31.03.2021

Denaturalizm

Było dopiero piętnaście po 9-tej rano i pierwsza pięćdziesiąteczka w noworoczny poranek smakowała jak malinowa oranżada. Wtopieni w tłumek posylwestrowych niedopitków nie wyróżnialiśmy się niczym i nie zwracaliśmy niczyjej uwagi. W tym zamkniętym, męskim świecie, oddzielonym od reszty brudną, zaparowaną szybą w drzwiach, sprawy toczyły się swoim rytmem, przeszliśmy już swoją inicjację i byliśmy uznawani za prawie swoich.

Drzwi rozwarły się z trzaskiem, w hałasie knajpy utonął delikatny dzwoneczek zawieszony pod górną futryną i w zadymionym półmroku stanął na progu blisko dwumetrowy chłop w samej flanelowej koszuli. Wiatr nawiewał za nim do środka płatki śniegu. Znaliśmy go: stolarz z Browarnej, nazywany przewrotnie Małym Włodeczkiem, słynął tak z talentu do życia towarzyskiego, jak i żony sekutnicy, których to cech nie szło mu nijak pogodzić. Stał bez ruchu, wpatrzony w kąt baru, gdzieś za dystrybutorem piwa. Podążyliśmy za jego wzrokiem, ale nic tam nie było. Włodeczek posunął się dwa kroki w stronę baru i jak podcięta lilia runął twarzą na podłogę. Idiotycznie dokładnie zauważyłem, że obie nogi na raz złożyły mu się jak scyzoryk. Leżał tak tuż obok naszego stolika, a spomiędzy łopatek wystawał mu trzonek noża.

Wojtek podkurczył nogi pod krzesło i zakrztusił się serkiem. Zrobiło się nagle cicho i Wojtkowe kaszlnięcie rozległo się w sali jak wystrzał armatni.

– Jezus, Maria! – pisnęła cienko Helenka za barem. Nalewane właśnie piwo z bulgotem wylewało się z kufla. – Wołajcie lekarza!

Staliśmy już wszyscy wianuszkiem wokół Włodeczka, nie bardzo wiadomo, do kogo to miało się odnosić. Przez otwarte wciąż drzwi ciągnęło zimno, ale nikt nie odważył się ich zamknąć, jakby trup z nożem w plecach należał do tamtego, zaśnieżonego świata i nie wolno go było odeń oddzielać. Przez moment pomyślałem, że powinniśmy go tam wynieść, poza knajpę. Jemu już wszystko jedno, a my tu zmarzniemy.

Dzwonek w drzwiach zadźwięczał ponownie, tym razem bardzo głośno, kiedy wbiegła między nas w szlafroku Włodeczkowa Marycha, każdy ją tu tak nazywał. Dobrali się ze stolarzem wzrostem, a pewno i siłą fizyczną. Odsunęła nas, jak ogrodnik łodygę kwiatu, okraczyła leżącego bez życia Włodeczka i wziąwszy się pod boki, wrzasnęła na cały rynek:

– Widzieliście go! Z nożem w plecach i gdzie to poszedł? Do knajpy! Tylko ten adres znasz, łachudro? Wstawaj zaraz i marsz do chałupy. A nóż, psiakrew, oddaj!

Staliśmy bez ruchu. Marycha pochyliła się nad ciałem męża, bez zastanowienia wyszarpnęła z jego pleców nóż, otarła o szlafrok, zostawiając krwawe ślady i udarła się znowu:

– Do domu, psiakrew! Kumpli mu się zachciało! Ładny będziesz miał ten Nowy Rok!

Szarpnęła Włodeczka za ramię. Głowa latała mu na lewo i prawo, nagle zobaczyliśmy jak bezwładna dotąd ręka zaciska się w pięść, podciągnął pod siebie nogi, oparł się na rękach i chwiejnie wstał, potrącając nasz stolik. Otworzył oczy, popatrzył na nas, przesunął wzrok na Marychę, zamknął oczy i suwając nogami po podłodze ruszył do drzwi. Po chwili wyszli oboje, drzwi zatrzasnęły się, dzwonek zadźwięczał jak kościelna sygnaturka. Po chwili ciszy wrócił normalny knajpiany rozgardiasz.

– Helcia, moje piwo! – przypomniał gruby Jędrek spod pieca.

Wojtek podsunął mi szklaneczkę, do której nie zapomniał wlać stołowej z odrobiną oranżady.

– Zdrowie zmartwychwstałych! 

Zapowiadał się interesujący rok.

*

Miasteczko było niesłychanie urokliwe i romantyczne. Znaleźliśmy je metodą przypadkowego strzału: szukając miejsca na letni obóz teatru, Andrzej z zamkniętymi oczyma zatoczył ręką kółko nad mapą Polski i opuścił ołówek właśnie w tym miejscu. Z mapy wynikało, że w okolicy jest parę jezior, lasy i głusza. Na miejscu okazało się, że już kilka kilometrów przed wjazdem na malowniczy rynek witają gości trzy wyniosłe wieże: kościoła katolickiego, kościoła protestanckiego i wieża ciśnień. Miasto było schludne, niewielkie i wciąż pustoszejące, bo skuszeni ekonomiczną prosperity mieszkańcy co i raz przyznawali się do niemieckich przodków i w ramach akcji łączenia rodzin wyjeżdżali do Heimatu. Tłoku nie było i bez kłopotów, nawet w środku sezonu wędkarskiego można było znaleźć miejsce dla sporej grupy. Po wakacyjnych zachwytach postanowiliśmy sobie przedłużyć przygodę na rok akademicki. Chcieliśmy udowodnić, że możliwa jest integracja międzyśrodowiskowa, że kulturę studencką można przenieść w taką głuszę.

– Ha, ha ha, hi, hi, hi, hi – Zetempe pomaga wsi – ironicznie skomentował nasze zachwyty dziekan, ale nawet przydzielił jakieś środki na wyjazdy. Więc jeździliśmy.

Teraz wybraliśmy się jesienią grupką kilkunastu osób i wylądowaliśmy nad jeziorem, wcześniej listownie rezerwując miejsce w baraku opuszczonym tymczasowo przez robotników tartaku. Rzuciliśmy plecaki w kąt i zabraliśmy się do rozpalania w piecu – była połowa października i po zmroku robiło się całkiem zimno. Spod oka spoglądałem na Ulkę. Dziwiła mnie.

Inna rzecz, że dla potocznego obserwatora panoptikum było w ogóle spore. Ludzie z Warszawy w środku mazurskich jezior. Przedstawiciele dwóch studenckich teatrów, rozmaitych wydziałów, nawet uczelni, orientacji politycznych, sposobów życia. Właściwie łączył nas Andrzej – beztroski, zabawny guru, tworzący ze wszystkiego teatr, piosenkę, wygłup, usiłujący być reżyserem w teatrze życia. Jeśli chodzi o własne życie, z tą reżyserią wychodziło mu dość kiepsko. Siedział właśnie z gitarą na łóżku i udawał, że go to wszystko nic nie obchodzi. Ulka kazała Wojtkowi i mnie narąbać drzewa, Kryśka poszła po wodę, a Bajka i Grażyna zaczęły szykować kanapki. Reszta mniej czy bardziej sensownie rozkładała rzeczy w baraku.

Ulka była pierwszy raz na naszej wyprawie i pierwszy raz została przedstawiona mojemu towarzystwu. Właśnie dzisiaj rano. Dla większości ludzi, z którymi od paru lat robiliśmy teatr, dla mnie też, była zupełnie obca. To stało się dość nagle i trochę bez sensu. Wszyscy, oczywiście, znali i akceptowali, że jestem z Ewą. Ewa była piękną, słodką blondynką, wysmukłą, zgrabną, o ogromnych, niebieskich oczach i wydawało się wszystkim, Ewie i mnie też, że jeszcze miesiąc – dwa i zaprosimy kumpli na nasz ślub. Ula była nieduża, czarna, pucata, dość kompaktowa i w zasadzie znalazła się tu z przypadku. Poznaliśmy się dwa dni wcześniej. Jechaliśmy razem. No i tak jakoś teraz wyszło, że ona zaczęła nami wszystkimi rządzić. Mną też. Wszyscy dla hecy zaczęliśmy się jej podporządkowywać, w końcu nikt niczego tutaj nie brał serio.

Zrobiło się ciemno i chłodno. Po jedzeniu ubraliśmy się we wszystkie najcieplejsze rzeczy i poszliśmy nad jezioro, gdzie miejscowi zaprosili nas na ognisko. Byliśmy tu już któryś raz i zaprzyjaźniliśmy się z grupką osób, przeważnie młodzieży szkolnej. Przynajmniej tak nam się wydawało.

Andrzej marudził przy wyjściu. W końcu stwierdził, że się nie najlepiej czuje i jeśli jutro ma śpiewać na koncercie, nie może się narażać na przeziębienie. Bajka popatrzyła na nas niepewnie i stwierdziła, że musiała sobie nogę skręcić przy rozpakowywaniu plecaka i też raczej nie pójdzie, bo kiepsko u niej z chodzeniem. Zośka, dziewczyna Andrzeja, bez słowa ruszyła przodem, my za nią. Ognisko już paliło się na niedalekim brzegu jeziora i stała wokół niego grupka młodzieży. Bez trudu dostrzegłem złote włosy Świętej Beaty.

Tak naprawdę, dobrze wiedziałem, że Beata nie ma włosów złotych, tylko utlenione na jajecznicę, w dodatku już zdecydowanie powinna odświeżyć kolor, bo odrosty miały po parę centymetrów. Tautologiczna świętość jej przydomka także była podejrzanej jakości: paliła extra mocne, piła jak gąbka i klęła jak góralski dorożkarz. Ale wszyscy wiedzieli, że nie ma żadnego chłopaka, nigdy nie umówiła się z nikim na spacer do lasu i mężczyzn traktuje jak barachło. Co nie znaczy, że nie była dobrą kumpelką: pięknie śpiewała, interesującym, nieco zachrypniętym głosem, świetnie gotowała i zrobiła maturę w mieście wojewódzkim, w Technikum Łączności. Potrafiła naprawić telewizor i znała dżudo. Jednym słowem – znakomitość na skalę powiatu.

Czesiek, chłopak od którego wynajmowaliśmy łodzie, gdy zobaczył, że próbowałem się z nią umówić, machnął ręką i powiedział:

– Ty, stary jes… jes… jesteś pasywny chłop, ale jej nie spasujesz. Ona chło… chło… chłopów pędzi precz.

No, to już było bardzo interesujące. Więc się zainteresowałem. Nie powiem, nie pędziła mnie precz, ale też i niczym nie zachęcała. Ciekawiły ją różne rzeczy z miasta, ja niespecjalnie przyspieszałem akcję, licząc na to, że jak się oswoi, to sama wyciągnie do mnie rękę. Tymczasem widzieliśmy się już parę razy i sprawy jakby stały w miejscu.

Grupa miejscowych miała może z pięć-sześć osób. Ognisko paliło się niezbyt jasno, po południu padało i gałęzie, wcześniej przygotowane, były dość mokre. Pachniało też niezbyt pięknie, bo Czesiek, chcąc na umówioną porę wszystko przygotować, polał je ropą z traktora. Tak więc czym prędzej chwyciliśmy się za szklaneczki z czymś mocniejszym. I wtedy Beata wyciągnęła słoik z węgorzem.

Węgorz był peklowany w czymś maziajowatym, poza tym składał się z samego tłuszczu. Można by go rozsmarować jak smalec na chlebie, gdyby nie śmierdział rybą i gdyby nie to, że nie było chleba, bowiem rybeczka miała wyłącznie pływać, czyli służyć za zagrychę. Zupełnie mi to nie odpowiadało. Uli przeciwnie. Zajadała się tłustością, trzepnęła jednego malucha, więcej nie chciała. Przykucnęła przy ognisku, nabiła węgorza na patyk i zaczęła podgrzewać nad ogniem, co nie najlepiej świadczyło o jej znajomości fizyki. Najpierw tłuszcz skapywał na drewno i skwierczał, potem rybka zajęła się równym płomieniem. Wszyscy się roześmieli, ale Ula spokojnie wyciągnęła węgorzową pochodnię z ogniska, zdmuchnęła płomień i zaczęła pożerać.

– Nie ma się z czego śmiać – wyjaśniła, wcale nie obrażona – lubię rybę na ciepło. A poza tym mogły w niej być zarazki.

Zrobiło mi się byle jak i pomału wycofałem się w stronę jeziora. Przezornie wziąłem z sobą szklankę i butelkę wina i starając się nie robić hałasu wsiadłem do łodzi. Uwiązana do palika, kołysała się przy brzegu. Pewno przypłynął nią Czesiek, ze swojego gospodarstwa miał bliżej wodą niż lądem. Siedziałem tyłem do ogniska i gapiłem się w równy szlak księżyca, wyznaczony na wodzie. Po paru minutach łódka zakołysała się i ktoś położył mi ręce na ramionach.

– Węgorz nie smakował? – poznałem zachrypnięty głos Beaty.

– Nie. Ale się nie gniewaj, ja w ogóle nie lubię ryb.

– Nie szkodzi, nie jestem przywiązana.

Siadła na rufie wpatrując się w księżyc. Pechowo znajdowałem się akurat pomiędzy nią a księżycem. Skręcała w palcach linkę, którą wcześniej odwiązała z palika. Łódka słabo kołysała się na niewielkiej fali, a wiejący od brzegu wietrzyk wolno spychał nas na jezioro. Milczeliśmy. Z daleka dobiegały niezborne głosy kolegów, usiłujących przy ognisku zaśpiewać coś, co przypominało węgierską piosenkę o czerwonym winie. Wyciągnąłem szklankę i flaszkę.

– Zimno trochę. Napijesz się?

– Niech pan naleje.

Tego nie mogłem w niej za nic w świecie przełamać. Prosiłem, błagałem, powoływałem się na innych – bez skutku. Za nic w świecie nie chciała mi mówić po imieniu. Nalałem, siadła koło mnie na ciasnej ławce, łódka zachwiała się, wypiła pół, oddała mi szklankę, wypiłem resztę. Odstawiłem szklankę za siebie, łódka znów się zachwiała, odruchowo objąłem Beatę i przytuliłem, już nie odruchowo. Położyła mi głowę na ramieniu. Wiatr odwrócił nas trochę, już nie widzieliśmy palącego się na brzegu ogniska, znosiło nas coraz wyraźniej na głęboką wodę. Pochyliłem się i wymacałem na dnie wiosła. Wyjąłem jedno i chciałem włożyć je w dulkę. Położyła dłoń na mojej ręce. 

– Niech sobie płynie. Nie musimy jeszcze wracać, nie?

Nie musieliśmy, fakt. Zastanowiłem się przez moment, czy widzą nas z brzegu, potem – czy w ogóle zauważyli, że Cześkowa łódka odpłynęła. Pewno nie, byliśmy już daleko. Obejrzałem się przez ramię, Beata też. Małe figurki ciemniały na tle ognia. Zdaje się, że udawali zbójników i skakali przez płomienie. Odwróciliśmy głowy jak na rozkaz i z bardzo bliska popatrzyliśmy na siebie. Zaryzykowałem – w końcu, umiem pływać.

Jak na „Świętą”, robiła to całkiem nieźle. Nie, nawet nie jak na „Świętą”. Całowaliśmy się bez końca, potem objęła mnie wpół obydwiema rękami i tak wtulona we mnie patrzyła w wodę. Wreszcie podniosła twarz, zupełnie ciemną w niemal białym obramowaniu utlenionych włosów. Oddychała ciężko, objęła lewą ręką mój kark, prawą wsadziła mi pod koszulę. Było coraz cieplej, brzeg coraz dalej, wiatr coraz silniejszy. W końcu odepchnęła mnie jedną ręką, drugą przytrzymała mocno. Rozpiąłem jej bluzkę, zacząłem głaskać jej piersi. Poddawała się temu zupełnie biernie, nie patrząc na mnie, tylko gdzieś w bok, jakby z wody wylazło jakieś straszydło. Oddychała tylko głośno i mocno zaciskała dłoń na mojej ręce. Po chwili dość gwałtownie odsunęła się.

Było nam cholernie ciasno i niewygodnie – łódka Cześka nie była w końcu kanapą mercedesa. W dodatku chwiało nami coraz bardziej, fale robiły się coraz mocniejsze.

– Niech pan teraz założy wiosła, musimy ustawić się z falą, albo pod falę.

Roześmiałem się. Ciekawe, czy w łóżku też mówiłaby do mnie „pan”.

Delikatnie poprosiłem, żeby się przesiadła. Poszła na dziób, nie odwracając się już do mnie. Jej włosy były jaśniejsze od kuli księżyca. Założyłem wiosła i ustawiłem się tyłem do fali. Daleko błyskało nasze ognisko.

– Wracamy?

– Tak. Tylko może pan wyląduje trochę w lewo, ja tam mam bliżej do domu.

Wylądowaliśmy po kwadransie, nie było to łatwe, bo znosiło nas w trzciny, skąd ciężko byłoby się wydostać po nocy. Do domu Beata wcale nie miała stąd blisko. W ogóle, żadnego domu nie było widać w okolicy. Wyskoczyła z dziobu na mokry piasek i nie czekając, aż wysiądę, podciągnęła łódź na brzeg. Wysiadłem i ja, zamoczyłem tenisówki i razem już wytaszczyliśmy Cześkową krypę aż na trawę. Potem wziąłem Beatę za rękę i poszliśmy na polanę, gdzie pięknie pachniało siano.

Siedziała potem oparta o mnie, obejmując rękami chude kolana i usiłowała wypatrzyć w gęstniejącym mroku moją twarz. Księżyc schował się już dawno za wyspą, było ciemno i cicho, bo miejsce było idealne na randkę – z trzech stron otoczone gęstym lasem, otwarte tylko na jezioro. Przez moment pomyślałem, że zapewne jest tu nie pierwszy raz i ta myśl, egoistycznie, sprawiła mi przykrość. Ale zaraz przypomniałem sobie jej krzyk i ból, jaki jej musiałem zadać, żeby to wszystko się dokonało i zacisnąłem pięści, nie mogąc sobie wybaczyć podejrzeń. Ta dzika, nie dająca się okiełznać dziewczyna na pewno nie potrafiłaby nawet zaaranżować takiej sprawy. W końcu, nie na darmo nazywali ją „Świętą Beatą”…

Wsadziła rękę w moje włosy i pocałowała w policzek.

– Ale nie powie pan nikomu?

Roześmiałem się.

– Dalej „pan”?

Wzruszyła ramionami.

– Rzeczywiście, głupio. Ale nie mogę się przełamać. Nie powiesz nikomu, proszę…

Milczałem. Jak miałem tłumaczyć tej pannie z jeziora, że w moim środowisku nikt nie chodzi i nie opowiada o swoich prawdziwych czy rzekomych sukcesach, nazwijmy to, towarzyskich, choć do dobrego tonu należy pochwalić się nową znajomością? Było jasne jak słońce, że dla obcych nadal pozostaniemy „na pan”.

– Boisz się plotek?

– Mam ich gdzieś. Tylko chcę, żeby mnie dalej uważali za dzikuskę, za „Świętą Beatę”, która nikogo z nich nie chce, bo czeka na swojego księcia z bajki, albo bauera z Reichu.

Pogłaskała mnie po ręce.

– Już nie czekam. Już się doczekałam.

Nie zapytałem, czy mam być księciem, czy bauerem, w końcu to wszystko jedno w dzisiejszych czasach. Podniosła się.

– Muszę wracać. Ty popłyń do nich łódką, jeśli jeszcze Czesiek nie zaczął szukać złodziei. Ja pójdę do domu lasem.

– Odprowadzę cię – odezwał się we mnie książę z bajki. A może bauer. Nie, bauer by posłał służbę.

– Nie trzeba. Znam drogę. Wyszukałam tę polanę specjalnie dwa dni temu, żeby tu z tobą przyjść. I żeby było tak, jak było. Czekałam na to trzy miesiące. To jest piękne, że marzenia się czasem spełniają. A teraz niech pan płynie i powie, że pan zasnął. 

– Dobrze, psze pani. A jutro się zobaczymy?

– Jutro będzie futro. Będę w klubie, jak będziecie występować. Potem sobie uciekniemy.

Zniknęła za drzewami, jakby nigdy jej tu nie było. Z trudem zepchnąłem łódkę i dopływając do brzegu, gdzie przy ognisku pętało się jeszcze kilkoro ludzi, wydudliłem pracowicie resztę flaszki. Po dziesięciu minutach mogłem śmiało uchodzić za pijanego.

Czesiek, jak się okazało, wcale nie szukał łódki, nawet nie zauważył jej zniknięcia, jako że od dłuższego czasu nie był w stanie, zdaje się, zauważyć czegokolwiek. Leżał pod krzakiem i pochrapywał aż miło. Większość ogniskowiczów powędrowała już do domu, na mnie czekała Kryśka, dwóch chłopaków i, oczywiście, Ula. 

– Zjedliście rybkę? – udawałem lekko wlanego – zrobiło mi się niedobrze na sam widok i musiałem zażyć kropel Inoziemcowa.

– Ula zjadła prawie wszystko. Resztę Czesiek, ale odchorowuje. – Zbyszek pokazał palcem w krzaki – Lecimy na poprawiny do tartaku.

Nie bardzo nam szło z tym poprawianiem. Zrobiliśmy jakąś fatalną mieszankę, ciągnęliśmy, ile kto chciał, było ciemno, bo nikt nie wpadł na pomysł, żeby w tartacznym hoteliku założyć elektryczność, Andrzej brzdąkał na gitarze coraz mniej sensownie, od czasu do czasu międląc Bajkę po udzie, fakt, była dość zgrabna, Zośka pocieszała się na drugim łóżku z flaszką, po kątach rozlegały się szepty i chichoty, w końcu doszliśmy do wniosku, że trzeba się trochę przespać. I wtedy okazało się, że dla mnie akurat brakuje łóżka. 

Zbyszek, którego zagadnąłem o to delikatnie, bo to on wszystkich rozlokowywał, podniósł się na pryczy i oparł na łokciu. Zaciągnął się papierosem i czerwona poświata objęła dolną część jego twarzy. Wydawało mi się, że się ironicznie uśmiecha.

– Och, Peru. Nie żartuj, przecież ty sobie na pewno poradzisz, nie?

Zapaliłem papierosa. Przestraszona nagłym światłem jakaś postać na jego łóżku obróciła się do ściany. 

– Zgaś to bździdło! – syknął, wściekły.

Wzruszyłem ramionami i wyszedłem przed barak. Było ciemno, zimno i nieprzyjemnie. Niebo zaciągnęły ciężkie chmury, popadywał drobny deszczyk. Poszedłem w krzaki się odpryskać. Dokończyłem papierosa i zmarznięty wróciłem. Był zaduch, ale ciepło. Siadłem przy stole, nalałem sobie resztkę harcerzyka.

– Nie pij już, wystarczy.

Krzesło, na którym siedziałem, stało koło pryczy, na którym leżała Ula. Posłusznie odstawiłem szklankę i przysiadłem obok niej. 

– Coś tam robił?

– Wyszedłem, jak to się mówi, za potrzebą.

– Ale przedtem, na jeziorze.

– Uciekłem od węgorza.

– Aha…

Ironia i niewiara, czy moje przeczulenie? W końcu, co mnie to obchodzi? Nie musiałem i nie zamierzałem się tłumaczyć.

– Chodź już do łóżka, zimno mi.

Zrzuciłem spodnie, sweter i koszulę. Przytuliła się do mnie mocno, nie zaniedbując starannie okryć nas kocem. Łóżko było ciasne, poza tym każdą szparą wkradało się zimno. Byłem śpiący, mieszanka trunków kręciła mi się w głowie, ale odruchowo pochyliłem się nad nią i pocałowałem. Psiakrew, umiała to robić!

Wygrzebałem ją trochę spod grubego swetra, chętnie oddawała mi pieszczoty, ale większość uwagi skupioną miałem na tym co działo się na zewnątrz, poza naszym łóżkiem. W zasadzie, cholera, nic ciekawego – to samo co u nas… Prycza skrzypiała niemiłosiernie przy każdym ruchu, nie tylko nasza. W ogólności nie miałem nic przeciwko seksowi zbiorowemu, ale akurat nie w takiej postaci. Poza tym ciasno było i chciało mi się spać. Ale – trudno – świetnie, trzeba było brnąć w to dalej, zresztą Ula nie dawała mi żadnego wyboru. Podobało mi się to coraz bardziej. Wsunąłem ręką pod gumkę jej majteczek, zesztywniała i mocno szarpnęła się do tyłu.

– Nie, nie tutaj, nie teraz.

– Dlaczego? – zdziwiłem się.

– Tu nie ma łazienki. A zresztą w takich sytuacjach damy mówiły: „je suis malade, monsieur”.

Pocałowała mnie jeszcze raz i odwróciła się do ściany. Ciemne, długie włosy przykryły jej twarz i poduszkę. Ta Ula była naprawdę ładna. Przytulony do niej, zasnąłem.

*

Udało mi się sprawę tak ułożyć, że następny raz pojechaliśmy nad jezioro za dwa tygodnie, przy czym ja już w czwartek, pod pretekstem ustalenia zimowego obozu studenckiego, Ula miała dojechać w sobotę w południe. Pokój gościnny miał miejscowy stary aptekarz, ale rzadko go udostępniał, bo była to salka przylegająca do apteki, oddzielonej od jego mieszkania podwórkiem. W zasadzie był to pokoik, w którym nocował w sezonie, kiedy to jego apteka pełniła dyżur dla ewentualnych nocnych klientów, którzy latem pojawiali się od czasu do czasu. Odpowiadało mi to jak najbardziej, obok była niewielka umywalka z wucetem, a wejście było zupełnie nie krępujące. Oczywiście, po zamknięciu apteki.

Czwartkowy wieczór poświęciłem na załatwienie noclegów i posiłków, potem poszedłem do MPiKu, gdzie miała odbyć się wspólna, studencko-mazurska zabawa sylwestrowa. Było pustawo, pani Pusia powitała mnie serdecznie i dyskretnie zaprosiła na zaplecze, gdzie do wysokiej szklaneczki – przywiezionej, jak podejrzewam, wraz z częścią wyposażenia z Heimatu przez któregoś z odwiedzających jeziora byłych krajan – wlała sobie tylko znaną w proporcjach mieszankę czyściochy, „patyka” i, jeśli dobrze poznałem, zapachu rumowego do pieczenia. Koktail, znany w całej okolicy pod nazwą „Łzy pani Pusi”, miał znakomite działanie – rozśmieszał, nie szedł do głowy, tylko w nogi i nie powodował kaca. Ustaliliśmy sprawy sylwestrowe, machnęliśmy fikołka na drugą nóżkę i wróciliśmy na salę. Przed telewizorem siedział już Czesiek i Piotrek, dwóch naszych miejscowych przyjaciół. Zaczęliśmy rozmawiać, miałem dla nich zdjęcia z poprzedniego pobytu, oglądaliśmy, po chwili za plecami poczułem czyjąś obecność.

Beata miała na sobie ciemny sztormiak, pod nim gruby sweter, wyłachane spodnie i koślawe kozaczki. Nie wyglądała na top-modelkę. Przywitałem się, wyrwała rękę, kiedy chciałem po miastowemu ją pocałować, stanęła przy ladzie, żeby kupić papierosy. Czesiek zapytał o Ulę i o to gdzie mieszkam. Powiedziałem. Zaproponował, żeby przyjść dziś do niego na imprezę. Podziękowałem, powiedziałem, że dziś mam już wieczór zaplanowany, umówiliśmy się na jutro. Kiedy się obejrzałem, Beaty już nie było.

Czekałem może godzinę, od momentu kiedy wróciłem do pokoju. Najpierw króciutko odezwał się dzwonek w aptece, nie przewidziałem tego i nie uzgodniłem z magistrem, co mam w tej sytuacji robić. Potem pomyślałem sobie, że pewno i tak dzwoni u niego w domu, więc mnie to nie obchodzi. Rzeczywiście, za moment usłyszałem jego kroki na zapleczu, uchylił drzwi, zaklął krótko i wrócił do siebie. Po chwili ktoś zapukał do drzwi mojego pokoiku.

– Jestem – powiedziała po prostu – czekał pan?

Zdążyła się przebrać, a nawet zmienić zupełnie. Była w długiej spódnicy, mohairowym swetrze, fatalnie nie pasującym zresztą do tej spódnicy i białej bluzce. I w białych rajstopach – kozaczki zdjęła zaraz za progiem.

– Znowu „pan”?

– Mnie naprawdę tak jest łatwiej. Ale tu, w środku – pokazała obydwiema dłońmi na siebie – myślę o panu „ty”. 

Siadła przy mnie na wersalce.

– Czekałam. 

Nie można powiedzieć, nie była gadatliwa. Objąłem ją ramieniem, delikatnie pocałowałem. Oczy jej błyszczały, na wargach w świetle nocnej lampki połyskiwała szminka. Chyba bardzo chciała zmienić image.

– Ciepło tutaj – rozejrzała się po pokoju. W kącie stał piecyk akumulacyjny, magister włączył go jeszcze przed moim przyjazdem, rzeczywiście nagrzało się nieźle.

– Zdejmij sweter, wyłączę piec.

Zrzuciła go szybciej, niż zdążyłem wstać. Razem ze swetrem całą resztę. Rozpięła mi koszulę i przycisnęła się do mnie całym ciałem. Na wąskiej wersalce było dość niewygodnie.

– Mogę tu zostać, nikt nie przyjdzie?

– Możesz.

– Czy ten ktoś, z kim byłeś umówiony, to ja?

– Ty.

Czas biegł zupełnie obok, pokój przy aptece wydawał nam się jedynym miejscem na świecie, gdzie czuliśmy się szczęśliwi. Beata płakała, śmiała się, krzyczała i szeptała. I było nam razem wspaniale i – co mnie najbardziej zdziwiło – zupełnie normalnie. Za oknem wstawał świt. Zrezygnowaliśmy ze spania. Beata sięgnęła dość na oślep po ubranie i ze sterty ciuchów wyciągnęła moją flanelową koszulę. Włożyła ją i podeszła do okna. Otworzyła na oścież, do środka popłynęło zimne powietrze. Na jeziorze szumiał wiatr.

– Przeziębisz się.

– Gorąco.

Wytarła rękawem zaparowaną szybę, zamknęła okno i odwróciła się do mnie. Było coraz jaśniej. Na tle okiennego prostokąta jej szczupła sylwetka wyglądała jeszcze drobniej. Jasne włosy znów miały złoty kolor, oczy były wielkie i w ciemnej oprawie. Nie próbowała nawet zapiąć koszuli, opierała się o parapet rękami i patrzyła na mnie. Była bardzo zgrabna. Podszedłem i położyłem jej ręce na biodrach, ona objęła mnie za szyję, staliśmy tak na odległość wyciągniętych rąk.

– Nie bałaś się?

– Tylko trochę. Ale potem w ogóle nie myślałam. A raczej myślałam tylko o jednym.

– Nie boisz się?

– Teraz już nie. A czego miałabym się bać?

– No, wiesz… Nie boisz się, że będziemy mieli dzidziusia?

– To miałabym się tego bać? Ale wymyślił! Przecież ja się na to bardzo cieszę!

Poszliśmy znowu do łóżka i zupełnie nie patrzyliśmy na zegarek. Leżeliśmy potem obok siebie, ona w mojej koszuli, i zupełnie bezsensownie trzymaliśmy się za ręce, jak małolaty w kinie. Nagle Beata wyskoczyła z łóżka, zdjęła koszulę i rzuciła w moją stronę, stając za drzwiami. Usłyszałem pukanie. Włożyłem koszulę, wciągnąłem slipy i otworzyłem drzwi tak, żeby nie pokazywać zawartości pokoju. Aptekarz widząc mnie pokiwał głową i powiedział:

– Dobrze się spało, co? Żona zaprasza pana na śniadanie, ja muszę otworzyć aptekę.

– Za chwilę przychodzę.

– Proszę się nie śpieszyć. Na razie.

Zamknął drzwi, po chwili usłyszałem, jak krząta się za ścianą po aptece. Beata zachichotała cicho i zaczęła się ubierać. Złapała mnie za rękę i spojrzała na zegarek, potem syknęła:

– O, niech to diabli! Za kwadrans mam autobus, muszę jechać do pracy.

– Przepraszam.

Przestała zapinać stanik i odwróciła się do mnie. Głupio wyglądała w samych majteczkach i tym staniku, zwisającym z szyi.

– Mogę zostać. Ale wyleją mnie z roboty i będzie pan musiał mnie utrzymywać.

– Jeśli jesteś w ciąży, to nie mogą cię wylać z pracy.

– No, to wszystko w porządku. Nie chcesz mnie utrzymywać, co? Też bym nie chciała. Nie martw się, damy sobie oboje radę, ja i dziecko. Przepraszam, żartowałam.

– Zobaczymy się dziś wieczór?

– Nie. Mam nocny dyżur.

– A jutro?

– Jutro będzie futro. A ty będziesz wolał brunetki.

Urszula przyjechała dzień wcześniej, w piątek późnym popołudniem. Właściwie się jej nawet spodziewałem, siedziałem w pokoiku pana aptekarza i czekałem. Była bardzo serdeczna, uśmiechnięta, ale cała spięta i kiedy tak rozglądała się po pokoju, odstawiwszy torbę na półkę za drzwiami, aż czuło się dystans.

– Ładnie tu.

Popatrzyła za okno, weszła do łazienki, otworzyła niewielką szafkę koło umywalki.

– Coś się stało?

– Nie, nic – wzruszyła ramionami – tylko czuję się jak ofiara, wchodząca na szafot. Dokładniej – do pokoju egzekucyjnego.

– Jeśli nie chcesz…

– A mam nie chcieć?

Pocałowałem ją delikatnie, popatrzyła na mnie uważnie, bez uśmiechu, najeżona i wystraszona. Zagotowałem grzałką wodę na herbatę, Ula wyjęła z torby kanapki, które przywiozła ze sobą z Warszawy. Nie chcieliśmy wychodzić, zresztą w miasteczku już wszystko było pozamykane, a na kolację w pełnej pijaków knajpie nie mieliśmy ochoty. Wieczór robił się coraz głębszy i to, co nieuchronne, zbliżało się coraz szybciej. Przyjechaliśmy tu w końcu po to, żeby po raz pierwszy iść razem do łóżka.

Pościeliłem, zgasiłem górne światło, siadłem obok niej i próbowałem ją namówić do zdjęcia swetra. Wyrwała się, jakby ze złością, siadła naprzeciw mnie na krześle i ze sztuczną obojętnością w głosie zapytała:

– Kupiłeś dla siebie jakieś środki antykoncepcyjne?

Zdębiałem. Jeszcze tak nigdy nikt mnie obcesowo o takie rzeczy nie pytał.

– Nie. I nie zamierzam.

– Głupi jesteś. Nie będziemy ryzykować. Idź do magistra i kup prezerwatywy.

– Ani mi się śni.

Wyobraziłem sobie minę poczciwego staruszka, z którym dyskutowaliśmy o Heideggerze, o inscenizacjach Hanuszkiewicza i o kosmetykach starożytnych Egipcjan, gdybym poszedł do niego po gumkę.

– Nie pójdziesz?

– Nie. 

Nagle wydało mi się to wszystko bezsensowne i obrzydliwe. Zacząłem żałować, że ostatni autobus już odszedł.

Ula wstała, bez słowa wciągnęła buty, włożyła kurtkę i nie oglądając się na mnie, wyszła. Zapanowała cisza. Otworzyłem okno. Gasnący dzień wydobywał jeszcze z mroku i mgły stalowo-szarą powierzchnię jeziora, pluskała niewielka fala, gdzieś, daleko, głośno hamował samochód.

Usłyszałem krzątaninę za ścianą. Stuk wysuwanych szuflad, stłumiony przez ścianę głos Uli i magistra. Poszła jednak!

Po chwili w aptece ucichło, otworzyły się drzwi, Ula życzyła staruszkowi dobrej nocy i bez słowa wróciła do pokoju. Odwiesiła kurtkę do szafy, zdjęła buty, wyciągnęła z torby kapcie ze śmiesznymi pomponami, po czym bez wyraźniejszej ostentacji położyła na umywalce małe tekturowe pudełko. Podeszła do mnie, pogłaskała mnie po policzku i powiedziała:

– Ale ty jesteś niepoważny. Wstyd ci, czy co? W końcu to jest nasza sprawa, jesteśmy dorośli, więc czego się wstydzić? I nie martw się – kupiłam coś dla siebie, nie będziesz musiał się fatygować.

Pewno, miała rację. Zawsze miała rację. Czy to stąd pochodzi słowo racjonalizm? Wiem, że nie.

Miała taki śmieszny sweter z golfem, czarny, w jakieś norweskie wzory. Ściągnęła go przez głowę, złożyła i przewiesiła przez poręcz krzesła. Zdjęła bluzkę, poszukała w szafie wieszaka. Tam też poszły spodnie. Najpierw starannie czesała długie, czarne włosy, potem stanęła przede mną w białym staniku, majteczkach i cielistych rajstopach. Zabrałem się do tej reszty, nie zeszło mi długo. Miała świetną, ciemną karnację skóry, bardzo gładkiej i delikatnej.

– Ty bałaganiarzu! – pogroziła mi palcem i starannie sprzątnęła swoją bieliznę, którą cisnąłem na podłogę. Schowała rzeczy do torby, jednocześnie wyjmując z niej kusy szlafroczek, ręcznik, mydło i szczoteczkę do zębów. Była przygotowana na wszystko. Myła się długo i starannie, zupełnie nie zwracając na mnie uwagi, po czym ścierką starła rozchlapaną wodę i zabierając tekturowe pudełko poszła do toalety. Stałem przy oknie, patrzyłem na wschodzący księżyc i miałem nadzieję, że rano będzie można popłynąć na szczupaki.

*

Mieszkaliśmy chyba w pracowni historycznej, bo ze ścian patrzyły na nas brodate twarze polskich królów, usytuowane między kolorowymi mapami pokazującymi odległe epoki. Przyjechaliśmy w drugi dzień świąt i zostawaliśmy do Nowego Roku. Poza spacerami w lesie i nad brzegiem zamarzniętego jeziora, mieliśmy w planie integracyjnego Sylwestra. Jako szef kilkunastoosobowego obozu nie miałem specjalnie wiele do roboty – sala szkolna z wstawionymi skrzypiącymi łóżkami była naszym hotelem, obiady jedliśmy w gospodzie, śniadania i kolacje robiliśmy w domu, resztę czasu każdy organizował sobie sam. Beata wyjechała na święta do rodziny, Czesiek też miał wrócić dopiero na Sylwestra. Daliśmy w dzień po świętach jeden, nienadzwyczajny koncert, teraz czekał nas tylko bal sylwestrowy i szykowaliśmy się do powrotu.

Do MPiK-u poszedłem z Wojtkiem i Grażyną już koło dziewiątej. Przywitałem się z niezwykle wyelegantowaną panią Pusią, podziękowałem tym razem za słynny cocktail i zacząłem przeglądać płyty, przyszykowane na wieczór. Podszedł do mnie miejscowy Piotrek i zaprosił do stolika, przy którym siedziało już kilku facetów i dwie znane mi z widzenia dziewczyny z miasteczka. 

– Napijesz się z nami, nie?

– Jasne, ale po maluchu, trzeba mieć kondycję na potem.

– Warszawiacy mają kondycję, nie, chłopaki?

Nie było to powiedziane sympatycznie i chyba nie miało być sympatyczne. Facet, który to powiedział, patrzył na mnie spode łba i uśmiechał się dość ironicznie. Wcześniej nie zdarzały się żadne zaczepki. Piotrek położył mu rękę na ramieniu.

– No, to napijmy się. Ale tak po naszemu, do dna!

Wyciągnęli z torby dwie półlitrówki denaturatu i postawili na stole. Dziwnie kontrastowały z białym obrusem i świeżutką, dziewiczą miską sałatki owocowej. Piotrek gestem zaprosił do stołu Wojtka, który zdecydowanie pokręcił głową.

– Daj spokój, ktoś u nas musi zostać trzeźwy, żeby mnie odprowadzić do domu, nie?

– Nie pękasz chyba, co, panie student?

Ten nowy zdecydowanie nie był sympatyczny. Wlali fioletowy płyn do czterech literatek, Piotrek podniósł szklankę i trącił się ze mną.

– No, to na zdrowie!

W odniesieniu do denaturatu wydało mi się to szczególnie kiepskim dowcipem. Zawahałem się.

– Ryzyk-fizyk – odezwał się Józek, młodszy brat Cześka, mało go znałem – podobno oszczędzają i zatruwają tylko co piątą flaszkę. Nie pękaj.

Wstrzymałem oddech i wypiłem, starając się wlewać prosto w gardło. Nie otwierałem oczu, zanim nie połknąłem wszystkiego, w naiwnym przekonaniu, że to ocali mi wzrok. Nastawiony na palący smak spirytusu mało się nie zakrztusiłem – było słabe, jakby słodkawe. Chłopcy roześmieli się, wypili swoje, Józek zaproponował ogórka, rozluźniło się.

– Dobry jesteś – powiedział ten nowy – dobry. Heniek jestem. Brat Beaty, może znasz?

Znów wyczułem ironię, ale może byłem przewrażliwiony.

– Znam dobrze. Będzie?

– Będzie – przyjrzał mi się jeszcze raz uważnie, już bez niechęci – zaraz przyjdzie.

Piotrek po cichu wyjaśnił mi, że piliśmy oczywiście zwykłą berbeluchę, zabarwioną paroma kryształkami nadmanganianu potasu i dla hecy przelaną do butelek po denaturacie.

– Tylko twardziele nie pękają – powiedział z uznaniem. Machnąłem ręką.

– E, brachu, już mi wszystko jedno!

– Nic mnie już nie bawi, nic mnie już nie nęci, odkąd cioci Mani biust się w magiel wkręcił, co?

Obejrzałem się. Stała za mną Beata, w długiej, obcisłej czarnej sukni bez rękawów, ze złotymi klipsami i czerwoną przepaską we włosach. Fryzura była kunsztownie wypiętrzona i wszystko jakby nie na tę okazję.

– Zatańczysz?

– Jeszcze nie, chcę coś zjeść. Znajdź mnie potem.

Sala zapełniała się. Pani Pusia uruchomiła gramofon, światło przygasło. Na środku sali pojawiły się tańczące pary.

*

– Andrzej czemu nie przyjechał?

– Nie wiem – Zosia smutno pochyliła głowę na moje ramię – nie widziałam go dawno. Pewno już nie jesteśmy razem. A czemu nie przyjechała Ula?

– Nie wiem. Może z tych samych powodów?

– Wolisz blondynki?

– Mężczyźni wolą blondynki…

*

– Jeszcze po jednym? Tym razem na pewno nie denaturat. Swoją drogą, podziwiałem, jakeś bez zmrużenia oka wypił to świństwo. Nie bałeś się?

– Bałem się jak cholera. Wojtuś, wierz mi – w ogóle mnie sparaliżowało. Wypiłem, bo mi zaschło w gardle. I w ogóle nie myślałem.

– Akurat! A tak á propos – wiesz, że Ulka pojechała na Sylwestra do Berlina?

– Wiem.

– A wiesz, że ze Zbyszkiem?

– Nie wiedziałem. Biedny Zbyszek.

*

– Czy mogłabym kiedyś przyjechać do was?

– Do kogo?

– No, w ogóle, do Warszawy. Nigdy jeszcze nie byłam w Warszawie.

– Mogłabyś, Bożenko. A do kogo byś chciała przyjechać?

– Kto by mnie chciał zaprosić. Zobaczyć Pałac Kultury, Łazienki, Zamek… Ty byś mnie chciał?

– Pewno! Każdy by cię chciał!

– To na kiedy się umawiamy?

*

– Czesiek, czy na lato mogłyby być dwie łodzie?

– Pe… Pewnie, że tak. Ale dla… dlaczego dwie?

– Bo będziemy co najmniej w osiem osób. I jeszcze chciałbym, żebyś znalazł jakieś miejsce na namioty.

– Najlepiej, żeee… żeby postawić z drugiej strony je… jeziora. Tutaj mogłoby być różnie.

– Już nas nie lubicie?

– Ja tak, parę osób też. Ale wielu się pyta, co wy z te… tego chcecie mieć. I nikt nie rozumie, po co tu przyjeżdżacie.

*

– Chyba ci to pierwszemu powiem. Postanowiliśmy z Ryśkiem się pobrać.

– Ho, ho! Coś takiego? A kiedy?

– Postanowiliśmy wczoraj. A pobrać się na wiosnę.

– Och, Krysiu, to jeszcze się może sto razy zmienić!

– Pewnie. Już się zastanawiam. Zobacz, jaką facet ma słabą głowę. Jeszcze przed północą, a on już musiał wyjść, bo zmęczony. Może znów zabłądzi?

– Nie martw się, wróci…

*

– Śniłeś mi się dzisiaj.

– Och, Grażynko… A co robiłem?

– Nie wiem, czy mogę powiedzieć, to tajemnica. A nie powiesz Wojtkowi?

– Coś interesującego?

– Bardzo. Kochaliśmy się po francusku.

– O, rany! I co ty na to?

– Ja nic, wspaniale było. Ale się obudziłam i zastanawiałam się do rana, jak to jest potem. Co trzeba zrobić z tym co zostaje w buzi?

– Ty to masz problemy!

– No, przytul mnie trochę, do cholery. Po takim wyznaniu każdy mężczyzna by się przynajmniej ucieszył…

– Czy możemy się ucieszyć nieco bardziej intymnie potem?

– Kiedy potem? Potem zaraz czy potem potem?

*

– Mogę cię zatrzymać do północy?

– A potem, już w nowym roku? Wyrzucisz mnie za próg, na śnieg i zamieć?

– Przecież ty jesteś tutaj u siebie.

– No, to mam jakieś szanse. Mogę cię pocałować?

– Już ci nie zależy na opinii „Świętej”?

– Dzisiaj nasze dziecko ma już pewno dwa miesiące.

– Beata, co ty mówisz?

– To, co słyszysz. Ale nie martw się, nie będziesz musiał się ze mną żenić.

– A może ja chcę?

– Może. Ale pewno nie chcesz. Poza tym – ja nie chcę. Nie chcę. Wyjadę i nigdy mnie nie zobaczysz. Ani mnie, ani dziecka.

– Na miłość boską, dlaczego?

– Dlatego. I uśmiechnij się, zaraz północ. Szczęśliwego Nowego Roku!

– Beata, zlituj się, ja ciebie chcę zatrzymać!

– Do północy? Już jest północ. Do widzenia. Nie, żegnaj.

– Beata…

– Nic innego nie umiesz wymyślić? Przypominam ci, że miałeś mnie pocałować. I życzeń noworocznych mi nie złożyłeś.

– Życzę ci i sobie, żebyśmy mogli być razem.

– No, to piękne życzenia. Tylko, że nie będziemy mogli być razem.

– Właśnie, że tak! 

– Nie krzycz na mnie, kobiety w ciąży są pod ochroną. Nie możemy być razem, z takiego oto powodu: ja cię mianowicie kocham. A ty się mną mianowicie dobrze bawisz.

– Jesteś pewna?

– Nie, nie jestem.

– Jesteś pewna, że jesteś w ciąży?

– Nie, nie jestem.

*

Ranek był zimowy, mroźny i pogodny. Wojtek znalazł wreszcie Grażynę, choć długo nie mógł zabrać się do jej szukania, z powodów biologicznych – fatalnie się czegokolwiek szuka na leżąco. Nie miał pretensji, że znalazł ją w moim łóżku, zresztą była bardziej wlana niż on, a mnie i tak w tym łóżku nie było. Przynajmniej wtedy. Rysiek był półzamarznięty nad jeziorem i to ja go przypadkiem odnalazłem śpiącego na Cześkowej przystani, gdy poszedłem odprowadzić Beatę, która koniec końców kazała mi jechać precz i czekać na list z nowym adresem. Zośkę zawieźliśmy do lekarza, bo mnóstwo pigułek nasennych, które połknęła co prawda nie podziałało – zwymiotowała prawie natychmiast – ale pewności co do niej nie mieliśmy. Bożena umówiła się ze mną, że przyjedzie w pierwszą sobotę lutego. Zapowiadał się zatem interesujący Nowy Rok, więc postanowiliśmy z Wojtkiem na dobry początek pójść do knajpy. Autobus powrotny mieliśmy dopiero po południu. Tymczasem było dopiero piętnaście po 9-tej rano i pierwsza pięćdziesiąteczka w noworoczny poranek smakowała jak malinowa oranżada.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej Pinkwart, Denaturalizm, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...