31.03.2021

Zapach Wigilii

Dla Renaty Piżanowskiej-Zarytkiewicz, z podziękowaniem za inspirację

Te karpie przywieźli zdecydowanie za wcześnie, moim zdaniem. Ale za krótko tam pracowałem i za młody w sumie byłem, żeby się z tym swoim zdaniem pchać przed oczy naszemu kierownictwu, tym bardziej, że naszego kierownictwa o jego zdanie też nikt nie pytał, bo decyzje w sprawie zaopatrzenia naszego marketu i tak zapadały w krakowskim kierownictwie, jeśli nie dalej – w Niemczech czy gdzieś, nie pytałem, bo jak kto za dużo gada to mu na zdrowie nie wychodzi. No, ale tak na zdrowy rozum – kto będzie kupował karpia na święta zaraz po Wszystkich Świętych? Chyba do akwarium, jak kto ma duże. Myśmy akurat mieli na sklepie, tuż obok spożywki, więc jak tylko ta pierwsza partia zajechała na parking, to chłopcy przynieśli takie dwa szafliki, gdzie tych karpi było aż gęsto, postawili i patrzą. Komendant zawołał nas, ochroniarzy, zawsze w nas orali przy pracy fizycznej, kazał ubrać rękawice i wszyscy, ilu nas tam było, rzucaliśmy tymi karpiami do akwarium. Mnie akurat taki bardziej żwawy się na początek trafił, wywijał mi się jak ryba, to go i nie utrzymałem w tych służbowych ochronkach, a może się i przestraszyłem, że taki wysportowany, bo ledwo go chwyciłem, a tu dup! – i karp wywija na podłodze. Ale zaraz we dwóch go złapaliśmy, nie miał prawa, no i trafił do swojego basenu olimpijskiego. Dzieciaki z całego sklepu się zleciały, wszystkim się podobało, karpiom też, bo w tych wcześniejszych szaflikach to więcej karpi było niż wody, więc pewno się czuły jak w koncentraku. Nie były za duże, tak do kilograma, ale twardziele, jak się tylko rozeznały co i jak, to przestały zalegać na boku, a co poniektóre do góry brzuchem, tylko mach-mach płetwami i już pływają, ryjki otwierają i za rozrywkę robią.

Ale były atrakcją tylko może przez dwa dni, one dla nas, a my dla nich. Ludzie się szybko przyzwyczaili, bo my tu stałych klientów mamy, z południowej części miasta przychodzą, to znaczy przyjeżdżają, bo na piechotę to tylko zasadniczo z naszego osiedla. Przychodzili, patrzyli, wzruszali ramionami i szli po inne zakupy. No bo kto by sobie łazienkę zapychał karpiem półtora miesiąca przed świętami? Jeden taki starszy gościu, pamiętam go dobrze, bo zawsze z pieskiem takim przychodził, piesek mały, kudłaty, zupełnie jak mój Bari, którego do dziś nie mogę odżałować, tego pieska parkował pod wiatą z koszykami i czasem go opieprzaliśmy, a czasem nie, gościa znaczy się, no ten facio stawał przed akwarium i gębą ruszał jak te karpie, jakby z nimi rozmawiał. Powiedział raz do Hanki z ryb, że upatrzył sobie jednego takiego cwańszego, co najbliżej mu podpływał, no i jak go nikt nie kupi do tego czasu, to na święta go weźmie, bo na razie to ma małe dzieci i one muszą co wieczór do wanny. I na karpia miejsca już nie ma, bo przy trójce drobiazgu, no i piesek był tam jeszcze, to karp jest uciążliwy, tak powiedział, uciążliwy, nie zrozumiała Hanka i zapytała mnie co on chciał przez to powiedzieć, ten gościu. I stąd się to tym dowiedziałem, bo Hanka do mnie zawsze z kłopotami przychodziła, nie żeby coś do mnie miała, ale była z tej samej wsi, co ja i ona tak po starej znajomości. Poszedłem zobaczyć tego cwańszego, rzeczywiście trochę odstawał od reszty, bo miał wygryzioną płetwę ogonową, jakby się bił z jakimś drugim. Jak mu wygryźli, to nie mógł być taki cwany, jak ten gostek twierdził, moim zdaniem. Ale znów siedziałem cicho, bo nawet Hance tego nie powiedziałem, żeby ten od psa się nie dowiedział i nie pogniewał, że się z nim nie zgadzam, ludzie są teraz strasznie drażliwi, szczególnie tacy co mają trójkę drobnych dzieci i psa jeszcze takiego fajnego, jak ten mój Bari…

A tego Bariego żal mi do dziś i nawet tak sobie myślę, że jakbym go miał, to by nie porobiło się to co się porobiło, bo Bari zawsze był taki oddany i tak mi w oczy patrzył, jakby chciał powiedzieć: nie martw się, chłopie, wszystko będzie dobrze, kumplujemy się, to cię nie dam skrzywdzić, spoko! No i fakt, wtedy wszystko szło jakby lepiej, weselej i spokojniej i pieprzyć się zaczęło dopiero wtedy, kiedy mama zachorowała na płuca. Kaszlała, kaszlała, aż przykro było słuchać, lekarze kręcili głowami i zapisywali coraz droższe lekarstwa, kogo by było na to stać! Jak czasem coś jej dawaliśmy, to ani brać nie chciała, bo szkoda pieniędzy, mówiła, ani jej nie pomagało, może i przez to, że w łóżku nie leżała, no bo kto by przy gospodarstwie robił. Tatko coraz bardziej ponury chodził, tylko do Bariego się odzywał grzecznie i karmił go, i głaskał, aż mi było dziwne, bo jakoś przedtem wydawało mi się, że go nawet nie specjalnie lubił, w końcu to był mój pies, a mnie i całego mojego majdanu tatko też nie lubił. No i po dwóch tygodniach takiej miłości, kiedy mamie się nadal nie poprawiało, to tatko w niedzielę po nabożeństwie wziął siekierę, przywiązał Bariego do jabłonki, co rosła pod stajnią, przeżegnał się i zarąbał go od jednego machu. W zasadzie nie od jednego, bo ta głowa jeszcze się trzymała na takim płatku skóry i oczy miał otwarte i tylko na mnie patrzył, zanim mu zgasły te oczy, i tak mi się wydawało, że mi chciał powiedzieć, że zasadniczo do mnie nie ma pretensji, tak te psie oczy wyrozumiałem, tylko to tak się ułożyło, pieskie życie i pieska śmierć, i już było po Barim, zwłaszcza jak tatko zrobił drugiego macha i głowa Bariego poturlała się od jabłonki, bo tam w dół trochę było. Naturalnie, posunąłem od razu do tatki, w końcu już swoje lata miałem i wojsko odsłużone, ale wziął tę zakrwawioną siekierę i dał mi do zrozumienia, że moje miejsce jest nieco dalej. Obdarł potem Bariego ze skóry, zeskrobał tłuszcz, niewiele tego było, bo co jak co, ale zapasiony to ten mój Bari nie był, ale zawsze na mały garnuszek się uzbierało. Przetopił, karmił matkę tym smalcem, nawet zupę na Bariego kościach ugotował, i sam jadł i matce dawał, a ja pojechałem do ciotki do Wrocławia, bo nie mogłem już tego wytrzymać.

Ale ciotka już od dwóch lat była w Niemczech, więc nie miał mnie kto ugościć, w jej domu mieszkali jacyś obcy, więc zaraz wróciłem, tyle że się przejechałem. No i zdążyłem na pogrzeb matki, bo jej jednak Bari nie pomógł. Po pogrzebie tatko kazał mi iść ze sobą do lasu drzewa nakraść, bo zimno się zaczęło robić, wiadomo, jak to w listopadzie, no i tak się jakoś podziało, że sam z tego lasu wróciłem, bo jego drzewo przygniotło, akurat na szyję spadło, a właściwie na to, co z niej zostało po tym, jak mu odebrałem siekierę, tę samą co jej użył na Bariego. Myślę sobie, że jakbym ja jego nie ciupnął, to on by ciupnął mnie, bo się tak zamachnął na mnie zaraz po tym, jak drzewo podcięliśmy. Ale w wojsku byłem w komandosach, więc to ćwiczyłem, no i nie miał szans. Zresztą w zasadzie już i tak był do niczego, bo po tym Barim zupełnie się zmienił. Na niekorzyść, moim zdaniem.

Ten cwaniak od gościa z psem absolutnie nie był wart tego, żeby się nim interesować, zwłaszcza w sprawie jakichś planów świątecznych. To właśnie on pierwszy kipnął z całej tej żwawej początkowo gromadki. W sumie, tośmy się tego w zasadzie spodziewali, przynajmniej ja, ale znów mnie nikt o zdanie nie pytał, więc się z tym nie pchałem do kierownictwa. Nie to, żebym w ogóle się w tej sprawie nie odzywał, bo komendantowi ochrony, jak wypadła nam razem zmiana, powiedziałem, że jakoś tak głupio – karpie przywieźli, a karmy dla karpi nie. I jak ludzie ich nie kupią – a nie kupią jeszcze przez miesiąc bankowo – to nam ta żywina wyzdycha i tylko straty będą. Na to szef mi powiedział, że po pierwsze to nie nasza sprawa, bo my mamy tylko pilnować, żeby nikt ich nie ukradł i sobie nikt nie zrobił przy nich krzywdy, a po drugie, to pewno karp miesiąc bez żarcia wytrzyma, bo w zimę na przykład to pod lodem pewno niczego do jedzenia nie ma. Szef miał rację, tylko karpie o tym nie wiedziały. Pierwszy poddał się cwaniaczek, a po nim seryjnie zaczęły odwracać się brzuchami do góry następne. Weterynarz zbadał wodę, była w porządku, karpie jako zdechłe nie nadawały się do sprzedaży na sklepie, no i pojawił się problem, co zrobić z nieboszczykami.

I wtedy Hania powiedziała swojej szefowej o kotach, szefowa kierownikowi piętra, aż dotarło do centrali w Krakowie, czy może gdzieś w Niemczech, tego mi nie mówili. Potem zeszło w dół do szefa ochrony, a od szefa – do mnie, bo to ja miałem ten Haniny pomysł realizować. Za marketem, przy parkingu dla personelu był śmietnik, w którym gospodarowały koty. I dla tych kotów mieliśmy wykładać te nieżywe karpie. Niech i one mają święta.

Dwa razy w tygodniu robiliśmy im ucztę. Dokładniej – ja robiłem, bo po sporządzeniu komisyjnego protokołu zniszczenia przeterminowanego towaru ja brałem karpie w reklamówki i wynosiłem za market. Nawet nie zdążyły się zaśmiardnąć, jak już ich nie było, koty widać wrąbywały je w całości, bo nigdy nie została nawet ogryziona głowa.

W drugim tygodniu zobaczyłem go pierwszy raz. Musiało to być już po Mikołaju, bo dziewczyny na stoiskach i w kasach nosiły na głowach takie głupie czerwone czapeczki z białymi pomponikami, bez sensu, bo tylko gorąco im było jak fiks, a pożytek żaden, w dodatku włosy się szybko przetłuszczały i na szampon im więcej wychodziło. Od rana do nocy z głośników leciały takie amerykańskie kawałki świąteczne i od tych Łajt Kristmesów można było się porzygać w pierwsze dni, potem to już nie zwracałem uwagi. Było kupa roboty na sali, bo powoli ludzie zaczynali robić zakupy na święta, no i jakoś tak coraz więcej pijaków przychodziło. Kiedyś na Adwent ludzie przestawali pić, przynajmniej u nas na wsi, a tu w mieście to jakby odwrotnie – im bliżej Gwiazdki, tym więcej szło piwa i wódki, wina to nie specjalnie, bo u nas tradycja nie jest winna. Niektórzy wypijali od razu pod marketem i ryzykując masakrę na parkingu szli potem zakosami do domów, gdzieś tam na naszym osiedlu, bo ci z dalsza, samochodziarze, to jednak starali się pić dopiero w domu, bo tu u nas pod marketem często gliniarze łapali na radar i na chuch. 

I ten gość, co go wtedy pierwszy raz zobaczyłem, to sprawiał wrażenie, jakby był wypity. To nieprawda, że go wtedy widziałem po raz pierwszy, bo jak podszedłem do niego przy tym śmietniku, z rękami pełnymi tych zdechlaków, to się tak z nagła do mnie obrócił i twarz wydała mi się znajoma. Potem się zorientowałem skąd go znałem, ale to potem, bo wtedy to tylko go jakoś ogólnie kojarzyłem, kiedy go zobaczyłem pierwszy raz. No, nie pierwszy, ale jakby pierwszy z bliska. Szedłem z karpiami, a on klęczał przy tym miejscu, gdzie wykładałem to kotom, obok leżała reklamówka, a on pochylał się tak nisko, że głowę miał jakby na ziemi. Już go chciałem nakrzyczeć, żeby mi tu pod sklepem nie robił dziadostwa i jak chce rzygać, to niech idzie sobie w krzaki, bo tu u nas to zaraz się las zaczynał za budynkiem, ale jak podszedłem bliżej, to zobaczyłem, że jest trzeźwy, tylko po prostu stary i pewno się poślizgnął, no bo to już śnieg spadł, a za sklepem, to nie sprzątali tak, jak na głównym parkingu. Chciałem się go spytać, czy mu coś się złego nie stało, a może zasłabł i trzeba lekarza, mieliśmy na sklepie dyżurkę i ambulatorium na wypadek takich wypadków, ale jak zobaczyłem jego oczy, to od razu mi się odechciało. Świeciły mu jak węgle i nic tylko patrzył na te moje torby z karpiami, najpierw to się przestraszyłem, że wariat jakiś, na wariatów to i komandos może być za mało, ale potem pomyślałem, że po prostu głodny jest, bezdomny i bezrobotny i trzeba mu pomóc. Nie wiedziałem tylko, czy te zdechłe karpie nadają się do jedzenia, sam bym nie wziął do ust. Ale potem doszedłem do wniosku, że komuś, co od paru dni nic nie jadł, to jest tak wszystko jedno, i zje byle co. Najwyżej pójdzie do szpitala, a tam dla bezrobotnego, bezdomnego i głodnego to jakby raj. Albo najwyżej umrze, no i też nic się nie stanie, ten wyglądał, jakby nikt po nim nie miał płakać, to co go żałować.

Spytałem go, czy chce tych karpi. Kiwnął głową parę razy i nadstawił swoją torbę. Jak szalik mu się rozchylił, to zauważyłem że pod spodem miał zupełnie białą koszulę i krawat, zawiązany w taki porządny trójkątny węzeł, jak u nas tylko dyrektor fabryki nosił, jak jeszcze w naszej wsi była fabryka, którą szlag trafił po wybuchu sprężonego tlenu na składzie z butlami. Ten krawat zapamiętałem i ten węzeł, bo po nim poznali ciało dyrektora, który akurat w czasie wybuchu był w pracy. Głowa tak wyglądała, że po niej niczego nie można było poznać, no mówiąc szczerze to w ogóle jej w zasadzie nie było, ale na szyi bez głowy tkwił wciąż ten krawat z węzłem i kierownik szkoły powiedział wtedy do mnie, jakeśmy obaj przybiegli po tym wybuchu: patrz chłopie, z faceta gówno, a krawat się ostał i taka ładna wirdżińja, znaczy się zrozumiałam, że ten krawat wirdżińja się nazywał, dziwnie jakoś. No to teraz, jak pierwszy raz z bliska zobaczyłem tego faceta, to pomyślałem, że bezdomni, bezrobotni i głodni, to nie noszą białych koszul i krawatów z wirdżińjami. U nas w domu nie było chyba ani jednego krawata, bo ojciec do ślubu szedł w pożyczonych ciuchach, co mu miało podobno przynieść szczęście, ale nie przyniosło, no ale to zupełnie inna i niepotrzebnie tu opowiadana historia. Chcę tylko zaznaczyć, że się tym zdziwiłem, tym krawatem i facetem, co klęczał pod śmietnikiem i wyglądał jakby był ciężko wypitym bezdomnym, któremu przecież krawat z wirdżińją nie przysługuje.

Chciał przekładać te karpie do swojej reklamówki, ale po prostu wcisnąłem mu swoje do ręki, po co by miał się brudzić, zresztą i tak by mu się to nie zmieściło, bo tym razem ze cztery sztuki świeżo kipnęły. Powiedziałem mu, że to zdechłe są karpie, ale jak on chce, to proszę bardzo, tylko niech sprawdzi, czy się nadają, bo ja tam nie wiem, zresztą ja to ryb nie jadam, to i tak się nie znam. Popatrzył na mnie jakoś tak dziwnie, potrząsnął głową, jakby się ze mną w czymś nie zgadzał, ale nic nie powiedział, tylko się uśmiechnął. Zobaczyłem, że nie jest taki okropnie stary, jak myślałem pierwej. Wyciągnął rękę i zobaczyłem, że nosi skórzane rękawiczki, i to nie takie jak lalusie – niedzielni kierowcy, tylko porządne, czarne, jak biznesmeni na filmach. Na biznesmena jednak nie wyglądał, zresztą przestałem się nad tym zastanawiać, bo ten facet, co go wtedy pierwszy raz zobaczyłem, rozejrzał się dokoła czy nikt nie widzi, ja też, bo w zasadzie to te karpie powinny być zniszczone, a nie trafiać do ludzi, dla których się podobno nie nadawały, no i nie chciałem, żeby mnie ktoś przy tych dobrych uczynkach widział, bo wiadomo, że najgorsze świństwo prędzej ci wybaczą, niż dobry uczynek, ale na szczęście na tym naszym parkingu nikogo nie było, tylko koty łaziły pod krzakami, wkurzone, że im się tym razem omsknęło. I jak odwróciłem głowę, to faceta już nie było, musiał być cholernie szybki, co jakby mi znów nie pasowało do obrazka, jaki sobie na jego temat w głowie narysowałem. Gdzieś blisko zapalił silnik jakiegoś dużego samochodu, pomyślałem o moim gościu z moimi reklamówkami pełnymi zdechłych karpi, ale przecież to nie mógł być on, bo facet z samochodem, wirdżińją i w czarnych rękawiczkach nie grzebie po sklepowych śmietnikach za żarciem, tylko wchodzi do marketu od frontu, wszyscy mu się kłaniają, a takie leszcze jak ja to im pomagają układać paczki w tych ich luksuśnych taksówkach.

Potem już go więcej nie widziałem, znaczy tutaj, przy śmietniku, bo albo przestał przychodzić, albo bywał nie na mojej zmianie, albo się rozchorował po tych rybich trupach. Nawet sobie pomyślałem, że może umarł i przez chwilę było mi żal, ale w końcu ostrzegałem go, no i jak chciał ryzykować, to jego sprawa, końcu ani mi on swat ani brat, a jakby umarł to też by się nic wielkiego nie stało. Ale nie umarł, wręcz przeciwnie, tylko że to wyszło na jaw trochę później. 

Do świąt już było całkiem blisko, jak zrobiłem sobie krzywdę choinką. W zasadzie nic wielkiego, ale któregoś dnia nawieźli nam całego tira drzewek i trzeba było je oprawiać w krzyżaki, bo teraz ludzie się strasznie wygodni zrobili i sami niczego nie umieją, więc jak idą do marketu, to by najchętniej wszystko gotowe wzięli. Pomyślałem sobie nawet, że moim zdaniem to powinni od razu sprzedawać te choinki nie tylko oprawione, ale nawet ubrane i może z prezentami na takim stelażu pod spodem, no ale znów się opamiętałem, że jak na swoje zdanie to za krótko tu pracuję i za bardzo zależy mi na mojej pracy. Tylko Hani powiedziałem, jak czekała na swój bus do naszej wsi po robocie, a późno już było i choć kto mógł ją tu zaczepić na pustym przystanku, w tym naszym blokowisku to meneli nie brakuje, więc pomagałem jej czekać, no i jakby ją ochraniałem, w końcu jako ochroniarz umiałem to robić, z tym że jakby społecznie, bo służbę już właśnie skończyłem, a z Hanką jeszcze chodzić nie zacząłem. No więc powiedziałem jej o tym moim pomyśle na choinkę, ale jej się chyba nie spodobał, bo najpierw się z tego śmiała, a potem powiedziała, że nikt by takiej choinki nie kupił, bo by trzeba mieć specjalne samochody dostawcze, żeby je rozwozić, takie wysokie, i że na szczęście to nie jest nasz kłopot, bo i tak ona robi w rybach, a ja w ochronie. Wtedy mi się bardzo spodobała po raz pierwszy, że taka jest praktyczna i stanowcza i tak się ładnie śmieje, choć mi się nie podobało, że śmieje się mojego zdania. Bus zresztą zaraz przyjechał i Hanka tak fajnie na mnie popatrzyła i powiedziała, dziękuję ci mój rycerzu ochrony. Szkoda, że z nią wtedy nie pojechałem, no ale jak miałem pojechać, kiedy w mojej wsi w zasadzie nie mogłem się pokazywać, bo za tamtą historię z ojcem to kilku jego kumpli obiecało mi, że jeszcze zobaczę, no i nie jeździłem.

Szkoda, że nie pojechałem, bo jakbym pojechał, to na pewno by na nią tych dwóch nie napadło, co wyciągnęli Hanusię z busu zaraz przy przystanku nad rzeką i zepsuli ją po kolei, a potem, żeby nie chciała na nich mówić, to wybili jej wszystkie zęby, zresztą tym samym kluczem francuskim, z którym rzucił się na nich kierowca busa, ale go mu odebrali, a Hanusi wybili zaraz po tym, jak go utopili w rzece, bo im chciał przeszkadzać, a oni nie byli z tych, co to dają sobie przeszkadzać. Hania przeżyła i nawet dość szybko odzyskała przytomność w szpitalu, bo szpital był niedaleko i jak tylko rano ludzie szli do pracy to zobaczyli zamarzniętą prawie na kość dziewczynę w kałuży krwi bez ubrania. Ale jak musiała najpierw lekarzowi, potem pielęgniarkom, potem policji, potem kobietom na sali, a na koniec rodzinie wszystko opowiadać, a nie mogła dobrze opowiadać bez tych zębów, to nie mogła już tego wytrzymać i podjęła decyzję, żeby już nigdy nikomu nic nie mówić. Zwłaszcza, że matka jak się dowiedziała, że ją ci dwaj bandyci zepsuli, to rzuciła się na nią z pięściami i ledwo ją pielęgniarki odciągnęły, lekarze tej mamie dali zastrzyk i zawieźli do wariatkowa. I jak tylko Hanka zaczęła móc chodzić i odłączyli ją od tych wszystkich kroplówek, to poszła do łazienki, żeby się umyć, popatrzyła do lustra i potem zaraz siadła na kibelku, żeby sobie podciąć żyły nożem od śniadania, co sobie go zachowała, trochę wbrew przepisom. Ale krwi miała mało, i siły też niewiele, więc żeby wytrwać w tej swojej decyzji wyskoczyła oknem prosto na śnieg, a było to z piątego piętra, bo u nas szpital jest najwyższym budynkiem w mieście. I jak przyjechałem do tego szpitala zaraz po służbie następnego dnia, to akurat trafiłem na ten moment, kiedy wokół Hani na zaspie śnieżnej robiło się takie czerwone koło krwi, no i było mi okropnie przykro, że to zrobiła, zwłaszcza, że mi potem wszystko opowiedział jej brat, jak przyszedł do mnie się rozliczyć z tego, co Hania mu opowiedziała o nas, a czego ja nie zdążyłem się dowiedzieć, przez tę jej decyzję. Moim zdaniem to była niesłuszna decyzja, ale z moim zdaniem siedziałem cicho, bo już jak Hanusi nie było, to zupełnie nie miał kto tego słuchać, choćby nawet po to, żeby się z tego pośmiać. Brat Hani mi powiedział, kim byli ci faceci, no i dobrze to sobie zapamiętałem, no i oni też potem, ale w sumie pamiętali krótko, bo mówią, że człowiek po śmierci to pamięta już same dobre rzeczy, których tu na ziemi doświadczył, a to, czego oni doświadczyli, jak już mi się noga naprawiła, to na pewno dobre nie było. Ale to było później, sporo po tym, jak Hania podjęła tę niesłuszną decyzję, i po tym, jak zrobiłem sobie krzywdę choinką.

Szef wyznaczył mnie i jeszcze takiego jednego z naszej zmiany do oprawiania tych choinek. Dokładniej, ja miałem drzewka od spodu ociosywać delikatnie, a on, taki Jerzyk z miasta, co mu się w policji nie powiodło i musiał zmienić pracę, on tylko wsadzał je w krzyżaki i oprawiał takimi klinikami. Ciemno się zrobiło, za marketem nie oświetlają tak jak z przodu, moim zdaniem niesłusznie, bo z przodu na parkingu to nawet samochody świecą, a z tyłu nic i złodziej tylko mógłby na to czekać, ale od swojego zdania to już zacząłem się odzwyczajać, raz je powiedziałem głośno i proszę, co się porobiło. Więc tak w półmroku ciupałem tą siekierą, myśląc o Hani i o tym niefarcie, który wyraźnie mnie zaczął otaczać po tym, jak mama zaczęła kaszleć i tatko ugotował Bariego. I jak człowiek tak w półmroku myśli sobie niedobrze, to coraz gorzej myśli i gorzej i w końcu to już by sobie tą siekierą sam walnął w łeb, gdyby nie to, że to jakoś tak niewygodnie jest, jeszcze z byłym policjantem Jerzykiem obok. No bo pomyślałem, że w gruncie rzeczy to ja jestem wszystkiemu winien, nawet nie dlatego, że z Hanią wtedy nie pojechałem, tylko że się do sprawy zabierałem, jak pies do jeża, i w zasadzie to Hania mogłaby wcale do tej naszej swojej wsi nie jechać, tylko pójść ze mną do mojego naszego domu, i to nie żeby koniecznie dopiero wtedy po tym, jak powiedziałem to moje zdanie z choinką, tylko znacznie wcześniej, bo mi ten jej braciacho powiedział, to według niej to myśmy się mieli ku sobie już dobre pół roku, na długo jeszcze przed pierwszymi karpiami. Tyle, że o tym to ja nawet się nie domyślałem i to było jej zdanie w tej sprawie, i ona też mogła, do cholery, te swoje zdanie powiedzieć głośno, do mnie rzecz jasna, a nie tylko wyśmiewać się z mojego. I przypomniałem sobie ten jej śmiech śmieszny, ale śliczny i mi się w środku coś skręciło, podniosłem tę siekierę, żeby choć choinkę ciupnąć z całej siły i wtedy zobaczyłem, jak pod śmietnikiem siedzi wielgaśny kot z rybią głową na szyi.

Oczywiście nie uwierzyłem w to co zobaczyłem, tylko pomyślałem, że po prostu zwariowałem, bo za dużo już się pozwalało na moją biedną głowę, albo że mi to się wszystko śni i nie ma żadnego kota-niekota, że Hanusi nie zepsuli i nie podjęła tej niedobrej decyzji, a ja nie stoję tu na mrozie przed kupą choinek do oprawiania, tylko może śpię sobie w domciu, i zaraz usłyszę jak mamcia kaszle i tatko klnie na nią, że mu spać nie daje, i że Bari bawi się pod domem starą piłką, co to ją jeszcze kopał mój starszy brat, tuż przed tym jak pobiegł za nią przez jezdnię, i wtedy już nic nie mógł zrobić ani on, ani kierowca tego autobusu, ani nawet Bari, który chciał polecieć za piłką, ale siedział jak zaczarowany, słuchając tego krzyku ostatniego i ostatniego pisku hamulców, zanim autobus z kierowcą i wszystkimi dziećmi jadącymi do gimnazjum w mieście nie skatulał się w przepaść… Ale Bari nie bawił się piłką, tatko nie klął, mama nie kaszlała, a ja nie spałem w domciu, tylko właśnie otworzyłem oczy i ręce, a siekiera wypadła mi z dłoni i trafiła prosto w nogę, rozcinając dżinsy, skarpetę, skórę i kość. Wierzgnąłem nogą, niepotrzebnie moim zdaniem, ale człowiek nie zawsze panuje nad odruchami, nawet w zasadzie rzadko, moim zdaniem, no i siekiera poleciała jak na skrzydłach prosto do Jerzyka. I odwieźli nas razem, jedną karetką, nawet dość ciasno było, bo te karetki to robią jednoosobowe, ale Jerzykowi było wszystko jedno, bo w ogóle nic nie czuł, a ja nie byłem w sytuacji, w której mogłem narzekać. 

Trudno było wytłumaczyć cokolwiek lekarzom i policji, ale na szczęście właśnie z marketu wychodził komendant i wszystko widział, więc zaświadczył, że nie rzuciłem się na Jerzyka z siekierą po tym, jak on mi rozwalił nogę. Powiedziałem, że wyślizgnęła mi się z rąk, bo nigdy w życiu nie robiłem niczego siekierą. Uwierzyli mi, więc tylko skończyło się na zwolnieniu lekarskim L-4. Jerzyk też pewno nie ma do mnie pretensji, zwłaszcza, że jeszcze się ze śpiączki nie obudził i pewno nie będzie wiele pamiętał, jeśli w ogóle coś, tak mi powiedzieli na intensywnej terapii, kiedy tam zaszedłem wychodząc ze szpitala.

Więc siedziałem w domu na zwolnieniu i przeglądałem te kolorowe pisemka, które mi dziewczyny z kiosku w naszym markecie przyniosły, żebym się nie nudził. Nawet nie wiedziałem, że są takie fajne rzeczy w tych gazetach, i to całkiem za darmo, bo jak nikt nie kupi takiej gazety, to można ją za darmo dostać, jak się ma dobry układ, a one miały. Rozglądały się po moim pokoju, nawet wydawało mi się to dość mało grzeczne, ale one też ze wsi są i takie bardziej bezpośrednie, więc pośmialiśmy się trochę i obiecały, że w święta przyjdą, żeby mi się nie nudziło i żebym nie był sam, bo człowiek nie może być sam, tak powiedziały i moim zdaniem jest w tym dużo racji. Ale ja się już przyzwyczaiłem do bycia samemu i nawet mi głupio było, że one tak przyszły, i u mnie taki badziewny bardak zastały, nieposprzątane, niewywietrzone, a ja nie ubrany i nie ogolony, mama zawsze mówiła, że jakie pierwsze wrażenie takie całe życie, no i wydawało mi się, że pierwsze wrażenie musiały mieć fatalne, ale obydwie się tylko śmiały i mówiły, że przyjdą, posprzątają i nawet winko przyniosą, a potem będzie nam bardzo dobrze, żebym tylko sobie te pisemka spokojnie czytał i uczył się jak to państwo na świecie się zabawia, jak ma czas. A ja czasu miałem teraz kilka dni, żadnych obowiązków i nawet nie najgorzej się czułem, tylko tak siebie uważnie obserwowałem, czy wszystko jest mniej więcej w porządku. Kuśtykałem trochę i nogę miałem w takim gipsowym bandażu, ale poza tym nie mogłem narzekać, zdecydowanie kilka osób z mojego otoczenia miało gorzej, i nic nie mówiły.

I wtedy zobaczyłem go drugi raz. To znaczy przed tym pierwszym razem musiałem go kiedyś widzieć, ale nie zwróciłem uwagi. Teraz już bym go nie przegapił. Miał znów tę swoją wirdżińję na szyi, sweter w serek i był bez rękawiczek, ale poza tym nie różnił się od tego obrazka, jaki sobie zapamiętałem pod marketowym śmietnikiem. Zadzwonił do drzwi, a kiedy przykuśtykałem i otworzyłem – stanął w korytarzu, było słabo oświetlone, bo ja tam mam taką słabą żarówkę, po co świecić za bardzo, jak mnie nikt nie odwiedza, a ja każdą rzecz na pamięć znam i wiem gdzie leży, więc tylko domyśliłem się, że się uśmiecha, bo tak jakoś przez uśmiech powiedział, czy mogę wejść, no i wszedł, proszę bardzo, powiedziałem kiedy już był w pokoju, bo ja tylko pokój z kuchnią mam. Nie było powodu się starać o większe, byłem sam, no i dość pośpiesznie wynosiłem się z tej naszej wsi, po tej historii nieszczęśliwej z tatką pod drzewem, jeszcze mi żywica na dżinsach nie obeschła po tym, jak ciągnąłem ten pień, żeby go przywalić na tatkę. Nasze gospodarstwo kupił szybko wujo, który z nami sąsiadował i już dawno ostrzył sobie zęby na te nasze grunty i chałupinkę. Wiem, że mnie oszukał, ale jak człowiek wie, że go oszukują, to nie daje dupy, tak sobie pomyślałem i dałem się oszukać, żeby tylko jak najszybciej z tamtej wsi wyjechać, co to i tak jej tylko pół zostało po tych wszystkich wypadkach, i z fabryką i z autobusem, no i po tym, jak tatko pozbawił mnie Bariego, czyli ostatniego dobrego kumpla przed Hanusią, z którą nie zdążyłem się nawet zaprzyjaźnić. To osiedle w mieście to na dobrą sprawę wybudowano przy okazji budowy tego marketu, ta firma z Niemiec czy może z Krakowa podpisała takie porozumienie z burmistrzem miasta, że on się zgodzi na ten krakowski czy niemiecki market, a oni miastu po sobie zostawią te kilka bloków, gdzie najpierw mieszkali budowlańcy, a potem taka miejska biedota, no i ja, przy okazji. Było nas tu może 50 rodzin wszystkiego, część pracowała w markecie, część w mieście i w gruncie rzeczy niewiele osób się znało. Przynajmniej ja niewiele znałem, bo jak przychodziłem po służbie, to waliłem się spać, nawet w domu nie jadłem, nikt do mnie nie przychodzi, bo niby kto miałby? Rodziny już nie miałem, chyba tego wuja co mnie oszukał na domu, dziewczyn żadnych, bo Hania nie zdążyła być dla mnie moją dziewczyną, zanim podjęła tę niesłuszną decyzję, a dziewczyny z marketowego kiosku jeszcze mnie nie znalazły wtedy.

Miał na sobie taką niby marynarkę miękką, a w zasadzie krótki szlafrok, przewiązany sznurkiem grubym jak lina, a pod nim białą koszulę z krawatem, no i spodnie czarne, zaprasowane w kantkę i co najdziwniejsze – skórzane kapcie. Znalazł sobie krzesło, ja przycupnąłem na łóżku i wtedy mi powiedział, że my się już znamy. Pokiwałem głową, ale jakoś mi tak było głupio wspomnieć mu o tym spotkaniu pod śmietnikiem, zupełnie nie pasował do tego co myślałem dotąd o bezrobotnych, bezdomnych i głodnych, ale on w ogóle nie o tym powiedział, tylko o mieszkaniu w bloku, i że mimo że od kilku miesięcy blok jest zasiedlony, to ludzie się w zasadzie nie znają i my jesteśmy najlepszym przykładem, bo przecież od prawie roku mieszkamy drzwi w drzwi, wizawi – powiedział – i dopiero pierwszy raz z sobą rozmawiamy. Chciałem sprostować, że drugi, ale w tym momencie uświadomiłem sobie, że po pierwsze jest on o wiele ode mnie starszy, więc zwracać mu uwagi nie powinienem, a po drugie – że on mnie nie poznaje, nie kojarzy z tym facetem spod marketu. I bardzo dobrze, pomyślałem, to musiał być dla niego trudny okres. Ale i tak jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić, że taki elegancki starszy pan chodzi po śmietnikach i wybiera z nich resztki…

Zaproponowałem herbatę, on najpierw jakby się spłoszył, spojrzał na zegarek, ale to go widać uspokoiło, bo powiedział, że ma jeszcze pół godziny do zabiegu i jeśli mi to nie zrobi kłopotu, to chętnie. I że przeprasza, że przyszedł w bążurce, ale to tak po domowemu, a do mnie to ma jak do drugiego pokoju, więc czy wybaczę. Wybaczyłem, było mi dość obojętne jak taki stary dziad jest ubrany, ale zastanawiałem się przez chwilę, jaki to zabieg mają mu robić o 9 wieczór i gdzie. Potem popatrzył na moją nogę i zapytał co mi się stało i czy może mi pomóc z tą herbatą. Podziękowałem, bo w kuchni miałem jeszcze większy bałagan niż w pokoju, no i kiedy wróciłem ze szklanką dla niego i kubkiem dla siebie, zobaczyłem, że ze wściekłą miną przegląda te babskie gazetki, co to mi je dziewczyny zostawiły. Przyjrzałem mu się uważnie i pomyślałem, czy aby nie jest to taki homo-niewiadomo, co to go nawet panienki w bieliźnie wkurzają. Trochę się nawet przestraszyłem, ale potem pomyślałem, że przecież taki pięćdziesięcioletni na oko staruch nie przeleci o połowę młodszego od siebie komandosa-ochroniarza. Nawet ze zranioną nogą wciąż jeszcze miałem wszystko w miarę w porządku, refleks też, a na stole leżał bagnet, co go kiedyś na jarmarku w mieście od ruskich kupiłem. Stawiając herbatę – jakoś tak nie wypadało mi zaproponować sąsiadowi piwa, choć sam chętnie bym się napił – zauważyłem, że nie ogląda panienek, tylko przepisy, jakieś Na świątecznym stole, czy coś takiego. Nie mogę na to patrzeć, powiedział i przetarł czoło, co roku ta sama tragedia, no niech pan patrzy na tego karpia, nie dość na tym, że go zabili, to jeszcze po śmierci się bawią jego trupem. Już nawet nie mówię o tym ćwiartowaniu, ale tu, proszę, w usta mu wetknęli marchew, na pewno z ołowiem i innymi ciężkimi metalami, a tu zaraz jakiś idiota w czerwonej czapeczce Mikołaja wetknął mu na głowę taką samą czapeczkę… Potem usiadł i zapytał mnie, czy chciałbym widzieć, jak trupa mojego ojca ktoś ubiera w czapeczkę świętego Mikołaja, a potem go kroi na dzwonka i rozkoszuje się jego smakiem.

Przypomniałem sobie, jak mój tatko kroił Bariego, a potem i to, że na tatki głowę w trumnie zupełnie nie dałoby się założyć Mikołajkowej czapki, ani niczego innego, bo nie było na co, ale nie chciałem się wdawać przy obcym w takie szczegóły, tym bardziej, że w końcu przeprowadziłem się tutaj po to, żeby przestać widywać w snach tatkę bez głowy z Barim na ręku, też bez głowy, co mi się zdarzało noc w noc, póki jeszcze mieszkałem u nas na wsi. Tu, na osiedlu marketowym przeszło mi, jak nożem uciął i nie miałem ochoty na replay tego filmu. Poprosiłem, żeby usiadł i się nie denerwował, no i powiedziałem zupełnie szczerze, że ja w ogóle nie lubię ryb. On powiedział, że lubi i dlatego go ta masakra denerwuje. Wydało mi się to logiczne, choć nijak nie mogłem tego spasować z obrazkiem spod marketowego śmietnika, ale jakoś tak uznałem, że lepiej będzie nie pytać.

Podziękował za cukier i nagle złapał się za głowę, co było dość śmieszne u tak starego faceta, i powiedział, że popełnił niewybaczalne faux pas i powinien się wstydzić. Spojrzałem na niego i zobaczyłem, że się autentycznie zarumienił, po czym wstał, obciągnął tę śmieszną bążurkę i powiedział, że się nazywa Fisztain, czy coś takiego, niewyraźnie usłyszałem. Pomyślałem, że pewno jest Żydem albo Niemcem, co zresztą na jedno wychodzi, ale nic nie powiedziałem, to znaczy powiedziałem jak ja się nazywam, ale on już nie słuchał, pewno wiedział, jak się nazywam, w końcu nazwisko jest na liście lokatorów, a on na pewno sobie dobrze sprawdził, do kogo idzie na herbatkę. Podejrzewałem, że nie przyszedł tylko na herbatkę. Zwlekał jeszcze chwilę, popatrzył znów na zegarek i powiedział, że ma do mnie wielką prośbę, żebym poświęcił trochę czasu, ale się nie zdziwi, jak odmówię i nie będzie miał żalu, po prostu zmieni wtedy plany. Powiedziałem, że na razie jestem w domu, więc nie ma sprawy, mogę mu się przysłużyć, bo i tak nie mam co robić specjalnie, ale za kilka dni wracam do pracy i 12 godzin na dobę będę zajęty.

Popatrzył na mnie i uśmiechnął się. Miał miły uśmiech, nigdy takiego nie widziałem ani u tatki, ani u wuja, czy kogokolwiek z rodziny. No i wreszcie mi powiedział, że na święta wyjeżdża do starej matki nad morze, ma tam jeszcze kilka interesów do załatwienia, bo jego sytuacja finansowa jest nie najlepsza. Moja sytuacja finansowa jest, hm, nienajlepsza, powiedział i przypomniał mi się śmietnik i on, jak wyrywał kotom z gęby te karpie. No, wyrywać nie wyrywał, ale kto wie, co tam było zanim przyszedłem, w końcu to co mi się zwidziało wtedy przy tych choinkach to mogło być jakieś takie połączenie w mózgu dwóch różnych obrazów, z dwóch różnych planów czasowych czy jak… A potem powiedział, że jego prośba polega na tym, żebym miał oko na jego mieszkanie i raz dziennie tam poszedł i nakarmił zwierzątko, które pływa w wannie. Karma stoi obok, trzeba sypnąć tylko dwie łyżki, kwiatów do podlewania zasadniczo nie ma, bo podlewają się same, he, he, sprzątać też nie trzeba, a jego nie będzie najwyżej parę dni, to zależy od stanu zdrowia matki. A jak wróci, to mi się postara odwdzięczyć.

Spojrzał na moją nogę i powiedział, że da mi taką maść, po której rana zagoi mi się w 24 godziny, choć będą przez jakiś czas pewne „sajdefekt”, tak powiedział, ale nie wypadało mi się pytać, co to znaczy, no bo jak ci ktoś robi prezent, to się mu nie wgląda w zęby, czy jakoś tak się mówi. Niech pan raczej w dzień tam chodzi, bo, wie pan, prąd mi wyłączyli, zalegałem z opłatami, u mnie dużo się zużywa, miałem sporo wydatków w ostatnim czasie, a przerwałem praktykę teraz, bo mam dużo pracy i tak wyszło, powiedział, ale koło drzwi po prawej stronie od wejścia leży bardzo silna latarka, więc jakby wieczorem, to z nią może.

Wstał. Tak sobie pomyślałem, że rzeczywiście człowiek o człowieku to naprawdę mało wie i jak go ocenia po pozorach, to się może omylić, jak ja w wypadku tego sąsiada. Podał mi rękę, była mała, miękka i ciepła, jak ręka kobiety, tak sobie przynajmniej wyobrażałem, bo nigdy żadna kobieta nie podawała mi ręki, jakoś tak w naszej wsi nie było przyjęte, rękę podawało się mężczyznom, zaraz przyniosę klucz i maść, powiedział i rzeczywiście zaraz przyniósł. Patrzyłem za nim jak odchodził, naprzeciwko były te jego drzwi, wyglądały solidnie, przeciwwłamaniowe, z kilkoma zamkami. Ja miałem zwykłe, jeden w zasuwie, drugi pod klamką, dziecko by otworzyło patykiem, ale w końcu nie było u mnie niczego, co by takie dziecko chciało ukraść, ani komputera, ani kina domowego, co to teraz głównie kradną. Wrócił zaraz, zatrzymał się w progu i podał mi słoiczek, ale jednak zdecydował się i wszedł do przedpokoju, starannie zamknął drzwi i wyciągnął z kieszeni plik kluczy. Było ich znacznie więcej niż u mnie. Ciemno było i mało go widziałem, ale znów się chyba zarumienił, jak mi powiedział, że po tej maści skóra się na jakiś czas zmieni w taką bardziej twardą, ale pod tą osłona rana się zagoi w dzień, góra dwa, potem łuska ochronna zniknie. I miał jeszcze jedną prośbę, żeby nie wchodzić do jego gabinetu, to taki przepis, powiedział, bo on jest lekarzem – genetykiem i musi zapewnić brak dostępu do jego lekarstw i próbek, jako że w Polsce badania genetyczne są jeszcze ciągle ograniczane, no i tak mnie bardzo prosi, żeby tam nie wchodzić, zresztą tak jak w całym mieszkaniu, tak i w gabinecie nie ma nic ciekawego. Wesołych świąt, powiedział, i teraz już całkiem się zabierał wyjść, kiedy coś mi się przypomniało.

Przepraszam pana doktora, powiedziałem, bo uważam, że jak ktoś ma taki tytuł, to trzeba go uszanować i nazywać tym tytułem, a właściwie to jakie to zwierzątko ja mam u pana w tej wannie karmić, spytałem. Znów się uśmiechnął i poklepał mnie po ramieniu, a ja pomyślałem, że może on jednak jest tym pedziem, ale co mi tam, nie mój biznes, a on rozłożył ręce i powiedział, no proszę pana, co za pytanie, jakie zwierzątko pływa w wannie przed świętami, przecież karp, prawda? Prawda, powiedziałem i wtedy on sobie poszedł całkiem, a ja zostałem z tym pustym mieszkaniem i taką myślą niedobrą, że coś nie jest tak, no bo jak on jedzie na święta do matki, to tego karpia powinien z sobą zabrać, albo go w ogóle nie kupować, a poza tym jak był taki oburzony tym świątecznym karpiowaniem, to po co mu ten karp na święta, do towarzystwa czy jak, ale jakie to towarzystwo, on z mamusią nad morzem, a karp ze mną tutaj, na marketowym osiedlu. Ale to nie moja sprawa, pomyślałem, choć coś tu nie gra, moim zdaniem, pomyślałem i poszedłem do swojej łazienki bezkarpiowej, bo późno się zrobiło, więc zdjąłem opatrunek, posmarowałem sobie nogę tym mazidłem i zasnąłem jak kamień. Przed zaśnięciem tylko słyszałem, jak doktor zamykał starannie drzwi na trzy zamki, potem trzasnęły drzwi samochodu i odjechał. Chciałem zobaczyć, jaką ma taksówkę, ale zanim z tą moją nogą doszedłem do okna, to już nawet spalin nie było, tylko ciemność było widać i góry co świeciły daleko na horyzoncie.

A rano się obudziłem i nogę jak ręką odjął, doszedłem do kibla i tam sobie dopiero przypomniałem, że do tej pory kulałem, a teraz nie. Obejrzałem sobie ranę i rzeczywiście jakieś twarde się na niej zrobiło, taka łuska jakby ochronna, no ale nie przejmowałem się, bo doktor uprzedzał, że to jest ten „sajdefekt”, no rzeczywiście, defekt był, ale pod spodniami niewidoczny, a poza tym rzeczywiście pomogło. Ponieważ i tak musiałem zrobić zakupy, to wybrałem się do naszego marketu, a tam najpierw spotkałem komendanta ochrony, który mnie się spytał jak noga, a ja powiedziałem, że zupełnie dobrze i już zapomniałem o tej siekierze. Na co komendant posmutniał i powiedział, że biedny Jerzyk to nie tylko, że nie zapomniał, ale nawet sobie nie przypomniał, bo co prawda już nie jest w śpiączce, ale za to stracił pamięć i nie wie, co się w ogóle stało i jak się znalazł w szpitalu. Pomyślałem, że to może i dobrze, bo po co pamiętać takie złe rzeczy tym bardziej, że ja do Jerzyka nic nie miałem, nawet go lubiłem i to wszystko wyszło takim przypadkiem nieszczęśliwym. Ale z tym swoim zdaniem się do komendanta nie pchałem, tylko czekałem, co powie dalej, a on zaproponował, żebym przyszedł do pracy już w Wigilię, bo ma mało ludzi, ci co mają rodziny to się zwalniają wcześniej, a ja nie mam i mi pewno wszystko jedno, a nawet lepiej w pracy niż samemu w domu siedzieć. Miał rację, jasne, ale zabrzmiało to tak jakoś, że mi się smutno zrobiło, jakby mnie ktoś skreślił z jakiejś fajnej listy. Ale się zgodziłem, bo w zasadzie, jak powiedziałem, miał rację.

Zaszedłem do dziewczyn do kiosku, bo to była akurat ich zmiana i oddałem przeczytane gazety, żeby sobie oddały na makulaturę. Ucieszyły się moim widokiem, co mnie zaskoczyło, bo tak na ogół to nikt się tym nie cieszył i powiedziały, że im smutno. Zawsze mnie dziwi, że dziewczyny tak jakoś inaczej myślą, bo tu mówią, że się cieszą, a tu, że im smutno, i nawet wyraziłem taką wątpliwość wobec nich, no i wtedy się dowiedziałem, że im też wypadł dyżur w Wigilię, dlatego że są najmłodsze, nieżeniate, no i dzieci w domu nie płaczą. I może by nawet by to było słuszne, tylko w Wigilię busy jeżdżą jak w święto, więc jak wrócą do domu do swojej wsi, będą musiały wziąć taksówkę i tylko stratne będą przez tę pracę, choć w Wigilię to podwójnie płacą, a za taksówkę tylko raz, to jednak nie wyjdą na swoje. Moim zdaniem by wyszły, ale tego nie powiedziałem, tylko żeby je pocieszyć jakoś to powiedziałem, że ja też pracuję w Wigilię. To mamy przejebane, powiedziała ta wyższa, blondynka Beata, a ta niższa, brunetka, nawet nie wiedziałem, jak ma na imię, pomyślała przez chwilę, popatrzyła na Beatę i powiedziała, że w zasadzie jeśli tak, to może by one nie jechały tą taksówką, tylko przyszły ze mną po pracy do mnie i żebyśmy sobie zrobili razem Wigilię, a rano się zobaczy. Zresztą i tak się umawialiśmy, że przyjdą w święta, no a Wigilia to przecież najważniejsze święto jest.

Teraz Beata pomyślała chwilę, popatrzyła na tę drugą, potem na mnie i wreszcie powiedziała, że to w dupę pomysł jest. Wyrozumiałem jasno, że jej się spodobało to myślenie jej koleżanki, ja też tak uważałem i to im powiedziałem, i byliśmy umówieni, co było dla mnie zupełnie wygodne, bo one powiedziały, że wszystko urządzą, żeby mi było dobrze, żeby nam było dobrze, poprawiła Beata, i jedzenie przyniosą i picie, byleby tylko choinka była. I prezenty naturalnie, dodała ta druga i tu mnie postawiła w prawdziwym kłopocie, bo jeszcze nigdy nie kupowałem nikomu prezentu, ale pomyślałem sobie, że do Wigilii jest jeszcze parę dni i na pewno coś wymyślę, bo jeszcze się nigdy tak nie zdarzyło, żebym czegoś nie wymyślił, jeśli naprawdę musiałem. I wtedy ta druga, co to nie wiedziałem, jak ma na imię, powiedziała, żebym z nimi jutro poszedł do kina na fajny film. To się umówiliśmy i poczułem się dumny, że wreszcie ktoś się ze mną umówił do kina i to od razu dwie takie fajne dziewczyny, bo one naprawdę fajne były. Tymczasowo jednak poszedłem na spożywkę, kupiłem co miałem kupić do jedzenia, wracając jeszcze wstąpiłem po następną porcję gazet; to pa, nasz ochroniarzu, zawołała za mną Beata, do jutra; do jutra, powiedziałem i obejrzałem się dookoła, ale nikt tego nie słyszał, bo wszyscy tłoczyli się przy kasach na sali głównej, a gazety przed świętami to mało kogo obchodzą w zasadzie, choć takie grube wychodzą, wszystkie z choinkami i świętymi Mikołajami, a w niektórych to zamiast świętego pokazują takie panny tylko w czapeczkach, moim zdaniem nie za bardzo święte, choć może jeśli ktoś wygląda tak jak go Pan Bóg stworzył, to jednak trochę świętości w sobie ma, mnie tam to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Ale teraz miałem ważną misję, bo musiałem iść nakarmić zwierzątko sąsiada.

Nasze bloki są niskie, dwupiętrowe zaledwie, a na każdej klatce są po dwa mieszkania na piętrze. Jedne są takie jak moje, takie więcej małe, pokój z kuchnią, dla kawalerów raczej, no i ja byłem kawalerem, więc wszystko było w porządku. Po drugiej stronie klatki były duże, trzypokojowe mieszkania i tam mieszkały rodziny. No i doktor Fisztajn, który na pewno nie miał rodziny, bo by nie wybierał karpi ze śmietnika i by nie prosił mnie o opiekę nad zwierzątkiem. Jak zauważyłem, doktor na tych swoich wypasionych drzwiach nie miał ani godzin, kiedy przyjmuje, jak inni lekarze, ani nawet tabliczki złotej z nazwiskiem, nic nie miał, tylko metalowe okucia i sztaby, wpuszczane w ścianę, przeciwwłamaniowe. Szybko dobrałem klucze, zamki były niedawno widać oliwione, bo otworzyły się leciutko i wszedłem do przedpokoju. Był duży, ale dość ciemny, tak jak u mnie, tylko tu się światło w ogóle nie paliło, pstrykałem i pstrykałem, aż wreszcie sobie przypomniałem, że doktor za prąd nie płacił i go odłączyli. Latarka rzeczywiście leżała na stoliku przy drzwiach, ale za oknem jeszcze był dzień, więc pomyślałem co będę baterie wypalał, baterie też kosztują, więc załatwię to przy tym co jest i zmykam do domu, oglądać te gazetki. Łazienka była oczywiście bez okna, ale oczy się przyzwyczaiły i zaraz go zobaczyłem.

Pływał sobie spokojnie, jak to karp, w prawo i w lewo, tylko duży był, sporo większy od tych, co je mieliśmy w markecie i pomyślałem sobie, że jednak doktor powinien był go wziąć do mamusi, tam by mu się dało w łeb i ludzie by sobie przynajmniej pojedli, a taki doktor co to nie ma na prąd, to pewno i z jedzeniem krucho stoi. Ledwie tak sobie pomyślałem, to zobaczyłem, że karp stanął w tej wodzie, odwrócił się do mnie i gapi się, jak sroka w kość. Jakby usłyszał te moje myśli i chciał sprawdzić co ja jeszcze wykombinuję i jak on na to będzie mógł zareagować. Uczyli mnie w komandosach – zawsze patrz w oczy przeciwnika, nie na jego ręce, nóż czy karabin, z oczu wyczytasz wszystko, co ci grozi. Ale karp z pewnością nie był w komandosach, pomyślałem żartem, a potem doszedłem do wniosku, że jeszcze nie wyzdrowiałem całkiem, jeśli tak głupio gadam w myślach. Pucha z żarciem stała rzeczywiście obok, w niej łyżka, a w puszce takie kawałki jak w „kitkecie”, sprzedawali takie na spożywce, tylko tu były jakieś większe, od razu pomyślałem, że pewnie sam to robił i są genetycznie zmodyfikowane. Nabrałem starannie na dużą łychę i sypnąłem do wody, jedną, a potem drugą. Nasze karpie, jak im ktoś tam w markecie wrzucał bułkę, to w ogóle nie reagowały. Ten tu łypnął wzrokiem, ale najpierw opłynął te kawałki z drugiej strony i stanął tak, żeby mieć w zasięgu wzroku i mnie i tę karmę. Potem nie spuszczając ze mnie wzroku spróbował jednego, wziął do gęby, połknął, a następnie patrzył na mnie i wyraźnie dawał mi do zrozumienia, żebym już sobie poszedł. Dobrze to rozumiałem, też nie lubię jeść, jak mi ktoś się gapi w talerz. Zamknąłem drzwi i wróciłem do siebie do domu.

To kino nie było cudowne, do którego żeśmy się umówili z dziewczynami z kiosku. Znałem je, bo jak nie miałem służby, to sobie czasem tam chodziłem, żeby jakoś zabić wolny czas, co go zwykle miewałem za dużo na tym osiedlu. Najlepszy w nim był popcorn, zawsze kupowałem dużą porcję, wszyscy kupowali, niektórzy z coca-colą, i potem przez cały seans słychać było to popkornowe chrupanie i kokakolowe bekanie, aż niekiedy tekstu nie było słychać w dabbingach, no bo ja na dabbingi przeważnie chodziłem, żeby się nie męczyć czytaniem. Ten popcorn czasem się rozsypywał przy śmieszniejszych scenach, i potem chrupał pod nogami jak się wychodziło i to było fajne, ale niektórym coca-cola się rozlewała na siedzenia i na drugim seansie można sobie było spodnie wybrudzić i potem pół kina wyglądało tak, jakby się ufajdało w dresy albo i w dżinsy. Na to, że ogólnie był syf i siedziało się jak na wysypisku, to mało kto zwracał uwagę, no bo ludzie przeważnie na ekran patrzyli. Ale nie wszyscy, na takich co poważniejszych filmach, jak Terminator, na którym byłem trzy razy czy Kiler to ludzie się nudzili i cały czas pisali esemesy, aż oczy bolały, tak błyskało. Mnie to się wydawało strasznie niekulturalne, więc jeśli ktoś taki siedział koło mnie z tymi esemesami, to mu grzecznie zwracałem uwagę, a potem rozbijałem mu telefon o łeb, żeby się nauczył, że nie wolno robić drugiemu co temu drugiemu nie jest miło, jak uczy pismo święte. Potem to już mnie znali i nikt nie siadał bliżej mniej niż na 3 rzędy, bo w tym kinie zawsze było kupę miejsca.

Tym razem przyszedłem może z 15 minut wcześniej, żeby się nie spóźnić, no i przyjemnie było tak czekać na kogoś, a zwłaszcza na dwie osoby, to przyjemność była jakby podwójna. Jak przyszły, bo akurat tuż przed piątą miały busa ze swojej wsi, to mało, że ich nie przegapiłem, bo były zupełnie niepodobne do tych, które znałem ze sklepu. Ubrane były elegancko do tego kina jakby do teatru czy kościoła, no kościoła może nie, bo takie miały krótkie spódniczki i bluzki, te nasze wiejskie dziewczyny zawsze ubierają się jakby były siostrami, posadziły mnie między sobą w środku i przez cały film się tak do mnie przytulały, że raz mi się mało coca-cola nie wylała, a popcorn się wysypał mi na spodnie, i one wciąż tam sięgały i chichotały tak, że nie mogłem się na filmie skupić. A to horror był tym razem i z napisami, więc wymagał uwagi, zwłaszcza, że te ożywające trupy wszystkie były do siebie dość podobne, bo przecież taki trup po roku w ziemi to swoje osobiste rysy jakby traci, a tu one były bohaterami, te żywe trupy. Ale ogólnie było przyjemnie, choć raczej z powodu tego, że byliśmy razem we trójkę, w tym kinie, a nie z powodu tego co działo się na ekranie, na co zresztą po jakiejś godzinie przestaliśmy w ogóle zwracać uwagę. 

Odprowadziłem je potem do busa, co przypomniało mi o mojej koleżance Hani, więc zanim odjechały do tej swojej wsi, starannie sprawdziłem, kto z nimi jedzie. Bardzo się śmiały z tego mojego opiekuństwa, ale widać było, że im się to podoba, zwłaszcza jak się okazało, że jest tam kilku chłopaków ich znajomych. Pomyślałem sobie najpierw, żeby z nimi jechać na tę ich wieś, ale to wcześniejsze przypomnienie o Hani przypomniało mi o tym, że mam jeszcze coś do zrobienia przed świętami, bo przed świętami się wszystko sprząta, a ja nie miałem uprzątniętej jeszcze jednej sprawy. Więc skoro byłem zajęty, a tym moim nowym koleżankom chciałem zapewnić bezpieczeństwo, to zastosowałem stary tryk komandoski, polegający na zdobyciu sojusznika na tyłach wroga. Sojusznika zdobywa się zakupieniem jego przychylności lub zastraszeniem siłą albo groźbą jej użycia. Znalazłem tam takiego jednego większego i poprosiłem go, żeby wyszedł ze mną za przystanek, bo ten bus miał jeszcze kilka minut do odjazdu, i powiedziałem mu, że może zarobić dychę, jeśli bezpiecznie odprowadzi obie dziewczyny do domu, albo w michę, jeśli tego nie zrobi, a gdyby im się coś stało, to zarobi kulkę. Uśmiechałem się przy tym przyjaźnie, bo to nawet tak dowcipnie wyszło, dychę w michę, ale na wszelki wypadek rozpiąłem kurtkę, żeby zobaczył napis „security” i przypiętą przy pasie kaburę. Była pusta, bo broń oddawaliśmy po służbie, ale o tym mu nie mówiłem ze względów taktycznych. Zgodził się, wybrał dychę i jak potem się dowiedziałem, wywiązał się ze swych obowiązków znakomicie, nawet zakochał się w Beacie podobno, ale był dla niej za młody i ona w ogóle na niego nie patrzyła.

Stałem i machałem, jak odjeżdżały, a potem przystąpiłem do sprzątania. Wyjąłem z portfela trochę pomiętą kartkę, na której Haniny brat zapisał mi nazwiska tych dwóch gości, którzy byli podejrzani o to, że jechali z moją koleżanką tym fatalnym busem wtedy, co ją zepsuli. Jeszcze w tej sprawie nie mieli procesu, ale się przyznali i teraz czekali na sąd, mogli dostać z pięć lat w zawieszeniu, tak ten brat powiedział, to znaczy w sumie nic nie mogli dostać, nawet w mordę. Moim zdaniem to nie było sprawiedliwe, żeby Hani już nie było, a tacy faceci byli, mieli się dobrze i nic im nie groziło, bo takie zawieszenie to jest nic. Ale jeśli oni tak myśleli, to się grubo mylili. W zawieszeniu to sobie mogli dostać od sądu, ale ode mnie to musieli dostać konkretnie. Mieszkali w naszym mieście i to dość niedaleko od siebie, niestety natomiast daleko i ode mnie i od tego kina, więc musiałem się trochę przespacerować, co z uwagi na tę zranioną nogę mogło być trudne i uciążliwe, ale nie było, bo noga nie bolała mnie wcale, a jak zdziwiony tym nieboleniem podwinąłem spodnie, to okazało się, że rany już całkiem nie ma, bo cała łydka pokryta jest łuską, jak jakaś zbroja średniowieczna. Ale ponieważ doktor mi o tym powiedział, więc się nie przejmowałem, spuściłem nogawkę i pomaszerowałem dalej. Tego pierwszego, co mieszkał bliżej wyciągnąłem z domu pod pretekstem, że mam mu coś do powiedzenia od tego drugiego, wyszedł przed dom, ale długo nam nie zeszło, bo cherlawy był strasznie, choć niby bysior, i aż mi było przykro na niego patrzeć, jak się po jednym uderzeniu zwinął jak robak na wędce i pomyślałem sobie, że to niesprawiedliwe dla Hanusi, żeby taki gnój co ją zepsuł i spowodował tę jej fatalną decyzję – umarł tak luksusowo od jednego kopa, tak nie powinno być w danym przypadku.

Ten drugi jakiś ostrożniejszy był, bo jak zadzwoniłem, to wysłał najpierw dziecko, synka czy brata, nie przyglądałem się, ale przecież z dzieckiem, nawet nie wiem czy w sumie synkiem, czy bratem, nie będę o takich poważnych sprawach rozmawiał, więc poprosiłem, żeby tego pana poprosił do mnie. Potem przysłał jakąś starszą kobietę, matkę pewno i uśmiechałem się do niej jeszcze grzeczniej, ale nie chciała go poprosić, więc musiałem załatwić sprawę sam, naprawdę, jak przychodzi do trudniejszej sprawy to człowiek jest jak samotna wyspa na oceanie. Kobietę i dziecko zamknąłem w łazience, sprawdziwszy czy okna w niej nie ma, nie było, tylko dwa karpie pływały w wannie i to mi przypomniało, że mam jeszcze jeden dziś obowiązek do spełnienia, ale te tutaj nie był takie cwane, bo ani na mnie ani na tę kobietę i dziecko nie zwróciły uwagi, inna rzecz, że nie było na co zwracać uwagi, bo oni byli nieprzytomni, a ja się zaczynałem spieszyć. Pomyślałem sobie, że zanurzenie ich w wannie albo ich ocuci, albo utopi, albo dokarmi karpie, w każdym razie jakoś posunie sprawę naprzód, ubrałem służbowe rękawice ochronne, żeby się nie dotknąć któregoś karpia przypadkiem i tak zrobiłem, że one nie miał już wiele swobody w tej wannie, w większości zajętej przez te dwie osoby, mimo że w zasadzie drobnej budowy, ale jednak wanny teraz małe robią, nie to co kiedyś, w takich królewskich pałacach, to cała rodzina mogła się kąpać i byłoby jeszcze miejsce na stado karpi. Ale zdaje się w wannach królewskich pałaców nie trzymali karpi przed Bożym Narodzeniem. Karpiami jednak się nie przejmowałem, bo miałem coś ważniejszego do roboty, zresztą nie przepadam za rybami.

Ten drugi facet co zepsuł Hanię zabarykadował się na piętrze, co mi przysporzyło trochę więcej roboty, ale i satysfakcji, bo gdy odsuwałem tę szafę, co nią zastawił drzwi, to przewróciła się i strzaskała mu obie nogi, tak że leżał w kałuży krwi i strasznie jęczał, żeby mu pomóc i że on jest niewinny. Kłamał, bo był winny, ale mu pomogłem, podniosłem szafę, wyciągnąłem go spod niej, po czym prosząc, żeby nie krzyczał, powiedziałem, że wszystko będzie dobrze. Zawsze nas uczyli, żeby nie być nadmiernie okrutnym i dawać duchową pociechę. Więc się zamknął w zasadzie i tylko trochę jęczał, bo te nogi musiały go bardzo boleć, i krew z nich płynęła. Więc go podniosłem ostrożnie, żeby się nie pobrudzić i wyrzuciłem przez okno na zalodzone podwórko. A potem spokojnie wyszedłem. Gdy go mijałem, poza tymi połamanymi nogami miał rozbitą głowę i był nieprzytomny, na wszelki wypadek jeszcze mu połamałem ręce, ale zostawiłem go przy życiu, no bo Hania też jeszcze żyła kilka dni po tym, jak ją zepsuli.

Słońce już dawno zaszło, jeszcze w zasadzie przed kinem, no i w sumie ciemno było jak u Murzyna, tylko w co poniektórych oknach łyskało niebieskawo-zielono od telewizorów. Do mojego osiedla był dość spory kawałek drogi, ale przez dochodzący do granic miasta las wiodła ścieżka na skróty, którą czasami biegałem jak sobie robiłem trening kondycyjny, o czym zawsze nasz komendant przypominał nam na odprawach, żeby nie ustawać w doskonaleniu się. Zwykle doskonalenie się na trasie z domu do miasta zajmowało mi 18 minut, ale w przeciwną stronę było trochę pod górę, bo nasz market i okoliczne osiedle było na górce takiej, więc mogło mi nawet zejść do 25 minut. W zasadzie nie spieszyło mi się, zwierzątko sąsiada nie wyglądało na zabiedzone do tego stopnia, żeby nie wytrzymać jeszcze pół godzinki bez kolacji, a od razu wiedziałem, że przez to kino będę musiał go karmić przy latarce. Ruszyłem drobnym truchtem i na pierwszej polance zobaczyłem konia. Konie w ogóle były już u nas rzadkością, a w tym lesie to prędzej można było zobaczyć porzucony wrak malucha niż jakiekolwiek zwierzę. Zresztą tu przy mieście koń nie miałby wiele do roboty, zwłaszcza zimą. Ten jednak stał przy drodze i patrzył na mnie uważnie. U nas na wsi konie były często hodowane i wydawało mi się, że nawet patrząc poprzez skrót perspektywiczny koń powinien mieć dłuższą głowę. Kiedy ruszył w moją stronę, przyspieszyłem kroku i przebiegłem obok niego w pełnym pędzie, nie dość szybko jednak by nie zauważyć, że w miejscu końskiej głowy ma coś dziwnego, co przypominało ludzką czaszkę z płetwami. 

Pomyślałem, że to znów przywidzenie; jak tylko przypominałem sobie o Hani to mi się coś z głową robiło, tym razem jednak postanowiłem na siebie uważać i biegłem sobie dalej spokojnie, patrząc, żeby mi nic na głowę nie spadło i żeby się nie przewrócić. Noga nic a nic mnie nie bolała i doszedłem do wniosku, że ten doktor to jest dobry fachowiec, bez dwóch zdań, choć akurat genetyk to może maściami się nie powinien zajmować, ale znam się na tym za mało, żeby się tak stanowczo wypowiadać. Doleciałem tak do drugiej polanki, już całkiem blisko domu, kiedy drogę zagrodziła mi krowa. Dokładniej – ciało krowy, leżące w poprzek mojego toru treningowego. Zatrzymałem się, bo z nią też coś było nie tak. Sam fakt, że krowy zimą rzadko bardzo łażą po lesie miał jakby mniejsze znaczenie, bo ta akurat wcale nie łaziła. Leżała sobie jak flak, dyszała ciężko, jakby chora była, a ciało miała jakby poskładane z kilku kawałków. Widać było na niej jakieś blizny i szwy, nie wiedziałem czy krowy też przechodzą operacje. Tradycyjnie już zamiast głowy krowiej miała rybi pyszczek, ale z boków coś jej się robiło nad przednimi łopatkami, jakieś gule szybko rosły, przy mnie jedna przebiła skórę i pokazało się takie niewielkie skrzydełko, jakby w KFC podawali, tylko zamiast panierki była świeża krew. Doszedłem do wniosku, że jak tylko doktor przyjedzie opowiem mu o tym i może znajdzie mi jakąś maść na głowę, albo oczy, bo pewnie po tej historii z Hanusią coś mi się porobiło z myśleniem albo z widzeniem, albo jednym i drugim.

W domu trochę odpocząłem i gdzieś tak koło 22-giej wybrałem się do sąsiada. Na klatce panowała już cisza, bo tu u mnie wszyscy dość wcześnie kładą się spać, więc cicho wszedłem do korytarza naprzeciwko, wymacałem latarkę i puściłem strumień światła na mieszkanie. Łazienka była naprzeciwko wejścia, więc udałem się tam od razu i nieco się zdziwiłem. Karp pływał z trudem, bo ciężko mu było brać zakręty, jako że od wczoraj urósł może o 20 centymetrów, ta pasza doktora musiała być na jakichś hormonach i na pewno zawierała to samo świństwo jakim faszerują się pakerzy w fitnesach, zawsze uważałem, i tak nam mówił nasz dowódca, że normalne, zdrowe odżywianie się, jak najbardziej naturalne, jest dla komandosa o wiele właściwsze, niż cokolwiek medycznego. Ale w końcu to nie był mój problem, ani nawet nie mój karp, więc sięgnąłem po łyżkę i nasypałem karpiowi do wody. Prowadził moją rękę wzrokiem, i było to dość nieprzyjemne, bo gdy pochyliłem się po drugą porcję, wystawił łeb z wody, jakby sprawdzał, czy go nie oszukuję. Gdy podniosłem głowę, napotkałem jego oczy na wysokości moich. Świeciły na czerwono. Ciepnąłem „kitiketa” i wyszedłem z łazienki. Nawet za drzwiami słyszałem, że chlusta wodą, jakby polował na te kawałki mięsa czy co to tam było w tej karmie i pomyślałem sobie, że wychlapie wodę i zdechnie, ale to był problem ewentualnie na jutro. Coś błysnęło w świetle latarki po lewej stronie korytarza. Przesunąłem się tak, żeby zasłaniał mnie kant szafy na ubrania i jeszcze raz skierowałem promień w tamtą stronę.

Z korytarza prowadziły tam uchylone drzwi i za nimi coś połyskiwało. Pomyślałem, że to może jakieś zwarcie elektryczne, grożące pożarem, ale po chwili przypomniałem sobie, że nie ma prądu. Jednak jak mawiał nasz dowódca – gdy w nieznanym terenie coś nas zaniepokoi, musimy to wyjaśnić, bo jest 80 procent prawdopodobieństwa, że jak tego nie zrobimy, to nie będziemy nawet wiedzieć co nas zabiło. Kryjąc się za futryną otworzyłem drzwi i skierowałem do pokoju światło latarki. Błyszczały srebrne bombki na choince. Wszedłem głębiej. Cały pokój wyglądał jak las po kwaśnych deszczach – stało w nim może z dziesięć rudych choinek, niektóre zupełnie bez ozdób, inne z pojedynczymi bombkami i skrawkami waty, jeszcze inne z cynfolią i kolorowymi łańcuchami, ale za to kompletnie bez szpilek. Były powsadzane w kubły i donice do których jakimś zmyślnym rurociągiem kapała po kropelce jakaś ciecz z pojemnika, stojącego wysoko na szafie. Najpierw pomyślałem, że doktor jest sentymentalny i gromadzi w domu choinki, które przypominają mu minione lata młodości, potem dostrzegłem na jednej z gałązek zieloną odrostkę. Niemniej wydało mi się to okropnym dziwactwem i bałaganiarstwem, żeby hodować w bloku takie dziadostwo zamiast iść do sklepu i kupić, a wobec braku pieniędzy – iść do lasu i ukraść świeże drzewko.

Wróciłem do swojego mieszkania i zacząłem sprzątać przed Świętami. Po tym wszystkim byłem zmęczony i spałem jak zabity prawie do południa. Zjadłem coś i poszedłem do marketu, dziewczyn nie było, komendanta też nie zauważyłem. Na stoisku z warzywami stały ubrane choinki. Wdałem się w rozmowę ze sprzedawczynią, nowa była, więc się nie znaliśmy, i okazało się, że sprzedawane na placu choinki nie szły, klienci przyzwyczajeni do kupowania w marketach nastawiali się na to, że zakupy zrobią wszystkie na raz, po jednym dachem. Więc zrealizowano mój pomysł, oprawione choinki poubierano i teraz sklep nawet na życzenie dostarczał je do domów klientów, niektórzy ostrożnie brali je sami do samochodów, bo tak było taniej, a najgorszy problem był z pakowaniem tak niemiarowego towaru. Wybrałem sobie taką mniejszą, owinęli mi półsztywnym papierem i zatargałem do domu, ustawiłem na stole przed telewizorem i święta miałem przygotowane. Potem przypomniałem sobie o jedzeniu, niby dziewczyny miały to przynieść, ale komandos zawsze musi liczyć przede wszystkim na siebie, a nie na formacje wsparcia. No i trzeba było jakieś prezenty wymyślić. Pomaszerowałem do sklepu jeszcze raz, napchałem dwie reklamówki, na Gwiazdkę kupiłem im takie zwierzaki pluszowe, dla każdej innego i dezodoranty, co najmocniej pachniały. Na holu tym razem spotkałem komendanta. Zaczął mnie wypytywać o wczorajszy wieczór, a ja powiedziałem, że byłem z koleżankami w kinie, a na dowód tego pokazałem bilety i opowiedziałem mu film, przynajmniej tyle ile pamiętałem. Niby udawałem, że nie wiem, o co mu chodzi, ale w lot wykombinowałem, że ktoś musiał widzieć faceta rozprawiającego się z tymi bandziorami, może nawet w kamizelce „security”, no i potrzebowałem alibi. W sumie to słabe ono dość było, ale liczyłem na to, że o mnie i Hanusi to niewiele osób wie, bo i nie bardzo było o czym. Poza tym Komendant był przekonany, że ja ledwo chodzę, no bo od razu jak go zobaczyłem, to zacząłem utykać. Że to niby taki słaby i chory jestem, i że nie ma mowy, żeby mnie takich dwóch bysiorów jednym palcem nie przewróciło.

Tak sobie gadaliśmy, aż się zorientowałem, że noc się zrobiła, więc była pora wracać do domu i zająć się przygotowaniami do Świąt, jako że następnego dnia szykowała mi się pracowita dniówka. Komendant zresztą uprzedzał, że w wigilię ochrona ma mnóstwo pracy, bo to ludzie przy zakupach na ostatnią chwilę nerwowi są strasznie, roztargnieni, złodzieje to wykorzystują, a i ludzie sami z siebie skłonni są do awantur. Jakaś magiczna ta Wigilia jest, bo wszyscy przywiązują do tego okropnie dużą wagę. Samotni mniej. To znaczy starzy, którzy żałują tego, że ich rodziny wyrzuciły albo odumarły, to tak, ale ja od śmierci mamy to w zasadzie cały czas byłem sam, i nie żałowałem nikogo, to i w Wigilię nie bywałem ani przesądny, ani smutny. Ale teraz to nie wiedziałem czy jeszcze jestem samotny, czy nie. Miałem, chyba miałem, dwie dziewczyny na raz, podobało mi się to, choć jeszcze wspominałem Hanię i myślałem sobie, że jakbym miał jedną dziewczynę, to bym był mniej samotny, niż z dwiema. 

No i miałem jeszcze karpia pod opieką. Przyspieszyłem kroku jak tylko komendant zniknął w markecie, do domu miałem z pięć minut, ale już na osiedlu stanąłem jak wryty: po chodniku skakał gołąb. To się zdarza, choć zimą rzadko. Ale gołąb skakał, odbijając się nogami i opadał na skrzydła, jak żaba. Bo i nie bez powodu: na wysmukłej szyi tkwiła wyraźnie żabia głowa. Miałem dość tych omamów, więc postanowiłem zmierzyć się z przeciwnikiem jak na komandosa przystało: położyłem zakupy na ziemi, zdjąłem ostrożnie kurtkę, rzuciłem się na gołębia tygrysim skokiem i już go miałem. Przyklęknąłem i ostrożnie odwinąłem kurtkę. Smutnym wzrokiem popatrzyła na mnie mordka żaby, osadzona na gołębiej szyi. Popatrzyłem dalej. Na końcach skrzydeł były małe pazurki, nogi kończyły się płetwami. Dotknąłem. Były ostre. Usiłował mnie dziobnąć, co wobec braku dzioba zakończyło się żałosnym plaśnięciem mordką o moją rękę. Usłyszałem z tyłu szelest, odwróciłem się szybko i zdążyłem jeszcze podstawić nogę kilkunastoletniemu złodziejowi, który usiłował uciec z moimi zakupami. Torba wraz z małolatem prasnęła o ziemię, usłyszałem brzęk tłuczonego szkła, na ziemię polało się moje wino zmieszane z krwią złodzieja, który upadłszy na butelkę przeciął sobie rękę. Wziąłem go za kołnierz, jednocześnie przytrzymując mu krwawiącą dłoń. Nie bronił się, tylko lekko się szamotał jak ten gołąb z głową żaby, nadal okutany moją kurtką. Zaczynało mi się robić zimno. Kazałem mu nieść resztę zakupów, jedną ręką trzymałem go za kołnierz, drugą niosłem gołębia i tak doszliśmy do domu.

Wepchnąłem go do korytarza, szarpał się trochę, więc odłożyłem gołębia i trzasnąłem gnoja po ryju. Zmiękł w nogach, więc spokojnie mu zdezynfekowałem ranę, zatamowałem krew, po czym posmarowałem rękę maścią doktora. Natychmiast pokryła się drobną łuską. No co pan, żachnął się, ale widząc moją minę i swoją rękę, zamilkł, niech pan nie dzwoni po policję, ja z głodu. Dałem mu kawałek kiełbasy świątecznej i zrobiło mi się go żal. Poza tym był mi potrzebny jako obiektywny świadek. Powiedziałem mu, że ta rana mu się za dwa dni zagoi, a jak łuska odpadnie to jedynym skutkiem będzie to, że ni z tego ni z owego zrobi się trochę mądrzejszy, nieco bardziej kulturalny i może nie będzie kradł, ale niewykluczone, że działanie maści w tej mierze będzie również przejściowe. Pod moją kurtką zaskrzeczało. Wyciągnąłem gołębia i podetknąłem mu przed oczy. Otworzył usta, żeby wrzasnąć, ale przypomniał sobie swoją sytuację, więc nie wrzasnął. A teraz słuchaj, młody człowieku, powiedziałem, co tu widzisz. No niby ptaka, powiedział, ale jakiś taki dziwny on, ptak-nieptak. A jak nieptak, to co, spytałem. No niby żaba trochę, ale w zasadzie to tylko częściowo. Dobra, wstałem i podałem mu gołębia, to teraz sobie idź, ptaszka-nieptaszka wypuść wolno i żebyś mi się nie rzucał na mienie dobrych ludzi, bo możesz w przyszłości trafić na kogoś bardziej nerwowego, co ci zęby powybija, nogi połamie i jaja urwie, więc spadaj gnoju, pókim dobry.

Za Boga nie chciał straszydła wziąć do ręki, więc kazałem mu uciekać, prawie zakrętu nie mógł złapać, a ja otworzyłem okno i postawiłem na nim ptaka. Nie bardzo wiedział, co miał robić, gwałtem pchał mi się z powrotem do mieszkania, trochę się mu nie dziwiłem, na gołębia było za ciemno, a na żabę za zimno. Miałem go już dość, w zasadzie już byłem pewien, że drań istnieje naprawdę, a jeśli tak, to i ryba kocia, i koń rybi, i krowa kurczakowa też istnieją, no oczywiście mogłem to sobie dalej roić, i gołębia, i złodzieja i wszystkie te dziwadła, ale prawdopodobieństwo, że to wszystko jest w realu było znacznie wyższe od zera, przekalkulowałem. Z otwartego okna leciał ziąb, odruchowo wziąłem kurtkę, zobaczyłem, że ptaszek mi się w nią ufajdał i wyglądała fatalnie, moja najlepsza puchówka, więc wkurzyłem się na niego okropnie. Odłożyłem kurtkę, wziąłem gołębia i w pierwszej chwili chciałem mu ukręcić łepek, ale najpierw pomyślałem, że to za surowa kara jak za jedną kupę, pewno ze strachu się zesrał, a po drugie brzydziło mnie trochę urywać żabią głowę, ptak to jednak trochę bliższe człowiekowi i zabić jest przyjemniej. Więc po prostu wyrzuciłem go wysoko w powietrze, żeby sobie odleciał. Ale nie odleciał, gmerał trochę tymi skrzydłami – łapkami, ale tak bez ładu i składu, jakby zapomniał, że umie latać i jak już skończył się wznosić siłą, którą nadał mu mój wyrzut, to zaczął spadać jak kamień i tak go straciłem z oczu, nawet nie słysząc jak pacnął o ziemię, może zresztą wpadł w kupę śniegu, co ją pod garażami pług usypał.

Uprałem kurtkę, powiesiłem w łazience nad wanną i wtedy przypomniałem sobie o tej wannie sąsiada, i że pora najwyższa paszę karpiowi podać. Włożyłem sweter, bo jednak wychłodziło się w mieszkaniu, wziąłem klucze i poszedłem na drugą stronę. Zaraz w korytarzu, jeszcze latarki nie zapaliłem, usłyszałem, jak się tapla w tej wannie, musiał być wkurzony, że się pan kelner z kolacyjką spóźnił, idę już, idę szanowny kliencie, co pan dziś zamawia, to co zwykle, zażartowałem sobie, ale jak wszedłem do łazienki to mi się śmiać odechciało, bo zwierzątko miało dobrze ponad metr długości, na szerokość zajmowało pół wanny i prawie że siedziało w resztce wody na podwiniętym pod siebie ogonie, gapiąc się na mnie z wyraźną pretensją. Przestraszyłem się w pierwszej chwili, ale zaraz sobie pomyślałem, że to tylko głupia ryba jest i do tego karp a nie żaden rekin i do mnie przecież nie strzeli, ani nie rzuci się z nożem, zresztą na nóż to byłem szkolony. Pomyślałem sobie, że wodę wychlapał tak rosnąc, im większy jest, tym więcej miejsca potrzebuje, a ta wanna przecież nie rośnie razem z nim i jak tak dalej pójdzie to nie wiem, co to będzie. Na początek jednak pomyślałem, że wody koniecznie trzeba by dolać, bo przecież tylko część ciała ryby była pod wodą, a łeb unosił w powietrzu i śledził każdy mój ruch, przesuwając nie tylko oczy, ale i pysk za mną, jakby mu trochę szyja urosła, pierwszy raz widziałem takiego karpia. Inna rzecz, że nie znam się na rybach, tylko kiedyś czytałem, że karpie to rosną przez całe życie, ale ten to stary nie był, bo ledwie parę dni temu był prawie jak normalny, a teraz nie przymierzając jak świnia urósł. Ale żeby wodę odkręcić, to bym musiał rękę przełożyć koło jego pyska, a ryj miał taki, że spokojnie mógłby mi chapnąć całą dłoń, nie wiedziałem, czy karpie mają zęby, ale wolałem nie sprawdzać na własnej ręce. Poza tym nabrudzone było w tej wodzie, więc w zasadzie najpierw powinienem ją spuścić, a potem napełnić, a leżał drań na korku od odpływu i jakoś tak nie chciałem go przesuwać. Ale po chwili karp sam odsunął się od kurków, robiąc mi miejsce, jakby czytał w moich myślach, ale nadal nie wiedziałem co robić, nawet „kitiketa” mu nie zadałem, bo po co bym mu miał wrzucać, jeśli wodę miałem zmienić.

I wtedy zadzwonił telefon. Wiedziałem, że nie mój, no bo ja telefonu nie miałem, tylko komórkę, a ją zostawiłem w swoim mieszkaniu, zresztą u nas na całym osiedlu, a nawet w markecie nie było zasięgu i to żadnej sieci. Więc na pewno to był telefon do doktora, ale tak dzwonił i dzwonił, że w końcu poszedłem go poszukać. Na słuch był w salonie z tymi choinkami i rzeczywiście znalazłem go na biurku, którego przedtem nie zauważyłem. Położyłem latarkę na jakiejś starej gazecie i podniosłem słuchawkę. Fisztajn mówi, usłyszałem, co pan tak długo nie odbierał, bałem się, że pan tego telefonu nie znajdzie, a mam ważną sprawę. No słucham, powiedziałem, ale skąd pan wiedział, że teraz jestem u pana, przecież miałem być przed południem. A jakoś tak się domyśliłem, powiedział, czy pan mógłby zmienić w wannie wodę mojemu zwierzątku, spytał; pomyślałem, że on jednak jest genialny. Tyle mu miałem do powiedzenia, ale jakoś tak przez telefon w tej ciemności było mi głupio, więc tylko powiedziałem, że się trochę boję, bo rybka zrobiła się ociupinkę spora, ale on zapewnił, że nikt mi krzywdy nie zrobi, na co ja się z grzeczności zapytałem o jego starą matkę, do której pojechał nad morze. No, niestety, powiedział, za późno przyjechałem, już się nic nie dało zrobić, dopiero teraz się nią zajmę, ale muszę szybko wracać, bo mam coś ważnego do roboty i w ogóle sprawy idą nie najlepiej, ale już z góry panu dziękuję i wesołych świąt.

Postanowiłem na wszelki wypadek wrócić do swojego mieszkania po rękawice ochronne, więc wziąłem latarkę z biurka i wtedy światło padło na choinkę, tę najbliższą mnie. To była ta sama, na której wczoraj dostrzegłem zieloną odrostkę, ale poznałem tylko po dwóch gilach, wiszących jak bombki prawie na samym czubku. Wczorajszej odrostki nie było, bo cała choinka pięknie się zieleniła, a dwa gile zwisały głowami na dół i na przemian otwierały dzióbki i zamykały oczy, poza tym były bez ruchu, jakie to zmyślne ozdoby teraz robią.

Karp nie przeszkadzał, jak mu czyściłem wannę, posunął się nawet jak mógł najbardziej do przodu i udawał, że wcale na mnie nie patrzy, tylko szybko otwierał i zamykał ten swój pysk, pewno żebym mógł zobaczyć, że nie ma zębów tylko jakby same dziąsła stwardniałe, pomyślałem sobie, że wygląda jak dziadek, który w kiblu zgubił sztuczną szczękę. Jak woda wylała się całkiem, przestał nagle poruszać skrzelami i został z otwartym pyskiem i przysiągłbym, że oddycha ustami, gdyby nie to, że jakoś tak by to było bez sensu, bo karpie przecież płuc nie mają. Zatkałem odpływ i puściłem wodę, dźwignął się jakoś nieporadnie na boku i zobaczyłem że płetwy ma na takich jakby krótkich piszczelach, przypadkiem z jakiegoś filmu wiedziałem, że takie ryby nazywają się trzonopłetwe i że taka latimeria to potrafi i w wodzie i po lądzie się poruszać, a oddycha i skrzelami i płucami, woda leciała, a karpisko dało nurka i odsunęło się ode mnie najdalej, jak mu tylko wanna pozwalała i wtedy zegar wybił północ i zaczęła się wigilia, co to ją mieliśmy spędzać w miłym trzyosobowym gronie, obie dziewczyny z kiosku i ja.

Wesołych świąt, mówili wszyscy na ulicy i jak tylko wszedłem do marketu, wszyscy składali sobie życzenia, każda kasjerka już po kilku godzinach była zachrypnięta, bo każdy tak do niej jechał, co się należy, już pani daję drobne, nie, nie mam, mogę kartą, dziękuję, wesołych świat, nawzajem, wesołych. Ale w pracy czas szybko mija, i rzeczywiście było wesoło, bo koło południa przestali grać te „łajt krismesy” i zaczęli takie nasze, o stajenkach i pasterzach i trzejkrólach, głupio trochę, Bóg się rodzi, nie ma pan drobnych, wesołych świąt, mizerna cicha, do widzenia. Organista ustawił sobie stolik przed punktem promocyjnym z karpiami, teraz je wszystkie masowo zabijali, bo to nikt już do wanny nie brał, a brać, żeby sobie samemu zabić to mało kto, miał odwagę się przyznać, że mu to sprawia przyjemność, tak, trzy paczki opłatków proszę, co cię należy, co łaska, i tego mi proszę zabić, dziękuję, wesołych i spokojnych.

O ósmej zamknęli i poszliśmy do domu. Dowiedziałem się, że ta druga dziewczyna miała na imię Ania, taka drobna, brunetka, ale to ona rządziła wysoką Beatą, pomagałem im nieść siatki, które postawiły w kuchni i powiedziały, że w tej większej to jedzenie jest i winko, trzy flaszki to nam może wystarczy na razie pod humorek, a w tej mniejszej są prezenty, więc odwróć się teraz, bo musimy je popakować i zanieść pod choinkę, a potem będziemy się przebierać. A jak, zapytałem, bo jakoś nie przewidziałem dla siebie żadnego kostiumu, nawet garnituru z krawatem nie miałem. Ale zabrałem się do łazienki, ogoliłem się porządnie i włożyłem białą koszulę do jasnych dżinsów, uważam, że było elegancko, a one tam w kuchni chichotały i szeleściły papierami, włączyłem telewizję, żeby puścić kolędy, ale na naszej tylko przemówienia szły, więc dałem chwilowo na program przyrodniczy, gdzie było akurat o myszoskoczkach. Uważam, że jak na święta, to głupio dobrali, bo na święta to pasują owieczki, woły i wielbłądy, no może karpie jeszcze, ale takie to już na pewno nie. Weszły dziewczyny, też w białych bluzkach, wypuszczonych na wierzch, z gołymi nogami i nawet bez spodni, faktycznie, było gorąco, ale tak się jakoś nie wigilijnie zrobiło, no ale ja się nie specjalnie znałem na tych babskich zwyczajach wigilijnych. Położyły paczuszki pod choinką, obok tych moich pluszaków i dezodorantów i zaczęły ustawiać talerze z jedzeniem. Beata przyniosła opłatek i ustawiła na środku. Otworzyłem wino, nie miałem kieliszków, to dałem szklanki. Ania wyłączyła myszoskoczki, przełamaliśmy się opłatkiem, po czym ja się zabrałem za pierogi, a dziewczęta za wino. Zauważyłem, że na stole nie ma karpia. Wypiłem cały kieliszek, było jakieś cierpkie i mocne, jak na wino, nie byłem przyzwyczajony.

Sam tu mieszkasz, zapytała Ania i przysunęła krzesło bliżej mnie, ale jeszcze nie zjadła widać wszystkiego, bo równocześnie z tym przysuwaniem nakładała sobie sałatkę i nie wszystko trafiło na talerz, nie szkodzi, posprząta się, powiedziała Beata i też się przysunęła, poczułem się jak w pułapce, ale w końcu mi nic nie groziło od tych fajnych moich koleżanek. Opowiedziałem im ni z tego ni z owego o mamie i o tym, że w ciągu paru tygodni zostałem sam na świecie, bez brata, Bariego, mamy i tatki, tak bardzo chciałem im powiedzieć wszystko, nawet o Hani i tych jej niedobrych ostatnich znajomych, ale jakoś to nie mogło wyjść ze mnie i nie wyszło. Zasmuciły się i zaczęły się do mnie przytulać, ale jakoś tak sobie nawzajem przeszkadzały, że Beata się jakby obraziła i powiedziała, że idzie na papierosa na korytarz i poszła tak jak stała, a Ania powiedziała, jak chcesz to cię pocieszę, chodź do łóżka. I poszliśmy, ale mnie się zrobiło żal Beaty i powiedziałem, fajnie ale niech Beata też już przyjdzie, bo się przeziębi, pójdę po nią, jak chcesz, może być, powiedziała Ania. Nalała sobie następny kieliszek, z drugiej butelki, co to ją musiałem otworzyć i wtedy coś zaczęło pukać do okna. Zasadniczo nie boję się złodziei, bo jak się mieszka na drugim piętrze, to raczej oni przez okna nie wchodzą, no i była Wigilia, choć wczoraj w telewizji mówili, że w święta to najwięcej włamań jest oprócz wakacji. Ania krzyknęła i przykryła się kołdrą, razem z głową i kieliszkiem z winem.

Na parapecie leżał wczorajszy gołąb, ale nie miał już głowy żaby, tylko ryby, za dużo tych ryb, przypomniałem sobie o moim sąsiedzkim obowiązku, więc wyrzuciłem gołębia i powiedziałem do Ani, muszę jeszcze coś zrobić dzisiaj, ale to tylko chwilę potrwa, nie bój się, to tylko ptak, nie wdawałem się szczegóły, bo by się mogła Ania spłoszyć. Wyszedłem na klatkę po Beatę, a ona stała w tej bluzce z gołymi nogami pod drzwiami doktora i słuchała, co tam się dzieje, ale jak zwykle nic się nie działo, przecież doktora nie było, tylko karp w łazience i choinki w pokoju. Kto tam mieszka, zapytała, ale poprosiłem, żeby weszła do domu, bo nie chciałem, żeby ktoś ją w takim stroju na klatce zobaczył, a poza tym zdrowo ciągnęło z dołu, pewno dzieciaki z parteru znowu zostawiły otwarte, a w Wigilię to zamykać trzeba bardziej niż w inne dni, bo złodzieje tylko czekają, kiedy ludzie wyjdą na pasterkę, a pewno już niedługo właśnie wyjdą. 

Powiedziałem dziewczynom, że muszę iść nakarmić karpia do sąsiadów; chyba zabić karpia, zaśmiała się Ania, prędzej pewno on by mnie zabił, zażartowałem, a Beata pocałowała mnie w szyję i powiedziała, że takiemu mięśniakowi z ochrony to nawet rekin nie da rady, no chyba że dziewczyna; albo lepiej dwie, powiedziała Ania i też się zaśmiała, posuwając się na łóżku. Ale chciałem najpierw załatwić swoje sprawy, zanim zabierzemy się do tych świątecznych zabaw, więc odpowiedziałem im kto tam mieszka, bez zbędnych szczegółów, bo też mogłyby się wystraszyć. Ale Beata jakoś słabo słuchała, bo się podczas tego mojego opowiadania rozglądała po pokoju, jakby czegoś szukała, więc spytałem, czego szukasz, Beatko, a Ania się zaśmiała i powiedziała, że ona pewno szuka jakichś zabezpieczeń przed skutkami miłości. Nie ma takich zabezpieczeń, powiedziała Beata, a ja się z tym zgodziłem, choć zasadniczo to jeszcze nie do końca wiedziałem czym jest miłość; szukam telefonu. Okazało się, że nie powiedziała w domu, że nie wróci na noc. No i życzenia trzeba było poskładać i była w kłopocie. My też, bo komórki nie miały zasięgu, a stacjonarnego nie miałem. I wtedy przypomniałem sobie o doktorze, jego telefonie i jego karpiu. I powiedziałem Beacie, że pójdziemy do sąsiada i stamtąd będzie mogła zadzwonić, podczas gdy ja będę karmił rybkę, tylko tam nie ma światła, więc wymyśliłem, że ona weźmie latarkę, a mnie do wsypania „kitiketa” do wanny wystarczy światło zapalniczki, którą od niej wziąłem. A Ania powiedziała, że się tymczasowo sama prześpi.

Uprzedziłem Beatę, że w dużym pokoju, gdzie na biurku stoi telefon, rosną sobie choinki, na co ona powiedziała, że bardzo dobry pomysł jak na święta. Zaświeciła latarkę i poszła w lewo do pokoju, a ja pstryknąłem zapalniczkę i wszedłem do łazienki.

Wanna była pusta. Nie było w niej nawet wody. Rozejrzałem się, czy nie wypadł na podłogę, ale podłoga też była pusta, nawet nie było na niej mokro. Znikła także puszka karmy. Pomyślałem o wigilijnych złodziejach i zrobiło mi się gorąco na myśl o tym, co pomyśli o mnie doktor Fisztajn. I wtedy usłyszałem krzyk Beaty, ale zanim zerwałem się do biegu, zrobiła się cisza. Wpadłem do pokoju, było ciemno i nic nie widziałem. Nie wyhamowałem za drzwiami i władowałem się prosto w choinkę. Zanim zwaliła się na ziemię, pociągając za sobą inne, poczułem na twarzy igły i świeży, świąteczno-leśny zapach i przez moment zastanowiłem się, skąd to się wzięło na tych osypanych, wyschniętych chabaziach, ale zaraz zacząłem wołać Beatę, bo właśnie sobie pomyślałem, że ona też wpadła na choinkę i przestraszyła się, może się przewróciła i gdzieś tu leży, ale przecież ją uprzedzałem, no i miała latarkę, a teraz ciemno było okropnie, pachniało choinką i była taka cisza, w której czuło się, że ona nie jest cicha bezosobowo, tylko ktoś w pokoju jest, ale powstrzymuje się nawet od oddychania. Naturalnie, skojarzyłem sobie to z brakiem karpia w wannie i od razu pomyślałem o tym złodzieju, i że to dobrze, bo go złapię i doktor nie będzie stratny, a ja nie wyjdę na ofiarę, której nie można nawet powierzyć opieki nad głupią rybą. I wtedy dostałem w łeb czymś oślizgłym i ocknąłem się dopiero, jak już byłem przywiązany do fotela bandażem elastycznym, pewno z tego gabinetu doktora, do którego nie można było wchodzić. Obok siedziała Beata, dotykała mnie ramieniem i czułem, że drży. Nadal było cicho i ciemno, ale oczy powoli zaczynały mi się przyzwyczajać do mroku, zresztą przez nie zasłonięte okna wpadało trochę światła z ulicy. Bandaż nie był zaciągnięty mocno i powinienem sobie z nim poradzić, nie martw się, szepnąłem do Beaty, nie wiem czemu nadal chciałem, żeby było cicho, będzie dobrze Beatko.

Bez słowa pokręciła głową, wpatrując się przed siebie. Spojrzałem za jej wzrokiem. Po drugiej stronie biurka doktora siedział karp wielkości człowieka, karp-niekarp, bo głowę miał ryby, a resztę ciała prawie ludzką, tułów okrywała ta bążurka doktora, a na biurku leżały wielkie zielone ręce, w prawej, tej bliższej mnie połyskiwał chirurgiczny skalpel. Pomyślałem, że zaraz mu go odbiorę, jak tylko uda mi się wyrwać z bandaża choć jedną rękę. W tym momencie, jakby słyszał to co powiedziałem, cofnął się nieco i skierował ostrze w moją stronę. Coś poruszyło się za nami, karp popatrzył ponad mną w głąb pokoju, ja też odwróciłem głowę i zobaczyłem przelatującego gila, który jeszcze dwa dni temu był całkiem martwy, a wczoraj ledwo poruszał dzióbkiem. Odwróciłem się z powrotem, ze strony gila, a nawet dwóch nie powinienem się zasadniczo spodziewać niczego złego, a ten skalpel jednak to było konkretne niebezpieczeństwo, z którym umiałbym sobie poradzić, gdybym miał choć jedną rękę wolną, ale karp znów jakby to usłyszał, popatrzył na mnie uważnie, pysk skrzywił mu się w czymś w rodzaju nieprzyjemnego uśmiechu i zacisnął mocniej dłoń na rękojeści. Zrozumiałem, że on umie czytać w myślach, nie wiem jak, ale umie i przypomniał mi się taki trening w jednostce przeciwko próbom ataku telepatycznego. Myśl o czymś, intensywnie myśl, co byś chciała zrobić, gdybyś mogła, odwracaj jego uwagę, myśl szybko o czymś skomplikowanym, szepnąłem do Beaty i sam też usiłowałem myśleć o czymś innym, o Hanusi spróbowałem, ale przy Beacie jakoś mi nie szło, więc zacząłem sobie przypominać, jak tata robił z Barim. Nie umiem o niczym myśleć, tylko o nim, jęknęła Beata, pomyśl o tym, co mieliśmy zamiar robić zanim tu przyszliśmy, podpowiedziałem, aha, dobrze, powiedziała, chętnie, i pomału odsuńmy się od siebie.

Nogi mieliśmy w miarę wolne, to po trochu się odległość między nami zaczęła powiększać tak, że już nie mógł nas widzieć jednym spojrzeniem, głowa mu zaczęła tak latać, ale że nie miał jednak zasadniczo szyi, to musiał się z całym korpusem przekręcać, raz na mnie, raz na Beatę i poczułem, że już nie umie się tak skoncentrować. Intensywnie myślałem o Barim i to mu sprawiało wyraźną przykrość, a jak patrzył na Beatę, to znów się wykrzywiał w tym głupim uśmiechu, tak trwało przez chwilę, wyrwałem w pewnym momencie prawą rękę, ale nadal trzymałem ją pod poręczą fotela, chyba nie zauważył, po chwili i druga się rozluźniła, mogłem już wyciągnąć ją spod bandaża, ale nie wyciągałem, czekając na dogodny moment, kiedy będę mógł zaatakować. Wolałbym wiedzieć, jak on ma z nogami, ale nie widziałem, były – jeśli w ogóle były – ukryte pod biurkiem.

I w tym momencie zapaliło się światło, normalne, elektryczne i do pokoju wszedł doktor Fisztajn, ciągnąc za sobą wielki podłużny pakunek. Zupełnie dobrze, panie sąsiedzie, już by się panu prawie udało, powiedział i błyskawicznie zaciągnął mi z powrotem bandaż na prawej ręce, ale tego, że lewa jest w rozluźnionym węźle nie zauważył. Uregulowałem wczoraj rachunek, powiedział, ale jakoś tak zapomniałem panu powiedzieć, że mi włączyli, może i dobrze. Pilnuj ich dalej, braciszku, poklepał karpia po karku i wtedy pomyślałem, że na pewno to wszystko nie może istnieć i że jestem ciężko chory i to od dłuższego czasu, uszczypnij mnie powiedziałem do Beaty, nie mogę, mam związane ręce i w ogóle nie wierzę, że tu jestem, po co mi był ten dyżur w Wigilię. Poczułem się jakby winny, zawsze wszystko spada na moją głowę, i nawet jak coś zaczyna u mnie iść dobrze, to zaraz musi koniecznie się spieprzyć, co za życie. 

Doktor otworzył drzwi do zamkniętego dotąd pokoju, to musiał być ten niedostępny gabinet, zapalił tam światło i dopiero mnie zatkało. Na wysokim łóżku, jakby ortopedycznym, przywiązana bandażami, leżała kobieta. Wyglądała jakby umarła już dawno temu, przypominała mi mamę, jak jej Bari nie pomógł, miała woskową twarz, zapadłe policzki, wpadnięte oczy, i odruchowo pociągnąłem nosem czy nie śmierdzi, ale niczego nie było czuć, a potem zauważyłem jak ten rzekomy trup miarowo porusza palcami obu rąk, splecionymi na piersi. Moja żona, powiedział doktor, jakby nas przedstawiał, zmarła trzy miesiące temu i jeszcze nie doszła do siebie, to kwestia czasu, nie miałem odpowiedniego materiału, ale teraz widzę, że jest, i to w jak najlepszej formie, zaraz się do tego weźmiemy, a i pan sąsiad nam się przyda, nie martwcie się, nic lepszego się nie może człowiekowi zdarzyć, jak oddać swój materiał genetyczny drugiemu człowiekowi. Braciszku, poproszę…

Karp odłożył skalpel i wstał zza biurka. Typowy błąd, szkolny można powiedzieć: wartownik prawie zawsze zwalnia się z wartowania, gdy na jego posterunek przychodzi dowódca warty, jego własny rozum usypia. A dowódca myśli, że nie musi uważać, bo przecież jego żołnierz pełni wartę. Naturalnie, bałem się dalej jak cholera i byłem ciekaw, czym to nam z Beatą grozi, ale zmusiłem się, żeby myśleć tylko o uwolnieniu się. Doktor przesunął w naszą stronę łóżko ze zmarłą żoną, po czym pochylił się nad podłużnym pakunkiem, a gdy rozwinął papier pakowy, zobaczyliśmy zupełnie szarego trupa starej kobiety. Beata wrzasnęła ze strachu i zemdlała. Obaj podskoczyli w jej stronę, a ja w tym samym momencie wyrwałem lewą rękę z bandaża, porwałem ze stołu skalpel i razem z ręką schowałem pod biurkiem, odwracając się jednocześnie w stronę Beaty. Nic nie zauważyli, widać myśli doktora całkiem zagłuszyły moje. Czekałem na sposobność. Komandos nigdy nie rezygnuje, dopóki żyje.

Doktor popatrzył na swojego koszmarnego brata, który wyszedł zza biurka i sięgnął poza łóżko zmarłej żony i czegoś tam szukał. Wyglądał jak normalny, trochę gruby człowiek, był ubrany w dresowe spodnie i tę bążurkę, ręce i nogi miał jak człowiek, tylko ta rybia głowa jakoś się nie zamieniła w ludzką. Od wczoraj urósł ze 70 centymetrów i teraz był wyższy od doktora, i wcale go nie przypominał. I nie tylko przez tę głowę, bo cała figura była taka nieproporcjonalna. Nie widziałem tego, ale tak sobie pomyślałem, że w jednaj z nogawek musi chować jeszcze nieodpadnięty ogon i to go z pewnością mocno ogranicza w ruchach. Znalazł za łóżkiem jakieś kable i przyniósł je doktorowi. Ten pochylił się nad jedną, potem nad drugą leżącą kobietą, jakby im wkłuwał końcówki kabla, po czym podszedł do Beaty, nadal była nieprzytomna, odgarnął jej włosy z karku i pochylił się nad nią. Zacisnąłem rękę na skalpelu, ale w tym momencie przykuśtykał do mnie braciszek i położył mi obie ręce na ramionach. Silny jak cholera, czułem to, był twardy jak lokomotywa i składał się z żelaznych mięśni. Ani nie drgnąłem, kiedy Fisztain wbił jej w kark cienką igłę, sprawdził połączenia i wytarł ręce w serwetkę. Z drugim kablem podszedł do mnie, po czym wbił sobie igłę w szyję, a drugą końcówkę zbliżył do mojego karku. Obliczyłem szanse ataku, były niewielkie. Potwór, pewno wyczuwając moją determinację, zacisnął mi ręce na ramionach. Szanse spadły do zera.

Pewno się zastanawiasz, po co mi ta transfuzja od ciebie, młody przyjacielu? Hm, przyznam, że w zasadzie ma ona motywacje pozanaukowe, po prostu spojrzałem na tę młodą damę, która ci towarzyszy w tych nieciekawych dla was okolicznościach wizyty w moim mieszkaniu, no i doszedłem do wniosku, że pewne cechy twojej osoby są lepsze niż te same cechy mojej osoby, normalne, to zużycie materiału, poza tym ja jako pokolenie powojenne nie miałem szans tak się dobrze rozwijać jak ty, choć wyczuwam w tobie trudne dzieciństwo i niełatwą młodość. Toteż transfuzja nie będzie pełna, po prostu wszystkiego nie chcę. Bo co do kobiety to oczywiste – jej komórki, a właściwie zawarty w nich materiał genetyczny posłużą do regeneracji mojej żony i matki, zapomniałem powiedzieć, że to po jej ciało właśnie pojechałem nad morze. Jestem ci wdzięczny za opiekę nad moim bratem, bo dzięki temu mogłem mieć szansę wykraść zwłoki jeszcze przed pogrzebem, to znacznie upraszcza wszystko, a jego ewolucja mogła przebiegać bez zakłóceń. To jasne, że to nie jest mój brat, to mój klon, który został stworzony przy pomocy materiału genetycznego wyhodowanego w tkankach ryb, które zdobywałem dzięki tobie. Ja tak samo jak ty nie lubię karpi, ale co zrobić – ryby są w dolnych częściach naszej ewolucyjnej drabiny i z nich najłatwiej jest wyhodować ludzki organizm, przyspieszając chemicznie to, co naturze zajęło kilkaset milionów lat i dzięki zaprogramowaniu genetycznemu tego procesu opuszczając etapy pośrednie, wszystkie te płazy, gady, ptaki, ssaki małe i większe, w końcu naczelne. Musiałem, naturalnie, eksperymentować, sporo egzemplarzy innych zwierząt wymknęło się spod kontroli, ale wymrą, zanim ludzie się dowiedzą, a ty im nie powiesz, już o to się postaram.

Pamiętasz co się stało ze sklonowaną owcą Dolly? Zdechła na sklerozę… Wyhodowano ją z komórki dorosłej sztuki, więc musiała się błyskawicznie zestarzeć, nie odbyła całego procesu ewolucyjnego i jej mózg nie nadążał za jej ciałem, a dokładniej to je wyprzedzał. Ja klonowałem nie tylko ciało, ale i psychoenergię. Temu tu osobnikowi, który jest moim biologicznym i psychicznym bratem, klonowałem własne neurony i wbudowałem własną psychikę. Dlatego porozumiewamy się telepatycznie na dowolną odległość, bez żadnych ograniczeń. To nie jest moja kopia, on naturalnie wciąż ma ograniczenia wynikające z jego pochodzenia, może to ustąpi, a może nie, tego jeszcze nie wiem. Ma też plusy w stosunku do człowieka – jest diabelnie silny, uparty i doskonale odbiera impulsy elektryczne mózgu, czyli mówiąc prosto, czyta w myślach. Wszystko to jednak jest tylko etapem przejściowym do tego, co tutaj właśnie robimy. Nie chcę bynajmniej być doktorem Frankensteinem dla ryb, i wcale się nie nazywam Fishstein, tak sobie wobec ciebie zażartowałem, bo już wtedy pod śmietnikiem wybrałem cię na partnera tego eksperymentu. Nieważne, jak się nazywam, ta wiedza jest dla ciebie zbędna, nigdy zresztą nie zdążysz jej wykorzystać. Chodzi o to, żeby w martwe, choć tylko w sensie biologicznym, komórki tchnąć życie, żeby dać im z powrotem duszę, którą straciły. Dusza to jest energetyka mózgu, z której buduje się pamięć i uczucia, miłość i nienawiść, wiarę w Boga i niewiarę w ludzi. Na niższym etapie rozwoju, jak w roślinach, wystarczyło opracować odpowiednią substancję chemiczną, jak nawóz, która przywróciła życie w tych uschniętych choinkach, które teraz są zielone i pięknie pachną, i pewno je wyniosę z czasem do lasu, tworząc prywatny zagajnik doktora, powiedzmy, Fischsteina. Rozwój ryby stymulował pokarm chemiczny i chemicznie zmieniona woda. Ożywić człowieka, jak dotąd może tylko drugi człowiek. Niestety, na obecnym etapie rozwoju, najczęściej po prostu oddając mu swoje życie. Dlatego ku wielkiemu mojemu żalowi, będę musiał stracić sąsiada, a sąsiadka także zasili energetykę moich bliskich. Będziecie po prostu nawozem dla psychiki mojej rodziny, no i mojej przy okazji też…

Ktoś wszedł? Popatrz kto to, ostrożnie, uważaj, kable…

Igła wyskoczyła mi z szyi, ciachnąłem skalpelem po bandażu wiążącym mi prawą rękę, dwoma cięciami uwolniłem Beatę i zanim się zorientowali, kantem dłoni uderzyłem doktora w bok szyi tak, że błyskawicznie stracił przytomność i runął na ziemię, a ja wyrwałem Beacie z szyi końcówkę kabla i wbiłem ją głęboko w tchawicę doktora. Charknął głośno, ale potem zaczął oddychać miarowo, choć coraz wolniej. Chciałem patrzyć jak jego gasnące życie uchodzi do nieruchomych ciał jego żony i matki, ale nie było czasu na takie rozrywki: brat Karpowicz zawrócił z korytarza i brnął teraz między choinkami, które zwaliłem wchodząc po ciemku do pokoju. Miałem może jeszcze ze trzy metry przewagi, kiedy Beata się ocknęła i zaczęła krzyczeć. Uciekaj, wrzasnąłem, do drzwi, kątem oka zauważyłem w korytarzu przerażoną twarz chłopaka, który wczoraj chciał mi ukraść zakupy i nie wybudzoną dobrze ze snu Ankę. Beata przemknęła obok potwora, który obrócił się powoli jak dźwig i wyciągnął łapy, żeby ją zatrzymać, ale nie zdążył, a ja rzuciłem się na niego jak szczupak i wbiłem skalpel w miejsce, gdzie człowiek ma serce, dopiero poniewczasie orientując się, że to nie jest człowiek. Na poprawkę już za tym razem nie było czasu, skalpel wypadł i zniknął gdzieś w cetynie, a on złapał mnie obydwiema rękami za szyję i pomyślałem, że już po mnie. Jakaś resztka mojej świadomości przypomniała mi, że mam w kieszeni jeszcze jedną broń. Traciłem już świadomość, gdy zdołałem wyciągnąć zapalniczkę Beaty. Zamknąłem oczy i pstryknąłem, zapalniczka wypadła mi ze słabnących rąk, jednak płomień błyskawicznie objął bonżurkę doktora i, niestety, także moją koszulę. Zapiekło mnie okropnie, ale puścił mnie zaskoczony i niezdarnie zaczął się oganiać od płomieni. Upadłem na podłogę i przeturlałem się po niej, jednym ruchem zdarłem z siebie koszulę i odrzuciłem w jego stronę. Odprowadził lecący płomień wzrokiem. Zapaliła się sterta choinek na podłodze, rzuciłem w tę stronę fotel, usiłował się osłonić, ale grube cielsko straciło równowagę i runął z trzaskiem na podłogę. Nie czekałem na efekty, tylko wyprysnąłem do korytarza, gdzie całe towarzystwo stało jak widzowie na pokazie ogni sztucznych, w czasie którego ja, człowiek, niemal nagi walczyłem z ubraną w szlafrok rybą. Otworzyłem drzwi, porwałem z szafki pęk kluczy, który tam zostawiłem wchodząc, przekręciłem tylko jeden zamek i wpadliśmy do mojego mieszkania.

Ogłupiały chłopak wskazał ręką stojącą w korytarzu reklamówkę. Wino panu odkupiłem, wczoraj stłukłem, przepraszam, no i tak wyszło, powiedział, wszyscy patrzyli w stronę płonącego za drzwiami mieszkania doktora. Mamy jakieś dwadzieścia minut, powiedziałem, zanim albo zapali się cały dom, albo ten płomień sam się zdusi. Więc spokojnie ubierać się, brać żarcie i winko i uciekamy. W łazience szybko się umyłem, żeby nie straszyć ludzi i po chwili wahania wtarłem w siebie maść regenerującą doktora Fisztajna. Przestało boleć natychmiast. Wziąłem tylko pieniądze i dokumenty, i ciepły sweter. I puchówkę. Wyszliśmy przed blok. W oknach na drugim piętrze widziałem płomień.

Stanęliśmy na chodniku. Grupki ludzi wychodziły z klatek, okutani szalami, w czapkach, bo mróz był spory. Dokoła rozbrzmiewały życzenia Wesołych Świat. Pachniało pieczoną rybą. Od strony marketu rozbłyskiwały sztuczne ognie, błyskało też w naszym domu. Dokąd teraz, zapytała Ania, obejmująca mnie z prawej strony, tam gdzie miałem mniejsze oparzenia, może do ciebie, powiedziała do chłopaka, który szedł przodem, nie bardzo, powiedział, my teraz idziemy na pasterkę, to ja się pożegnam i jeszcze raz przepraszam, co złego to nie ja. To i my chodźmy, powiedziała Beata, potem wrócimy z wszystkimi ludźmi i tak będziemy mieć jakieś alibi, pamiętajcie, nas tam w ogóle nie było, no nie, siedzieliśmy najpierw u ciebie, a potem przyszedł ten mały i poszliśmy na Pasterkę. Nie jestem mały, proszę pani, mam już 16 lat i nazywam się Wiktor. A jak ręka, już nie boli, zagoiło się, spytałem. Tak, wszystko jest super, powiedział, trochę tylko swędzi. To ja lecę po rodziców i spotkamy się w kościele. Albo po kościele, powiedziała Ania. Wiktor podniósł na pożegnanie rękę i w świetle latarni zobaczyliśmy prześwitującą między palcami błonę płetwy. Z sąsiedniej klatki doleciał zapach sernika. Dzwony biły na Pasterkę.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej Pinkwart, Zapach Wigilii, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...