Ta stara cholera
Czemu obcą mi wioskę z zwykłych lip gromadą
Wspominam jak dostępną niegdyś tajemnicę,
Gdzie owiec znakowanych natłoczone stado
Napełniło – już znikłą na zawsze ulicę?…
Bolesław Leśmian
Kobieta podpiera się laską i wspina w górę, pokrzykuje na krowy. Jeszcze wygląda jak worek wypchany szmatami. Ale już widzę twarz koloru razowego chleba i małe jak kwiatki lnu oczy. Wargi zwiędłe, wessane do wnętrza. Przystaje, rozgląda się, jakby szukała grzybów. Zatrzymuje się o krok przede mną. Mówi ni to do siebie, ni to do mnie. Na nogach ma czarne pończochy i półbuty na żółtej „słoninie”. Zaczyna się rozmowa o pogodzie, o grzybach, o wczorajszym deszczu. Kobieta przysiada bokiem na wytartej granatowej kurtce. Mówi. Jej słowa łączą się, docierają do mnie. Zaczynają we mnie żyć. Zostaną.
– …bez laski wiosną trzy razy upadłam, a raz tak mocno, że nie wstałam, aż mi samo przeszło, patrzę, czy jakiego grzybka nie znajdę. W tym roku grzybów nie ma, trochę siniaków i podpieniek, a wie pan, tu na łąkę przychodził taki jeden, to musiał być nie z Polski, tylko z zagranicy. On tu na kocu leżał rozebrany i gazetę czytał. A tu, panie, też jeden chłop, sąsiad, ma krowy i dwa cielęta. Tamten leżał na tym słońcu i pewnie spał, bo jak te cielęta do niego podeszły, to się nie ruszał. To te cielęta podeszły do niego blisko i zaczęły go tam łbami trącać, to się zerwał i zaczął odganiać gazetą. To te cielaki chciały mu tę gazetę zjeść i do niego… złapał ubranie i w las… to tak uciekał! a ja od śmiechu o mało nie skonałam… A pan to na wczasach czy prywatnie?
– Ani tak, ani tak…
– To pan pewnie w tym domu za mostem mieszka… ale żeby pan widział, jak one chciały mu gazetę wyrwać, a on zaczął uciekać, to się tak śmiałam, musi być z zagranicy… Izabela! Izabela, wróć!! Gdzie to leci, ścierwo!… Widzę, że ma pan jeszcze strup od tej ospy…
Ja to się szczepiłam pierwszy raz sześćdziesiąt lat temu nazad. A teraz też się szczepiłam, jedna pani znajoma, co ma dwóch synów, to też tak jak pan, mówi, że u synów już śladu nie ma, a ona ciągle nosi strup. Wie pan, oglądałam wczoraj w telewizji te ospe we Wrocławiu. Pokazali i miasto, i szpitale, i tych chorych. To mówię panu, że strasznie patrzeć. Jeden to miał całą twarz w dziobach, a plecy to jakby grochu nasypał, albo taki chłopczyk, siedem może lat, to te strupy miał aż pod oczami i krew się z tego lała… jak Pan Bóg coś dopuści, to nic i nikt nie pomoże… prawda, panie?
– Gdzie by tam Pan Bóg ludzi ospą zarażał…
– To jak pan uważa?
– Każdy rozumuje po swojemu, ale Pan Bóg na pewno ludzi ospą nie zaraża ani nie wywołuje wojen…
– Pewnie. Wie pan, ja mam już sześćdziesiąt dziewięć lat, ale pamiętam, jak miałam osiem lat, to moja ciotka jechała z odpustu, to jom poprosiłam, żeby mnie ze sobą zabrała, bo ciotka była moją chrzestną, ale ona była niechętna, bo powiada, że u nich na wsi ospa. Ale tak ją prosiłam, aż mnie zabrała. To tam na tej wsi widziałam jedną kobietę. Chorą. Była to trzydziestoletnia kobieta, jeszcze młoda. To ją tam, panie, zobaczyłam na łóżku. Cała była posklejana. Jak jeden strup. Cała twarz. I usta zalepione. Jak księdza wezwali, to zapytał: „Po cóżeście mnie tu wezwali, czy nie widzicie, że ust nie otwiera”. Bo to wtedy ludzie byli głupsze i nie szczepili się, choć już wtedy było szczepienie, bo ja się szczepiłam… Izabela! Izabela, zgago, gdzie idziesz! Pić pewnie chce… Ja przed wojnąto przepracowałam dwadzieścialat we dworze, a potem jeszcze dziesięć w drugim, u panaNiwińskiego.
Ja tam nie mówię, jak to teraz inne ludzie, że tu przyszli ze swoich willów, co mieli tam. My pracowali we dworze. Jak ta druga wojna wybuchła, to sprzedali my krowę, mąż konia dokupił i dorabiał po ludziach. Niemcy go wzięli w roku 1942 na podwodę i zginął bez śladu. Pisał dwa listy z drogi, jeden zza Buga, a drugi gdzieś z Kijowa, a potem nic. Pisałam do tego pułku, to mi odpisali, że mąż zginął. O rentę się starałam, to mi powiedzieli, że trzeba było wcześniej i w miejscu zamieszkania się starać. A co to człowiek sam wie. Teraz jestem u syna. A jakby tak do Gomułki napisać, jak pan myśli? A u tego syna mi źle. Synowa zła. Całymi latami się nie odezwie, tylko czasem „ty stara cholero!” i drzwiami trzaśnie. Przecie za darmo chleba nie jem. Choćby te krowy. Od świtu pasę i od czwartej do ósmej wieczorem. Rano wydoję. A to coś upiorę, to wnukom śniadanie przygotuję, cały czas w kołowrocie, jak to w domu. Ta starsza wnuczka to nawet szkołę skończyła, a teraz siedzi w domu i nic nie robi. Palce se umalowała lakierem czerwonym i teraz buty na śpilkach za czterysta złotych kupiła, ale żeby tu przyszła do tych krów, to nigdy; a ja już mam sześćdziesiąt dziewięć lat. Ten wnuk, młodszy, to ma dobre serce i mówi „nic się, babciu, nie martw, jak szkołę skończę, to się z domu wyprowadzę i ciebie zabiorę”. Bo o to się martwię, żeby długo nie leżeć, jak zachoruję. A syn też się zmienił pod wpływem tej synowej i do mnie źle się odnosi. Synowa jest ze wsi, ale pięć lat była we Warszawie. Przy ludziach potrafi mu tak odpowiedzieć, przepraszam za wyrażenie, podniesie kieckie i przepraszam za wyrażenie, mówi… ty… tu mnie w … pocałuj… tak, panie. Czasem rano wychodzę, żeby sobie trochę gruszek uzbierać, co spadną, to ona zawoła dzieci, gruszki każe otrzęść i wszystko w pokoju zamknie. Nigdy nic mojego nie upierze, choćby tej chustki z głowy. Jak pierze, to moje nogą odgarnie i sama muszę prać. A mam teraz w połowie ciała rematyzm… Widzi pan, jak to na tych motorach jeżdżą, ludzie mają teraz tych motorów a mają. Czytałamw gazecie, że jeden się zabił… Izabela! Izabela, gdzie idziesz!! Wróć… czytałam w gazecie, że razem ludzi więcej odtych jazdzginęłojak śmierciąprawdziwą.Kiedy to? Wczoraj spadł samolot i wszystkie ludzie, czterdzieści chyba, zginęło. Ano takie czasy. Źle mi u syna, ale miałam lepiej, to sobie zmieniłam, a teraz żałuję, ale wstyd sięwracać. Jak mnie raz syn po pijanemu wygnał, to się zabrałam i wyjechałam do miasta, do krewniaków. A im się dobrze powodzi, jestichtylko dwoje.Ontorobitrumny. Ma swój zakład.I swoje wieńce, krzyże i karawan. Wszystko. W domu było tylko ich dwoje, pies, trochę kur i ja. Roboty niewiele, a dobrzy byli. Czy to jakiś owoc był w domu, czy mięso, to się pytali, „a co ciocia lubi, a co ciocia woli”, albo jak była ryba gotowana czy wędzona, albo jak się zaczeny winogrona… wszystko dla mnie było, nigdy nie chowali przede mną. Czasemumyłamkarawan,to on wyciągnął sto złotychimówi, „niech ciocia weźmie, ciocia karawan umyła”, a jak ona zobaczyła, to też do mnie leci i mówi, „a co to, on lepszy ode mnie, ciocia karawan umyła, niech ciocia weźmie ode mnie też pięćdziesiąt złotych…”, a ten ich pies to mnie tak polubił, że wszędzie za mną latał i raz wyleciał na ulicę, to go autobus przejechał. Ale wyjechałam od nich, a teraz żałuję. Wie pan, jak to matka. Syn kiedyś nogi połamał, to zaraz do mnie telegram przyszedł: „przyjedź, babciu kochana, natychmiast, wszyscy prosimy”, no to przyjechałam. Tamci nie chcieli mnie puścić. Aż się pogniewali. Mówili „damy ci na drogę, jedź tam i wróć, a rzeczy nie zabieraj, tylko tyle, ile trzeba”, ale ja, jak to matka, rzuciłam wszystko i wyjechałam. A teraz wstyd mi tam wracać. Siedzę tu, ale mi tu źle. A synowa nigdy inaczej się nie odezwie tylko „ty stara cholero”. I tak już ze dwadzieścia lat. Przez dwa miesiące, na początku, to była trochę lepsza, raz mnie nawet cukierkami poczęstowała. Syn też się przy niej zmienił i często do matki choleruje,„abo starynieczłowiek…”powiadado mnie… „ryba to nie mięso, a stary człowiek to nie człowiek…”, a ja mu na to, „żebyś ty stary nie był! Jak się tam, na zamku, powiesisz, to nie będziesz stary!”. Jak go ten wóz przywalił, to telegram po mnie przysłali. Wnuczki im wychowałam. Do szkoły zawsze poszykowałam. Ten młodszy ma lepsze serce, czasem mi coś przyniesie. Jak leżałam chora,tomi zawsze coś do picia przyniósł. A potem to leżałam i czekałam. Całkiem opuszczona. – Kobieta odwinęła rękaw kaftana i pokazała ramiępokrytebiałymi cętkami.
– Widzi pan, jeszcze ślady noszę, bo jak ta starsza przestała ssać pierś, to nie chciała spać, tylko płakała. I tak paznokciami szczypała skórę, to matka ją waliła i dziewczyna się darła. Serce mnie bolało, to ją do siebie do łóżka zabierałam. To mnie przed zaśnięciem tak paznokciami szczypała, aż skóra pękała i do tej pory noszę ślady. Ten piesek, co pan widzi, to ladaco, nie pomoże naganiać, bo od małego nie przyuczony. Nie rozumi, jak się do niego mówi. Czasem leci, ale nie słucha. Izabela! Izabela, ścierwo, gdzie idziesz!! Muszę przysiąść, bom się zmęczyła. Tak, panie, myślę tylko o tym, żeby długo nie leżeć, jak zachoruję. Raz to mnie syn wypędził, bom go nie posłuchała. Przyszedł wtedy pijany i kazał dać koniowi sieczki. Ale ja cały dzień chodziłam i siły nie miałam, to mówię, „jestem taka zmęczona, niech Zbysiu podrzuci”, a on jak nie wrzaśnie, „siedź! babka pójdzie!”, a ja: „nie pójdę, bo sił nie mam, cały dzień chodziłam”, i tak od słowa do słowa, aż mnie złapał za kaftan pod szyją i zaczął potrząsać, a ja miałam laskę w ręce i mówię, „puść, synku, bo cię uderzę”, i potrąciłam go w nogę, to on się wtedy wściek, połamał laskę i wrzeszczy „won, ścierwo!”. Wypędził mnie z domu. To poszłam. Jeszcze miałam gdzie iść. A ten wypadek miał potem i prosili. To znów wróciłam. Tak, panie… a pan tu siedzi i się uczy?
– Czytam.
– A co to pan ma za książkę?
– To bardzo ciekawa książka, o Mistrzu Sprawiedliwości. O takim nauczycielu, co żył sto lat przed narodzeniem Jezusa.
– A ja w zeszłym roku czytałam książkę o jednym zakonniku.
– Jaki miała tytuł? Kto ją napisał?
– Nie pamiętam, bo pamięć mam na starość gorszą. Jakoś tak się nazywał. Książka ta nazywała się Grzechy czy jakoś tak. Też zapomniałam. Ale co tam się działo, dobrze pamiętam. Jesienią i zimą jest więcej czasu, to i poczytać można. Przeczytałam tę książkę i bardzo mi się spodobała. Ten zakonnik był bardzo dobry dla ludzi. Dla ludzi, co głodowali, wynosił kawałek chleba albo słoniny, dla dzieci miał zawsze cukierki, to latały za nim całymi chmarami. Aż go oskarżyli, że ma diabła. Panie, com się uśmiała! Bo mu tak dowodzili, że diabła ma w brzuchu, co mu tak tam kruczy. Izabela! Izabela!! Gdzie to lezie, zaraza… muszę zagnać, bo w zagajnik pójdzie… Widzi pan, jak to na tych motorach waryjują, istne waryjaty! Ale widać pieniądze mają, jak kupują. Ale tamto trzeba po kolei opowiedzieć. Jak było. Ciekawa książka. Wnuczek mi przyniósł, z biblioteki. Czytałam i śmiałam się, i płakałam. Ciekawie napisane. Takem się, panie, uśmiała, jak tam jeden w tym zakonie miał klucze, to go wzieni za świętego Piotra, a znów drugiego za świętego Jana. Aż się pobili… Hej! Gdzie to poszła!
Kobieta podnosi się z ziemi… Stoi przede mną, wyciera rogiem chustki jasne, niebieskie jak kwiatki lnu oczy.
1964