16.07.2019

Ciotka Petronela

Nie była moją ciotką i  jednocześnie nią była. Była ciotką wszystkich dzieci, a więc w jakimś stopniu także i  moją. Po śmierci męża postradała zmysły i  wtedy została ciotką. Niewiele było o niej wiadomo i  nikt poza nami, dziećmi, nią się nie interesował. Zakład Ubezpieczeń Społecznych przypominał sobie o niej raz w miesiącu i  chyba był to niebagatelny dowód pamięci, gdyż ciotka Petronela zamieszkiwała samotnie w ogromnym mieszkaniu, do którego nikogo oprócz sprzątającej tam kaleki – niemowy nie wpuszczała. Co owa biedna kobieta mogła tam sprzątać, nikt nie umiał dociec, wszak ciotka cały dzień, doskonale obojętna na pory roku i  kaprysy pogody, spędzała poza domem. Czasem przychodziliśmy pod ten stary, piętrowy dom upstrzony liszajami osypującego się tynku, ale niczego nie mogliśmy dostrzec, bo okna zawsze szczelnie zasłonięte były grubymi bordowymi kotarami. Tam kryła się tajemnica ciotki Petroneli. Łaknęliśmy tej tajemnicy i  baliśmy się jej. Skóra na nas cierpła, gdy otwieraliśmy ciężkie drzwi i  powoli wspinaliśmy się skrzypiącymi schodami na górę. Wtedy wystarczyło, aby ktoś najbardziej bojaźliwy rzucił hasło do ucieczki, a już pędziliśmy na złamanie karku, gnaliśmy przed siebie przerażeni i  dopiero po jakimś czasie zdyszani zbijaliśmy się w trwożliwą grupkę jak spłoszone wróble. Ale nic się nie działo. Dom stał doskonale na wszystko obojętny, tak jak jego lokatorka.

Dla ciotki czas się zatrzymał. Nie przyjmowała do wiadomości żadnych zmian. Jej świat trwał od wielu lat niezmieniony, wsparty na mocnym, odpornym na działanie wszelkich zewnętrznych czynników fundamencie jej wyobrażeń i  przyzwyczajeń, a może też i  urojeń. Nie lubiła radia, telewizji i  gazet. Czytała wyłącznie książki. Niekiedy można było zobaczyć ją na promenadowym koncercie. Siedziała nieruchoma z wysoko uniesioną głową, uśmiechając się nieznacznie. Uśmiechała się często, ale był to uśmiech bez adresata, uśmiech w stronę przestrzeni, w stronę minionego, które dla ciotki istniało tu i  teraz, a może przeznaczony był dla tego, którego widziała tylko ona? Przystawała naraz i  uśmiechała się. Czasem też mówiła, jak nam się zdawało, do siebie, bo tego z kim rozmawiała nie widzieliśmy. Wysoka, siwa, dystyngowana, wytworna elegancją sprzed pół wieku, zawsze w kapeluszu, z parasolką i  w rękawiczkach, które zdejmowała chyba tylko wtedy, gdy dawała nam cukierki i  lizaki. Dłonie miała drobne, wysuszone i  pomarszczone jak jej twarz, pokryte brązowymi plamami. Baliśmy się nie tyle tych rąk, ile ich zapachu. Nie przypominał niczego, co znaliśmy. I nic dziwnego. Nie znaliśmy przecież starości, a przeszłość, o ile istniała, nie miała dla nas żadnego wymiaru, a już tym bardziej zapachu. Nasze babki, siostry i  kuzynki naszych babek, wyglądały zupełnie inaczej i  inaczej się zachowywały. Ciotka była jakimś niezwykłym, po prostu absurdalnym wyjątkiem, który nijak nie pasował do postrzegalnej rzeczywistości, który naruszał jej siermiężny, ale dla nas szczęśliwy porządek.

Ciotka Petronela wiosną i  latem jeździła dorożką. Nie uznawała taksówek, których w naszym miasteczku było już kilka. Jeździła w sobie tylko wiadomym celu, nie jak inne staruszki do kościoła czy na cmentarz. Jeździła nieśpiesznie, wpatrzona w jakiś niewidoczny dla innych punkt. Dorożka zazwyczaj już od rana czekała pod jej domem. Czasami jednak ciotka odprawiała dorożkę. Drobnym, nieco chwiejnym krokiem podążała do kawiarni. Czy piła kawę? Możliwe. Na pewno jadła ciastka. Zazdrościliśmy jej, bo mogła zjeść ile chciała i  nie było na świecie nikogo, kto mógłby jej tego zabronić. Mogła jeść ciastka o każdej porze dnia, nawet przed obiadem: bezy, rurki z kremem, szarlotkę i  sernik, napoleonki... Siadywała zazwyczaj w ogródkach lub na tarasach, zawsze sama, całkowicie nieobecna, nieruchoma jak posąg. Siedziała i  patrzyła; patrzyła nie na coś, ale na nic. Potem w skupieniu zapalała papierosa w długiej cygarniczce. Nikt inny tego nie robił, bo nikt inny nie miał takiej cygarniczki.

Większość czasu spędzała jednak na dworcu kolejowym. Siadała w restauracji, piła słomkową herbatę w szklance. Gdy było ciepło siedziała na ławce na peronie. Witała i  żegnała pociągi. Nikt nie wiedział dlaczego. Ona z pewnością wiedziała. Przypuszczam, że czekała na kogoś. Ten ktoś miał przyjechać właśnie pociągiem. Możliwe, że pociągiem odjechał i  ciotka uznała, że tylko pociągiem może wrócić. Na peronie nigdy się nie uśmiechała, wydaje mi się nawet, że tam, po jej suchej jak wiór twarzy, wszystkimi bruzdami zmarszczek ciekły łzy, a jej wodniste, blade oczy stawały się jeszcze bardziej wodniste i  jeszcze bardziej blade. Ktoś nazwał ją wdową peronów. Opowiadano o niej jakieś dziwne historie, choć nikt dokładnie nie wiedział jak się nazywa – wersji jej nazwiska słyszałem kilka. Jedna z moich ciotek twierdziła, że nazywa się Domicela Poznańska, jest wdową po oficerze, podczas wojny straciła męża i  syna. I wtedy przyszło szaleństwo, łagodne, dobre szaleństwo, które otuliło ją niby ciepły, szczelny kokon i  pozwoliło jej nie uwierzyć w to, co się stało i  żyć nadzieją. Czy tak było? Nazwisk miała kilka, imiona dwa, historii życia kilkanaście. Była wdową po jakimś wysokim urzędniku, człowieku przed wojną bardzo majętnym i  wpływowym, który zmarł za granicą i  to po nim otrzymywała zagraniczną ponoć rentę. Była nieszczęśliwą, oszukaną i  porzuconą przez męża czy też kochanka nauczycielką francuskiego; rzekomo uczyła córki pewnego księcia. Była... Nie wiadomo kim była. Ktoś opowiadał, że ona opowiadała, jak to czeka na syna, który, gdy tylko przyjedzie, zabierze ją stąd bardzo daleko, za morze, do pięknego kraju i  będą tam mieszkać razem. Ten ktoś musiał to zmyślić, bo ciotka Petronela nie lubiła rozmawiać. A może rzeczywiście to powiedziała? Może wreszcie musiała coś komuś o sobie powiedzieć, bo gdyby nie powiedziała, nie mogłaby w tym wymiarze dalej istnieć i  rozpłynęłaby się nagle jak mgła?

Pewnego dnia rzeczywiście rozpłynęła się, znikła. Z biegiem lat skurczyła się, zgarbiła, chodziła z coraz większym trudem, ubierała niedbale w jakieś obszerne, znoszone palta i  włóczkowe czapki. Coraz rzadziej stała przytulona do ściany dworca... Pewnego dnia przestała być. Nie było jej w ogródkach i  na tarasach kawiarń, nie było w żadnej z dorożek, nie było na koncercie, nie było na ławce w parku w pobliżu stawu, gdzie w ciepłe dni zwykła karmić łabędzie. Nie było jej kapeluszy, parasolek, rękawiczek, bucików z dziwnymi sprzączkami, jeszcze dziwniejszych torebek, nie było książek oprawnych w płótno lub marmurkowy papier, które nosiła z sobą nawet wtedy, gdy już nie mogła czytać. Nie było jej nigdzie, nawet na cmentarzu.

Podobno zachorowała, zabrano ją do szpitala i  już nie wróciła, bo wzięli ją do siebie jacyś dalecy krewni. Podobno zabrano ją nie do szpitala, ale do domu starców. Podobno zabrano ją nie do domu starców, ale do domu obłąkanych. Podobno...

Dom ciotki Petroneli stoi jak stał, ale to inny dom. To dom pozbawiony tajemnicy. Odnowiony, pomalowany... W oknach na piętrze nie ma ciężkich bordowych kotar. Na dole jest pijalnia piwa. Podwórko z tyłu domu lśni czystością, jest nawet niewielki ogródek. Może nawet schody nie skrzypią a drzwi wejściowe otwierają się lekko?

Nie ma tylko ciotki. Nie, nie tylko. To dziwne, ale nie ma też nas obdarowywanych cukierkami, nas próbujących uczepić się jej dorożki, nas uciekających pędem po schodach, potykających się i  przewracających w panicznej ucieczce. Nie ma tamtego świata.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Ćwikliński, Ciotka Petronela, Czytelnia, nowynapis.eu, 2019

Przypisy

    Loading...