – zapytał, usiadłszy z głośnym sapnięciem.

Kuba przyjrzał się dokładniej swojemu gościowi. Starzec był czerstwy i dumny, choć z drugiej strony brakowało w jego stroju jakichkolwiek atrybutów świadczących o przynależności do zasłużonego, acz powoli ginącego grona powstańców warszawskich.

– Bo my byliśmy w jednym oddziale. Jak bracia, proszę pana. To straszne! – wykrzykiwał starzec, a w jego głosie wyraźnie słyszalny był akcent człowieka, który długo przebywał poza krajem.

– Przepraszam, w czym właściwie mógłbym panu pomóc? – zapytał Kwiecień, nauczony doświadczeniem wielu rozmów ze starszymi ludźmi, dla których czas płynie zupełnie inaczej.

– Nekrolog! – weteran poderwał się, jakby kto wyrwał go ze snu. – Chcę zamówić nekrolog.

– To nie u nas, tylko piętro niżej – wyjaśnił grzecznie Jakub, wstając z miejsca.

Odprowadził gościa do drzwi, wrócił, nalał sobie wody i ponownie zasiadł za monitorem. Wszystkie te czynności Kuba wykonywał jednak w głębokim zamyśleniu.

– Niezłą furą jeździ weteran – ocenił Andrzej, wyjrzawszy przez okno na ulicę.

Jednak Kuba go nie słuchał. W Internecie odnalazł reportaż fotograficzny z wczorajszej uroczystości. Przejrzał zdjęcia, czytając zamieszczone pod nimi podpisy.

– Porucznik Gromski, kapitan Wojnarowski – przeczytał na głos. – Porucznik Felski…

Nagle wstał zza biurka. Krzesło na kółkach, odepchnięte gwałtownie, uderzyło w wysokie oparcie fotela siedzącego po sąsiedzku redaktora Strzeleckiego

– Lecisz dokądś? – zapytał Andrzej, nie odwróciwszy głowy. – Znów jakiś wojak szykuje coś ekstra?

Ale Kuby Kwietnia nie było już w redakcji.

 

Nie zdążył jeszcze zaparkować w zatoczce ulicy, gdy zauważył, że przy jednej z kamienic stoi karetka pogotowia; na dachu samochodu obracały się sygnalizatory, a w stronę otwartych tylnych drzwi dwóch sanitariuszy w asyście lekarza dźwigało nosze z leżącym na nich człowiekiem.

Jakub wysiadł z samochodu. Szybkim krokiem podszedł bliżej karetki, próbując dostrzec coś ponad ramionami gęstej ciżby dzieciaków. Wystarczyło jednak tylko jedno spojrzenie, by potwierdzić obawy. W leżącym na noszach mężczyźnie Kuba rozpoznał człowieka ze zdjęcia: Lucjana Felskiego…

– O Jezu! Co teraz będzie, o Jezu! – drepcząca koło noszy korpulentna kobiecina w domowym fartuchu lamentowała, to wymachując rękoma, to z rozpaczą chwytając się za głowę.

Lekarz coś tłumaczył, a może raczej odganiał kobietę. Po chwili nosze wjechały do karetki, trzasnęły drzwi, o ściany kamienic uderzyło wycie syreny. Karetka zniknęła za zakrętem.

Kuba już miał wrócić do auta, gdy nagle w tłumku gapiów, którzy, z racji wakacyjnych powtórek w telewizji, wcale nie mieli zamiaru się rozchodzić, ujrzał jeszcze jedną znajomą twarz. Odruchowo skrył się za plecami osiłka w niezbyt czystym podkoszulku na ramiączkach. Bzdura jakaś – zaśmiał się w myślach, lecz dopiero po chwili odważył się wychynąć ze swojej kryjówki. Dziewczyna jednak zniknęła. Kwiecień jął gwałtownie przeciskać się przez rozemocjonowaną tłuszczę. Wybiegł na duży skwer z wypaloną przez słońce trawą. I tu jej nie było. Zaklął pod nosem. Wypadki ostatnich godzin mieszały mu się w głowie. Poczuł ogromne pragnienie. I znów ten cholerny ząb!

Odwrócił się z zamiarem powrotu do wozu i wtedy znów ją ujrzał. Stała na środku chodnika, wpatrując się w jakiś punkt w perspektywie ulicy. Miał ją jak na tacy. To nie może być przypadek! Wystarczyło tylko wyjąć telefon i wybrać odpowiedni numer. Mocno chwycić chuchro za przegub ręki. Nie drgnie nawet! A potem zadzwonić na policję. Gdy jednak zbliżył się do niej, spostrzegł, że dziewczyna ma oczy pełne łez.

– Powiedział mi. Zdążył mi powiedzieć – rzekła dziwnie twardym głosem. – Miałby pan jeszcze chwilę? – zapytała i nie czekając na odpowiedź, ruszyła pewnym krokiem w stronę… samochodu Kwietnia.

– Niestety, nie mam zbyt wiele czasu – bąknął tylko, zupełnie zbity z tropu. – Zaraz muszę być w redakcji.

– Tunel – dodała ona. – Musimy jechać do tunelu.

Szybko zrównał się z nią w marszu. Spośród dziesiątków pytań, które obijały mu się o wewnętrzną kość czaszki, na czoło wysunęło się jedno: dlaczego dziewczyna użyła słowa „jeszcze”…

 

Warszawiacy nazwali go „przekrętem” z racji niejasnych spraw, które związane były z jego budową. Fragment Wisłostrady na wysokości Mostu Świętokrzyskiego biegł pod ziemią. Był to najdłuższy tunel w mieście. I to właśnie tutaj kazała się zawieźć tajemnicza brunetka, naprowadzona na trop nie wiadomo czego przez półprzytomnego weterana. Jakub dawno pożegnał się z myślą, że jeszcze wróci dziś do redakcji.

– Czemu myślisz, że to ten, a nie tunel średnicowy? – zapytał, gdy wysiedli z auta.

– Myślę, że ma to wciąż coś wspólnego z elektrownią – odpowiedziała.

Kuba nawet nie zauważył, kiedy byli na ty. Nie przeszkadzało mu to zresztą zupełnie. Dziewczyna, mimo nietypowej sytuacji, w której się znaleźli, podobała mu się. Redaktor Kwiecień nie byłby jednak sobą, gdyby do końca nie próbował wyjaśnić swoich wątpliwości. Właśnie wchodzili na szeroki, zielony skwer, pod którym ukryte były jezdnie tuneli i Wisłostrady.

– Kim właściwie był dla ciebie kapitan Wojnarowski?

– Czekałam na to pytanie – uśmiechnęła się dziewczyna. – Współpracuję z instytutem historycznym i zbieram materiały o powstaniu. Wczoraj byłam umówiona z kapitanem na spotkanie. Kolejne. Polubiliśmy się. Chciał, żeby mówić do niego dziadku. To wszystko. A ty co myślałeś?

– Wiesz, czemu zginął? – drążył uparcie Kuba.

– Może ktoś połakomił się na militaria, a może rzeczywiście chodziło o sprawę z parkingu. A do Felskiego zadzwoniłam dziś przed południem. Kiedy przyszłam, właśnie go wynosili. Chyba zawał… A ty właściwie skąd wiedziałeś, gdzie on mieszka?

– Stara książka telefoniczna. Lepsza od Internetu – zaśmiał się dziennikarz.

Zeszli po schodach. Po chwili stali nad równoległą do Wisły rzeką ze szkła, blachy, huku i spalin.

– Co może mieć wspólnego tunel wykopany dwa lata temu z elektrownią z początku wieku? – zapytał Kuba, starając się przekrzyczeć hałas przejeżdżających arterią pojazdów.

– A choćby to, że gdy zaczynali go budować, grupa Wojnarowskiego zaczęła ostro protestować. I to nie były jakieś bzdury pseudo-ekologów, którzy niby martwią się o los czapli, a chodzi tylko o wyciągnięcie kasy od inwestora. Tu chodziło o coś bardzo ważnego, choć nikt się w końcu od nich nie dowiedział o co.

– Mówiłaś, że ilu ich było w oddziale? – zapytał głośno Jakub.

– Sześciu.

W zatoczce przystanku autobusowego, w pobliżu której stali, zatrzymał się jakiś samochód.

– Może chcą zapytać o drogę… – zawołała dziewczyna, podbiegając w stronę auta.

W mgnieniu oka otworzyły się tylne drzwi, czyjeś ręce pochwyciły jej kibić i wciągnęły do środka. Nie zdążyła nawet krzyknąć. Drzwi trzasnęły głucho, wóz ruszył z piskiem opon. Kuba stał jak wryty, nie mogąc się poruszyć. Nie dostrzegł nawet numerów… Nie, tylko jeden. Siódemkę! Nie wiedział jednak, czy cyfra ta nie pojawiła się czasem w jego głowie wcześniej. Raptem coś spadło mu na kark. Tunel gibnął w bok, obraz pociemniał. Hucząca nieprzerwanie rzeka ucichła…

 

Obudził go szum. Wreszcie się dogadali w sprawie klimatyzacji – pomyślał. Dźwięk ten jednak stawał się coraz głośniejszy i natarczywy. Po chwili niósł już ból, pulsujący, tępy, nie do zniesienia. Bakterie, które namnożyły się w instalacji, dokonywały dzieła spustoszenia w ciele kolejnej ofiary. Za to nie bolał już ząb.

– Cześć, redaktor! – zahuczał czyjś głos, zwielokrotniony przez głośniki lub puste ściany.

Kuba z trudem otworzył oczy. Rozmyty obraz zawirował, by po chwili odzyskać ostrość. Ktoś pochylał się nad nim, leżącym, jak się okazało, na tapczanie. Tłem dla twarzy, której jeszcze nie zdążył przyporządkować imienia, był ciemny, wysoki sufit z kilkoma okratowanymi lampami.

– Nieźle cię ktoś urządził! – zaśmiał się głos, który też wydał się skądś znajomy. – Pewnie jakiś niezadowolony polityk, co? Komu tyłek obrobiłeś tym razem, redaktor?

Przysłowiowa klapka w mózgu Kuby zaskoczyła, choć nie bez bólu. To Fabian, anarchista, lekkoduch, piwosz i twórca warszawskich squtaów – skatalogował z dawną sprawnością redaktor Kwiecień. Oto pochylał się nad leżącym i uśmiechał ni to ze współczuciem, ni to z triumfem.

– Gdzie ja jestem? – zapytał ranny.

– U nas – odparł Fabian. – Napijesz się herbaty? Czy może czegoś mocniejszego?

Kuba uniósł się na łokciach i rozejrzał dookoła. W istocie, znajdowali się w jakimś dziwnym pomieszczeniu, które mogło być zarówno nieczynną kotłownią, jak i starym schronem. Właśnie w takich miejscach zbuntowana młodzież szukała dziś schronienia i niezależności.

– Masz nową metę? – spytał Kuba, na co Fabian skinął głowà. – Kotłownia?

– Na Powiślu ciężko o takie rzeczy. To tunel, a raczej jego początek…

Kwiecień gwałtownie zerwał się z łóżka, z trudem łapiąc pion. Czerep wciąż promieniował bólem. Z tej perspektywy sala ta była dość duża, z dwoma parami metalowych drzwi. Na ścianach wisiały stare plakaty i rastafariańskie flagi.

– Spokojnie, redaktor! Zdążysz wszystko zobaczyć – zarechotał Fabian. – Myślimy, że to kawałek tunelu metra. Jeszcze przedwojennego. Słyszałem, że nie zdążyli go dokończyć, a potem wszelki słuch po tym zaginął. Za tamtymi drzwiami jest zresztą dalszy ciąg. Póki co mamy tam niezłą spiżarnię, bo zimnica…

– Daleko stąd do elektrowni?! – przerwał mu dziennikarz.

– Dwa kroki. Jak postawią te domy dla lepszych, to się dopiero zacznie. Zrobią z nas narkomanów.

Kwiecień zaczął miotać się po pomieszczeniu niczym więzień w celi śmierci, którego za chwilę zaproszą na ostatnią wycieczkę. Myśli przepływały mu przez głowę z prędkością, nie szukając daleko, pociągu metra. Nie wiedział, co się stało z dziewczyną, a jednocześnie spokoju nie dawała mu sprawa tajemniczego tunelu. Czy to o nim mówił porucznik? Co trzeba zrobić najpierw: dzwonić na policję i zgłaszać porwanie, czy szukać… No, właśnie – czego?

– Fabian, czy mogę wejść do waszej spiżarni? – zapytał w pewnej chwili Kwiecień.

– Pytałem, czy chcesz pić. Kiedyś tu były magazyny win, ale… A może ty głodny jesteś?

Po chwili dziennikarz szedł z latarką przez ciemne pomieszczenie. Panował tu przyjemny chłód. Mimo upływu lat, tunel był w świetnym stanie. Po kilkunastu metrach lekko zakręcał w prawo. Czuć było wilgoć; prawdopodobnie całkiem blisko znajdowało się koryto rzeki. W pewnej chwili zza ściany dobiegł głuchy dźwięk uderzenia, jakby ktoś usiłował rozwalić gruby mur. Kuba zatrzymał się. Łomot powtórzył się. Woda w kałuży pod stopami wędrowca zmarszczyła się w świetle latarki.

– Niedługo ślad po tym zaginie, szkoda! – echo zwielokrotniło tubalny głos, należący najprawdopodobniej do starszego mężczyzny. – Stara, przedwojenna robota. Ale cóż, nowe idzie. Nie ma rady.

Dziewczyna szarpnęła się ze złością. Węzły sznurka, którym była spętana za przeguby uniesionych nad głową rąk i przywiązana do czegoś, boleśnie otarły skórę. Cuchnący stęchlizną, płócienny, dziurawy worek, który nasadzono jej na głowę, nieprzyjemnie drażnił policzki, czoło i nos.

– O co panu chodzi?! Proszę mnie rozwiązać – jęknęła, by za chwilę znów krzyknąć. – Pomocy!

– Krzycz sobie, krzycz. I tak cię nikt tu nie znajdzie. Ani teraz, ani nigdy.

– To jakaś pomyłka – zakwiliła znów spazmatycznie. – Proszę…

– Pomyłka? – zaśmiał się prześladowca.

Głos, który dobiegał uszu uwięzionej, był teraz o wiele mocniejszy. Gdzieś z dołu doszedł chrobot podeszew butów miażdżących ziarenka żwiru. Człowiek ten zbliżał się. Dziewczyna zdrętwiała. Nagle poczuła dotyk jego dłoni na przegubach rąk. Ciepło. Świszczący, bliski oddech intruza. Szybko poprawił węzły. Ciałem dziewczyny wstrząsnął kolejny spazm. Ale tym razem była to złość.

– Nie ujdzie ci to na sucho, skurwysynu! – syknęła. – No, pokaż swoja gębę.

– Jak już mówiłem, nie ma tu mowy o żadnej pomyłce – ciągnął ze spokojem tamten, choć od czasu do czasu przerywał, jakby mimo to brakowało mu tchu. – Jedyny błąd, jaki został popełniony, to grzebanie w nie swoich sprawach. Odwiedziny nie w porę i za dużo pytań. Stanowczo za dużo.

– Kim jesteś, do cholery?

– Zanim to powiem, chciałbym ci opowiedzieć pewną historię – głos prześladowcy na chwilę stopił się w jedno z narastającym hukiem dochodzącym z góry. – Był sobie raz pewien kolejarz. Dużo, biedaczysko, pił, od kiedy na bocznicy w Sokołowie Podlaskim, gdzie pracował, przybyło mu obowiązków. I to całkiem sporo! Transporty szły dzień i noc, palacze nie nadążali z dosypywaniem węgla do kotłów parowozów, ale plan trzeba było wykonać. Rozkaz był rozkaz, nawet nadany z daleka. Wkrótce musiano zatrudnić dwa razy więcej kolejarzy, a gdy zaczęto likwidować warszawskie getto…

– Co mnie to wszystko może obchodzić?! – żachnęła się dziewczyna.

– To prawda, nikogo to wtedy zbytnio nie obchodziło – zgodził się mężczyzna. – A jeżeli już, to mało kto się z tym wyrywał. Jedni się bali, inni nie wiedzieli, co robić. A może byli też i tacy, za których ktoś załatwiał problem, kto wie… – przerwał na dłuższą chwilę, którą wypełniło miarowe dudnienie, jakby dochodzące z innego świata. – Tego wieczora nasz kolejarz zaczął dość wcześnie. Niestety, tej nocy przez Sokołów przejeżdżał transport, w którym jeden wagon był szczególnie cenny. Ale nasz bohater, nieźle już wtedy mający w czubie, pomylił przestawnie i wagon, zamiast skierować się na zachód, został podczepiony do pustego składu jadącego, owszem, też w kierunku zachodnim, ale tylko do Warszawy, po nowy transport. Dopiero na Umschlagplatzu dostrzeżono pomyłkę, ale o wszystkim nie dowiedziały się władze, tylko Armia Krajowa. Z początku nie wiedzieli, co z tym fantem zrobić. Jednak po namyśle postanowili go ukryć. Przetaczali wagon nocami, wykorzystując oficjalnie działające linie, jak i te, o których zapomniano, między innymi niedokończoną linię warszawskiego metra. Takim sposobem pechowy wagon znalazł się tutaj, w podziemiach elektrowni, niemal pod nosem Niemców. I byłby tak sobie stał spokojnie, gdyby nie to, że za chwilę elektrownia ma już być tylko wspomnieniem. Nie mogłem dopuścić, żeby tyle dobra… No, sama rozumiesz. Sześćdziesiąt lat czekałem na ten moment.

– Dlatego ich wszystkich zabiłeś?!

– Nie chcieli słuchać. Ty też nie chciałaś i zapłacisz za to.

Z góry dobiegło potężne tąpnięcie, wprawiające w drżenie całe wnętrze.

– Popatrz sobie – rzekł prześladowca, jednym ruchem zerwawszy dziewczynie worek z głowy.

Coś jeszcze mówił, ale jego głos stłumił skutecznie warkot dźwigu, którego ramię, zakończone łańcuchem i potężnym hakiem, powoli opuszczało się w dół. Starzec ruszył w tamtym kierunku. Dziewczyna zadarła głowę. Z sufitu sączyło się blade światło kilku lamp w okratowanych obudowach. Obok, w wąskiej szczelinie, jakieś dziesięć metrów nad nimi, różowiało niebo. Jacyś mężczyźni uwijali się, taszcząc wielkie skrzynie. Już jedna z nich unosiła się w górę. Dokładnie na środku pomieszczenia stał na szynach stary, pokryty kurzem i obleczony pajęczynami wagon towarowy. Spośród warstwy brudu i lat wyraźnie odznaczał się biały, ukośnie biegnący napis: TREBLINKA.

Dziewczyna zapłakała, napinając wykręcone ramiona aż do bólu. Nagle na otartych nadgarstkach poczuła przyjemny chłód. Były to czyjeś dłonie…

– Nie bój się, to ja – mimo huku przeładunku i pracującego najprawdopodobniej na powierzchni ciężkiego sprzętu budowlanego, usłyszała za uchem znajomy głos.

Kuba szybko przeciął węzły nożem do krojenia chleba, pożyczonym ze squatu, a właściwie wetkniętym mu w ostatniej chwili przez pacyfistę Fabiana. Po chwili dziewczyna była wolna. Chwycił ją za rękę i dalej ciągnął w kierunku wąskiego korytarzyka, za którym znajdowało się wejście do tunelu, zakończonego spiżarnią mety Fabiana i jego kompanii. Dziewczyna jednak postawiła opór.

– Nie mogę – powiedziała przez zaciśnięte zęby i spojrzała na niego przeciągle; w jej ciemnych oczach igrały niepokojące ogniki, czoło przecinała ukośnie pulsująca żyła. – Nie możemy dopuścić do tego, żeby te skrzynie stąd wyjechały – rzekła twardo.

– Obawiam się, że to już się stało! – dobiegł ich uszu chrapliwy głos.

Prześladowca młodej kobiety stał na środku korytarza. W ręku trzymał pistolet.

– I redaktor tutaj, no, no… – zaśmiał się sztucznie.

– Pan Nowak? – chrząknął Kuba, odruchowo unosząc ręce w górę. – Siódmy wspaniały z oddziału.

Hauptmann Nowak! – sprostował człowiek z pistoletem.

Kuba szarpnął się do przodu. W tej samej sekundzie rozległ się ogłuszający huk wystrzału. Kwiecień zachwiał się w miejscu, serce stanęło mu w piersi.

– Nie żartuję! – krzyknął starzec, w którym to krzyku, mimo wszystko, czuło się bezradność dorabiającego do emerytury ciecia, który usiłuje przepędzić ze szkolnego boiska rozwydrzoną młodzież.

Cały czas, mierząc do nich, odprowadzał wzrokiem ostatnią skrzynię i mężczyzn, którzy wspięli się ku wyjściu po wysokiej drabinie. Z góry, po pyle, który opadł po wystrzale, sypały się teraz coraz większe kawałki gruzu. W pewnej chwili nastąpiło kolejne, potężne tąpnięcie. Zakolebały się ściany. Od sufitu, w pobliżu jednej ze ścian, oderwał się spory betonowy blok i z przerażającym hukiem runął na ziemię. Kubę zmroziło przerażenie. Wejście do korytarzyka zostało przysypane. Droga odwrotu była odcięta…

– Cóż, na mnie już pora – Nowak pokiwał w ich stronę lufą starego parabellum. – Ludzie czekają na swoje mieszkania, robota trwa dzień i noc. Szkoda tylko, że nikt się nie dowie, jaką tajemnicę kryły i nadal będą kryć te lochy. Ale, jak mówiłem, nowe idzie. Nie ma rady.

Kuba cały drżał. Trochę ze strachu, z zimna, ale przede wszystkim z bezsilnej złości. Nowak zaś, idąc przez cały czas tyłem, dotarł do drabiny. Nagle za jego plecami wyrósł cień z uniesionym wysoko podłużnym przedmiotem, który złowróżbnie świsnął w gęstniejącym coraz bardziej, wypełnionym kurzem i pyłem powietrzu. Kwiecień i dziewczyna w jednej chwili dopadli wroga. Metal pistoletu zadzwonił o szynę niczym gong, oznaczający koniec kolejnej rundy w bokserskim pojedynku mistrzów. Nad leżącym mężczyzną pochyliła się postać z kijem do baseballa.

– Zdążyłem w ostatniej chwili – sapnął Fabian, ściągając kaptur z głowy. – Mam nadzieję, że go nie załatwiłem na amen.

 

Nad Warszawą było czyste, gwiaździste niebo. Ściany okolicznych kamienic lizały niebieskie światła obracające się na dachach radiowozów. Brunetka i Kuba Kwiecień siedzieli w otwartych drzwiach jednego z nich, popijając kawę z plastikowych kubeczków. Przed chwilą odszedł od nich znajomy oficer w dżinsowej kurtce, który spisał wstępne zeznania.

– Już wszystko wiesz – westchnęła dziewczyna. – Nowak, były nazista, ukrywający się od wojny w Argentynie, wiele lat kombinował, jak dobrać się do tego wagonu. Ale ryzyko przyjazdu do Polski było zbyt duże. Kiedy jednak w jakiś sposób dowiedział się o tej budowie, postanowił dłużej nie czekać. Podczas powstania i przed nim był wtyką gestapo w warszawskim środowisku AK. Stąd znał wszystkich. Cały oddział Wojnarowskiego, z którym, oprócz wspomnień, łączyła go też pewna tajemnica sprzed lat. Najpierw nie chcieli powiedzieć o tym komunistom, potem, jak już można było, żaden nie chciał wyrywać się pierwszy. To było jak dziwna choroba, która w końcu, po kolei powaliła ich wszystkich.

– A co było w tych skrzyniach? – spytał Kwiecień. – Coś, co z obozu śmierci miało dotrzeć do…

– Do Berlina – dokończyła. – Kilkaset kilogramów złota, zrabowanego Żydom na chwilę przed ich zamordowaniem. W większości skrzyń znajdują się… zęby. Tak. Wyrwane ludziom złote koronki.

Kuba Kwiecień skrzywił się, choć nie był do końca pewien, czy wywołał to jego chory ząb.

– I co teraz z tym wszystkim będzie? – zapytał znów po chwili, wciąż z niedowierzaniem kręcąc głową. – Oczywiście, jak znajdą tę ciężarówkę.

– Daleko nie pojadą – powiedziała z pewną miną. – A całe złoto wróci tam, gdzie jego miejsce.

– Rzeczywiście! Mówiłaś, że pracujesz w jakimś instytucie historycznym – przypomniał sobie redaktor. – A dokładnie gdzie to jest, na jakiej ulicy?

Uśmiechnęła się tajemniczo.

– Trochę dalej, Kuba – rzekła cicho, a w jej czarnych oczach znów pojawiły się dwa pełgające ogniki. – Trochę dalej, niż myślisz. Wszystkie wrócą tam, dokąd nigdy nie mogli dotrzeć ich właściciele – dokończyła lekko łamiącym się głosem. – Teraz już naprawdę wszystko wiesz. Rano włączysz komputer i…

– Nie wiem tylko najważniejszego – uśmiechnął się redaktor Jakub Kwiecień.

– Tak?

– Jak ci na imię…

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Beśka, Choroba legionistów, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...