01.06.2021

Cieszyn, aleja Piastowska

Odsłoniłam okna i słońce odbiło się w moich nieumytych szybach. Jutro umyję. Jutro albo kiedy indziej. Dziś taki piękny dzień, że szkoda siedzieć w domu. Muszę wyjść, zrobić coś ze sobą. Nie chce mi się sprzątać, a koty z kurzu ukryły się pod stołem.

Ubieram stare buty i wygodny dres i idę na spacer. Będę się włóczyć w adidasach, podpierając kijem, a wiatr będzie targał reklamówkę w mojej ręce. W drodze powrotnej kupię ziemniaki, potem je ugotuję i zjem z kefirem. Nigdy nie lubiłam kefiru. W dniu moich sześćdziesiątych urodzin powiedziałam sobie: „Janka, najwyższy czas zmienić przyzwyczajenia, będziesz pić kefir.” Polubiłam. Wiele rzeczy polubiłam. Kiedyś przed wyjściem czesałam włosy, myłam zęby, smarowałam twarz kremem. A do kieszeni wkładałam chusteczkę, okulary przeciwsłoneczne i krople do oczu, jakby wiatr zaprószył. Teraz nic, tylko reklamówka z „Aldi”, banknot albo drobne na zakupy i idę. Co mi tam. Nic mnie nie trzyma w domu. Zresztą, lepiej mi ze sobą, od kiedy chodzę.

Chodzę nie tak znowu daleko, przynajmniej nie zawsze. Obowiązkowo na drugą stronę rzeki, przez most. Przez most, gdzie od dawna nie stoją żadni celnicy. Nie mogłam się odzwyczaić, sprawdzałam, czy mam przy sobie dowód. W końcu powiedziałam sobie: „Janka, ty nawet dowodu nie potrzebujesz, żeby wyjść z domu” i rzuciłam go do szuflady. Niech leży i się kurzy.

Mijam puste budki celników, gdzie automaty do gier postawili i od rana młodzi w hazard się pchają, wiatr szumi mi w uszach, a reklamówka nadyma się, taka ważna. Przez granicę przechodzi. Zaraz za mostem skręcam w prawo, przechodzę, przez czeskie zaułki, przez czeskie krzaki i chaszcze. Nawet butelki po piwie się trafiają, niedopałki, prawie jak u nas. Już go widzę, siadam na pieńku i patrzę na mój dom po polskiej stronie. Zaglądam w puste okna, z których żadna głowa się nie wychyla. Stoi kamienica, dumna, bo nad Olzą, rzeka ją obmywa, odbija się w wodzie, w słońcu i w świecie. Taka jest światowa, że w dwóch krajach ją widać. Nie zwracam uwagi na obdrapaną fasadę i dwukolorową dachówkę na dachu. A na dachu siedzi kot i wygrzewa się we wczesnym wiosennym słońcu.

Z tej strony oglądam ją od niedawna, wcześniej nie przyszło mi do głowy, żeby w taki sposób wykorzystać Czechy. Nie dość, że lubię ich sklepy, piwo i zdarza się, że zajdę do knajpy na obiad, to jeszcze z czeskiej perspektywy oglądam swoje podwórko.

Jeszcze ciągnie od ziemi i wiatr lodowaty trzyma się mocno rzeki. Przecież to dopiero marzec, początek kwietnia prawie! To jedna z zalet starości, przestałam marznąć i polubiłam swoje ciało. Nawet jak był mróz, mogłam chwilę na pieńku posiedzieć. Marzną trochę stopy i dłonie, ale nigdy już nie przemarzam, tak jak kiedyś.

Może trzeba było więcej się ruszać i nie narzekać na zimno. Wstaję z pieńka, bo jednak ciągnie. Zaplatam ręce, trzymam się mocno w ramionach i śpiewam cichutko. Kołyszę się w rytm wiatru, a usta mi pierzchną.

Przygarniam włosy dłonią, oczy zaszły mi łzami, od wiatru, na pewno od wiatru. Mam ochotę wrócić do domu i położyć się do łóżka.

Najpierw kupuję czeskie ziemniaki. Wybieram długo, same okrągłe. Wracam do domu i jak moja babka cieniutko obieram skórkę ostrym nożem, by strużka była jak najdłuższa. Nigdy mi się to nie udaje, kwadratowe kartofle płuczę w zimnej wodzie. Zaglądam przez okno, czy widać czerwoną wstążeczkę, którą przywiązałam do pieńka. Powinnam iść po receptę na okulary, ale po co mi okulary, skoro przywiesiłam czerwoną wstążeczkę? Przeciągnęłam pieniek, to był mój wkład w topografię nadbrzeża Olzy.

Pilnuję ziemniaków, choć właściwie nie przeszkadza mi smak rozgotowanych, ale muszę zająć czymś myśli, żeby nie zwariować. Pół dnia za mną, słońce przeszło na drugą stronę i już nie widać żadnych smug. Otwieram szeroko okno, obudziłam kilka much, ogłupiałe latają po pokoju. Wciągam nosem zimne powietrze, suche trawy nad rzeką, nie ma świeżej zieleni, nie słychać ptaków, nic. Dobrze, że chociaż śnieg stopniał.

Przynajmniej koc wytrzepię, znoszę go na podwórko i wieszam na trzepaku, aż sąsiadka z parteru wygląda, jakby tylko ona miała prawo robić porządki. Zaskoczona, bo ja nigdy nie korzystam z trzepaka. Chyba mnie słońce pobudziło do działania. Żeby jej pokazać, jak bardzo, wdrapuję się na trzepak i siadam na rurze. Zrobiłabym fikołka, ale sąsiadka już nie patrzy, a mnie robi się niedobrze. Nie jest warta moich zawrotów głowy i rozstroju żołądka.

Wracam na górę i łapię się za szczotkę. Dokładnie zamiatam podłogę, sama siebie nie poznaję. Najpierw cicho, cichuteńko, a potem coraz nachalniej budzą się telewizory. Zza każdej ściany, z sufitu i podłogi spływają fragmenty dialogów i banalna muzyka reklam. Zamiatam reklamy i telenowele do kosza. Kładę się ze stoperami w uszach i z poduszką na głowie. To nie moja pora, ja w tym nie uczestniczę.

Budzę się sama, nie potrzebuję budzika. Zabieram latarkę i psa pani Emilii. Ona już nie wychodzi na dwór, a Bingo musi się wybiegać. Dziarskim krokiem idziemy przez miasto, tym razem polskie. Znów czuję tylko ustępującą zimę. Mijamy dom za domem, przecinamy rynek na ukos. Jesteśmy na Bielskiej, droga się ciągnie, nudno.

Dochodzę do portierni akademika, kiedy moja zmienniczka myje porządnie szklankę po herbacie. Zajmuję wygrzany przez nią fotel, Bingo, kładzie się przy moich nogach i drzemie dalej. Podłączam odtwarzacz DVD do telewizora i wyciągam klaser z płytami. Dłonie co jakiś czas pukają w szybkę, podaję klucze i wracam na fotel.

Słychać skrzypnięcie drzwi. Student drugiego roku, Szymon siada w fotelu obok. Dba o mnie jak o własną babkę, dzisiaj przyniósł dwie puszki z piwem. Pijemy i oglądamy. Kiedy film się kończy, kładzie na stoliku płytę z czymś nowym, co obejrzymy jutro.

Zatrzymuję go w drzwiach.

– Szymon, mogłabym pożyczyć od ciebie aparat fotograficzny? Na jeden dzień.

– Zaraz przyniosę.

Udaje mi się wyłączyć telewizor, zanim zasnę – sen mam lekki i budzą mnie kroki na korytarzu. Przed piątą wymykają się z pokoi niezameldowani, poukładałam ich legitymacje na blacie, żeby nie musieli szukać. Mruczą cicho „Dziękuję” i znikają za drzwiami.

Punktualnie o szóstej pojawia się zadowolony z życia pan Tadeusz. Zanim wyjdę, opowiada o żonie i wnukach. Jemu mogę wybaczyć. Zaprasza mnie na obiad w niedzielę – nie skorzystam, ale dziękuję. Może innym razem, może za rok?

Po drodze kupuję bułkę i jem śniadanie, patrząc na drugi brzeg. Jak co dzień ubieram się szybko, a potem przedzieram przez chaszcze i już jestem na posterunku. Robię zdjęcia, jak mnie Szymon nauczył. Tylko moje okna. A potem Olza. I cały dom.

W drodze powrotnej zatrzymuję się na moście. Czy rzeka wie, w którym kierunku dąży? Nie nuży ją bieg w jedną stronę? Może pęd jest spontaniczny i kropla ciągnie kroplę, fala ciągnie falę. Ruch jest wybawieniem.

Wsłuchuję się w głośny szum, rzeka zlewa się z porywistym wiatrem. Patrzę, jak znika, jak odpływa, jak beztrosko opuszcza Cieszyn. Cicho, a potem coraz głośniej krzyczę i wypuszczam powietrze z płuc. Na jednym tonie pozbywam się smutku. Nabieram powietrza znowu i znowu. Krzyk przynosi ulgę i ból gardła.

 

Żyję w zawieszeniu. Jedno, czego jestem pewna, że jutro pójdę obejrzeć mój dom i znowu przejdę granicę. A potem odbiorę zdjęcia.

Przyczepiam je do ściany, wbijam szpilki w grubą tapetę. Nie widać zacieków i plam. Jedno przy drugim, jak w kalejdoskopie, jak w lustrze, mój dom w środku będzie oglądał siebie zza granicy.

Ten dom to mój pewnik, jedyna stała w moim życiu.

Moje przekleństwo i mój garb, moje obciążenie i moja skaza. Jestem skazana na ten dom, na to miasto, na to życie. Mogę tylko pogodzić się z tym, że tak właśnie wygląda, że tu umrę i tyle po mnie zostanie.

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Zarębska, Cieszyn, aleja Piastowska, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...