01.06.2021

Domino

Przyglądam się sobie. Moje ciało jest nieporadne, ręce chaotycznie łapią powietrze. Mam nieskoordynowane ruchy. Z gardła wydobywam niekontrolowane dźwięki, dławię się śliną. Z opóźnieniem reaguję na bodźce, nie potrafię rozpoznać, czego potrzebuję. Wrzeszczę z bezsilności, pogrążam się w rozpaczy. Ratują mnie ręce, czuję ciepło, przyjemny, bezpieczny zapach. Uspokaja mnie miły, łagodzący głos, który wie, czego potrzebuję. Silne ręce unoszą mnie, przewijają, karmią, kołyszą do snu. Mama porządkuje rzeczywistość, rozpoznaje niezaspokojone potrzeby.

Patrzę na siebie z góry, obserwuję ciało, które przypadło mi w udziale. Wykorzystuję rzadkie momenty dekoncentracji świadomości. Jaźń trzyma mnie krótko, boi się rozdwojenia, opuszczenia na zawsze. Jest czujna, błyskawicznie zmusza do powrotu. Posłusznie wsuwam się w kokon ciała. Swobodne dryfowanie pod sufitem wzmaga irytację, jestem nieporadny. Chciałbym poczuć się dobrze. Szukam miejsca dla siebie, podróżuję przez tkanki. Części ciała funkcjonują, ale brakuje mi koordynacji, spastyczne ruchy nie pozwalają na precyzję. Czego właściwie oczekuję od ciała dwumiesięcznego niemowlaka? Jestem zupełnie niesamodzielny, zależny od innych. Pierwsze lata życia powinny mijać w błogiej nieświadomości. Mój umysł pracuje na wysokich obrotach, natura zbyt szybko obdarzyła mnie świadomością. Jestem sfrustrowany, przepełnia mnie niemoc. Ulgę w rozedrganiu, neurotycznym rozdrażnieniu przynoszą ręce mamy. Pojawiają się w chwili największej rozpaczy, niechęci do siebie. Składają moje członki w całość, przytulają, ogarniają. Dają poczucie jedności, tworzą ze mnie organizm, powiązany milionem, miliardem tkanek, przepływów, cieków i drgań.

Od kiedy skończyłem trzy miesiące świadomość nie pozwala na opuszczanie ciała. Z rozżaleniem wspominam loty nad sufitem, od teraz jestem więźniem. Ogranicza mnie siedemdziesiąt centymetrów długości, pięć kilogramów wagi niemowlęcia płci męskiej. Żeby nie oszaleć z bezruchu, podróżuję. Przemierzam żyły i aorty, docieram do galaretowatego mózgu, pulsuję razem z sercem. Prześlizguję się po jelitach, omijam wypełniony kwasem żołądek. Jednak najciekawszym zajęciem jest obserwowanie świata zewnętrznego. Początkowo rozśmieszają mnie rozdęte, ogromne twarze dorosłych. Mój śmiech biorą za zachętę do bliższego kontaktu. Przekraczają intymną strefę, wkraczają w moją przestrzeń. Ich ogromne kończyny, wielkie nosy i oczy rażą zmysł estetyki i dobrego smaku. Wiercę się niespokojnie, ale nie mogę uciec. Zaczynam płakać. Nadal przeciągają rękami po moim ciele, napawają się gładkością, odciskają ślady ogromnych, nieprzyjemnych palców. Do granic wytrzymałości podrażniają nerwy. Z opresji ratuje mnie matka, jej dotyk przynosi ulgę. Wyciszam się z trudem. Moje ciało zaczyna się starzeć.

Mam wrażenie, że jestem nieustannie kontrolowany. Cenię krótkie chwile samotności, kiedy nikt mnie nie obserwuje. Moje ciało wzbudza zachwyt, każdy grymas jest komentowany. Nikt nie rozumie, że mam mnóstwo pracy do wykonania i nikt nie może mi w tym pomóc.

Powtarzam ćwiczenia, które doprowadzą do precyzji i z czasem udaje mi się poskładać ruchy w proste gesty. Aby je zapamiętać muszę pojąć istotę. Do znudzenia składam palce, dłonie, precyzyjnie chwytam, przekładam z ręki do ręki. Nudny, jedyny sposób, by oporne ciało nauczyć skuteczności.

Przychodzi dzień, kiedy siadam, czujnie rozglądając się wokół. To postęp, nareszcie twarze nie pojawiają się znienacka nade mną. Mam więcej swobody i samodzielności. Pewnie zapieram się pośladkami o podłogę, nie pozwolę zabrać tego, co raz osiągnąłem.

Dociera do mnie, że strażnikiem jest ona. Odgaduje potrzeby, chce być blisko. Jest przekonana, że wie, co jest dla mnie dobre. Doprowadza mnie do wściekłości, nieustannym zachwytem, wnikliwymi obserwacjami. Jest dumna, jakby sama pracowała nad moją skutecznością! Zaciskam bezzębne dziąsła i ćwiczę, niech sobie gada. Sam pracuję na mój sukces.

Po wielu miesiącach ciało reaguje na żądania, a mózg błyskawicznie przesyła informacje. Potrafię podnosić na przemian nogi i stawiać kroki. Ręce są mi posłuszne, zazwyczaj trafiają do celu. Współdziałanie, cel mojego treningu, zaczynam wykorzystywać w codziennych czynnościach. Napawam się precyzją własnych ruchów. Nadal z przyjemnością wsłuchuję się w ciało, obserwuję, jak procesy biochemiczne panują nad metabolizmem. Na poziomie biologicznym funkcjonuję właściwie, do tego opanowałem ruch. Mogę samodzielnie realizować wiele potrzeb.

Mama ma coraz więcej oczekiwań, uważa socjalizację za kolejny etap rozwoju. Bez konsultacji ustala normy zachowań, próbuje wbić mnie we wzorzec syna. Zaczyna się między nami cicha walka. Ona dąży do ukształtowania mnie według swoich założeń, ja (całkowicie zdeterminowany) podejmuję heroiczną próbę zachowania własnej tożsamości. Z trudem poruszam się pomiędzy nakazami i zakazami, narzucam sobie czujność. Oceniam każdą sytuację – jak bardzo muszę się podporządkować? Moja spontaniczność nie jest dobrze widziana, nastał czas norm i zasad. Mama tak bardzo chce wpływać na moje zachowanie, że często dopuszcza się manipulacji. Ustala poziom temperamentu, na jaki mogę sobie pozwolić. Uczę się błyskawicznie reagować, dopasowuję psychikę do oczekiwań, kumuluję niespożytą energię. Życie w koncentracji męczy mnie i rozdrażnia. Mam wrażenie, że nieustannie trzyma dłoń na mojej głowie, jakby chciała przeniknąć do mózgu i idealnie go nastroić. Wieczorami myje mnie, zachwyca się silnymi nogami, sprężystymi pośladkami. Odnajduję w niej łagodność, która kiedyś dawała mi oparcie. Jest zbyt miękka, rozpływam się, roztapiam, tracę osobowość. Bliskość drażni mnie, nie chcę, by mnie zatrzymała przy sobie. Przeszkadza mi delikatność, niewidzialna nić osnuta na wrażliwości.

Chcę się uniezależnić, wejść w świat własnych przeżyć. Mierzyć się z trudnościami, znosić porażki, walczyć o sukces. Mama chciałaby zatrzymać we mnie dziecko. Nie pozwalam się tłamsić, odsuwam się. Jest rozczarowana, zarzuca, że nic z siebie nie daję. Próbuję się bronić, z jej rozchybotanych emocji rozszyfrować, czego potrzebuje.

Ulgę przynoszą mi proste czynności. Pociąga mnie zmęczenie, zgrzanie, pot ściekający po plecach. Wybieram rzeczywistość, którą rządzą proste, zrozumiałe prawa. Czytam o kowbojach, podróżnikach, zdobywcach. Przemawia do mnie ten świat. Uczę się skuteczności w realizowaniu własnych celów. Doceniam sprawność fizyczną, pracę mięśni, zmęczenie po wysiłku. Ciało nie może mnie zawieść, nad nim mogę zapanować. Zmęczenie sprawia mi przyjemność, a fizyczność staje się podstawowym wymiarem. Podporządkowuję sobie świat siłą, lubię bójki z kolegami, przyspieszony oddech, buzowanie krwi. Ból pojawia się później, na razie jest atak, obrona, trwanie, wykorzystywanie przewagi, chwila triumfu. Mama nie rozumie zwycięstwa, trzęsie się nade mną. Mam ochotę wracać do domu zakrwawiony, widzieć jej paniczny strach. Ona rozwadnia każdą esencję, nie przyswaja mocnych wrażeń. Podsyca wyobraźnię, wyolbrzymia niebezpieczeństwa. Mówi, że mnie kocha, w rzeczywistości ją przerażam. Nie przekonuje jej brutalna siła w widzeniu świata.

Chwytam się ostatniej szansy. Przypominam sobie reguły dobrego wychowania, które mi wpoiła. Odnajduję rozwiązanie problemów, powrót do dobrej relacji. Odwołuję się do wyuczonych gestów, w jej obecności staję się szarmancki i grzeczny. „Mój mały dżentelmen” – powtarza, uwielbia dostawać ode mnie kwiaty. Nie lubię poczucia winy, nie chcę rozczarowywać, pozornie poddaję się. Już wiem, jak grać, żeby była zadowolona. W domu jestem taki, jak ona chce.

Moje ciało się przeobraża, nie mam możliwości zatrzymania zmian. Na ile mogę, ignoruję siebie i nie patrzę w lustro. Wydłużyły mi się ręce i nogi, nie jestem pewien własnej twarzy. Dotykam jej co rano, chcę się nauczyć nowych rysów. Nie nadążam, każdego dnia poznaję się na nowo. Skóra stała się twarda, rysy wyostrzyły się. Wybuchają erupcje pobudzonych hormonów, znacząc twarz bolesnymi pryszczami. Najbardziej irytują mnie włosy, wystrzeliły gwałtownie z mieszków, porastają ciało połaciami. Wyglądam jak człowiek pierwotny, włosy maskują właściwe kształty. Jestem skazany na obrośnięcie, będą bezładnie kłębić się do końca życia. Nawet mój zapach uległ gwałtownej zmianie. Stał się intensywny i trwały. Irytuje mnie fakt, że zostawiam ślad w każdej przestrzeni. Ciało buzuje bombardowane wyskokami hormonów, systemy mam rozregulowane. Nic nie funkcjonuje właściwie, nie wiem, co jest normą. Energia przetacza się, wiruje, budzi się potężna siła. Silniejsza od woli przetrwania, od siły fizycznej. Niezbadana, witalna seksualność. Kumuluje się w nabrzmiałym członku, który nagle nabiera odrębnych, indywidualnych cech. Jak nikt wcześniej, jak nigdy skupia moją uwagę. Natarczywie domaga się zaspokojenia. Czuję przed nim respekt. Odkrywam pożądanie, dążenie do spełnienia, rozkosz. Poddaję się zwielokrotnionej zasadzie przyjemności. Ulga przeradza się we frustrację, potrzeba rozładowania napięcia narasta. Błędne koło zaspokojenia i upokorzenia, codziennie to samo. Nakręca mnie nawet pornografia reklamowa, a panienki z ogromnych bilboardów zapychają myśli. Pozwalam, żeby rządziły mną proste popędy, ustawiam penis na pierwszym miejscu.

Denerwuje mnie zależność od własnego ciała. Zrobię wszystko, by odzyskać utraconą władzę. Nie pozwolę na ograniczenie mojej istoty do jednego wymiaru erekcji, polucji i ejakulacji. Wyczuwam nieustanne podrygi penisa, staram się nie reagować, powiązanie „Id” z Superego” dla mnie nie istnieje.

Nie pozwalam sobie na bezczynność, biegam tak długo, aż opadam z sił. Chcę się zmęczyć, wykorzystać całą energię. Ćwiczę ciało, utrzymuję w karności, podporządkowuję sobie popędy.

Nauka jest nowym doświadczeniem, pracą nad umysłem. Cyfry pochłaniają mnie, zmieniają perspektywę. Postrzegam rzeczywistość analitycznie, a rozum dyktuje mi wykładnię działania. Odrywam się od prozaicznej codzienności, ciągle się uczę. Przedmioty ścisłe próbują przygnieść mnie do ziemi, ale nie pozwolę się stłamsić. Walczę o każdą liczbę, o uporządkowanie chaosu, o selekcję informacji. Wieczorami chodzę na spacery, głowa mi pęka, świat jest ciągiem liczbowym. Żyję w systemie zerojedynkowym, monochromatycznym, przewidywalnym i stałym. Matematyka uregulowała moje procesy życiowe, ustaliła porządek dnia. Staram się, by umysł był zawsze zajęty, rozwiązuję w myślach skomplikowane działania. Po raz pierwszy czuję się dobrze z samym sobą. Panuję nad wątpliwościami, mam gotowe schematy na trudne sytuacje, życie stało się prostsze. Zasypiam twardo, nic mi się nie śni, wyeksploatowany umysł nie generuje obrazów.

Nieustannie pracuję nad ciałem i umysłem, tworzę nowego siebie. Świadomie wykonuję czynności, które wpływają na mój wizerunek. Dbam o ciało i umysł, ćwiczenia fizyczne równoważę aktywnością umysłową. Jestem dumny ze sprawności fizycznej, z błyskotliwości i inteligencji. Twardo stąpam po ziemi, testosteron dodaje mi odwagi. Nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych, pewnie sięgam po zamierzone cele. Mam poczucie, że wdrapuję się na szczyt, przekraczam własne możliwości. Przyszłość czeka na mnie.

Niespodziewanie, w moim życiu pojawiają się dziewczyny. Otwarte i szczere koleżanki przeistoczyły się w zwiewne istoty, złożone z niedomówień, impulsów, emocji i gwałtownych reakcji. Powodują moje rozedrganie, burzą ustalony porządek. Zaskoczony odsuwam się, bo gmatwają najprostsze sprawy. Nie pozwalają się zwieść, powracają, rozbijają utarte ścieżki. Wciąż migoczą i kuszą.

Nie umiem ich uporządkować, wymykają się wszelkim definicjom. Nie potrafię sklasyfikować gestów, szeptów, trzepotów. Ze zdumieniem i ciekawością przyglądam się, odkrywając nieznane wcześniej reakcje. Podejmuję próby, by odkryć, czym się kierują. Są płoche i zmienne, a zarazem czujne i skoncentrowane. Wydaje się, że tracą mnóstwo energii i nie osiągną zamierzonego planu. Ku memu zaskoczeniu są zadziwiająco skuteczne i nigdy nie tracą celu z oczu. Próbuję bezskutecznie dopasować je do mojego punktu widzenia. W końcu odrzucam męskie ego i odkrywam ich sposób rozumowania. Nauczyłem się postępować z dziewczętami. Utwierdzam je w przekonaniu, że rozumiem ich potrzeby. Żongluję słowami, skupiam się na ładunku emocjonalnym wypowiedzi. Zawsze przyznaję im rację, bo są przekonane, że wiedzą, na czym polega złożoność relacji międzyludzkich. Nauczyłem się sprawiać wrażenie, że umiem słuchać.

W umiejętny sposób łączę męskość z łagodnością, słabość z pewnością siebie. Jestem wdzięczny mojej mamie za dobre wychowanie. Odnajduję siebie w wizerunku grzecznego chłopca. Po długim okresie buntu i wzajemnego niezrozumienia jej także się podobam. W oczach dziewczyn odnajduje swój zachwyt, jak one poddaje się mojemu urokowi. Chociaż dumna jest z mojej męskości, pełno w niej niepokoju. Znam przebiegłe chwyty dziewcząt. Nie chcę siebie stracić dla pierwszej lepszej, ostrzegam przed syndromem piątego roku. W kieszeniach spodni znajduję prezerwatywy.

Stanęła na mojej drodze i poczułem, że nie chcę jej wypuścić. Wahałem się. Walczyłem z sobą, ambiwalentne uczucia zatrzymały mnie w bezruchu. Próbowałem nad sobą zapanować, ale pokusa była zbyt silna. Poddałem się przyciąganiu, bo już zburzyła mój spokój. Nie umiałem jej odmówić. Dziewczyna z precyzją zegarmistrza dopasowała nasze osobowości i z zadowoleniem stwierdziła, że pasujemy idealnie.

Odkryłem się przed nią. Czułem lęk, ale pozwoliłem, by podeszła blisko. Potrzeba bycia z nią była tak silna, że zapomniałem o zagrożeniach. Straciłem bezpowrotnie moją intymność, nauczyłem się dzielić. Dostałem od niej nową jakość kontaktów, pokryła mnie wrażliwością.

Złagodniałem i uspokoiłem się. Z jej bliskości płynie poczucie bezpieczeństwa, z przyjemnością mówię: „my”. Odkryłem siłę płynącą z różnorodności, otworzyła przede mną kobiece postrzeganie świata. Przyswoiłem sobie nowe wartości, wypełniłem życie uczuciami. Skupiam się na wrażeniach, odczuciach, smakuję każdą chwilę.

 

Lubię patrzeć na nią, podziwiam doskonałe piękno jej ciała. Natura rzeźbiła ją powoli i starannie, dokładnie profilując zagięcia i łuki. Sylwetkę ma zwinną, pełną gracji i wyczucia. Doskonale się porusza, niewiarygodne, że pod idealną skórą ma ścięgna, mięśnie i kości. Krew krąży po ciele, od niechcenia dodając ślicznego kolorytu policzkom.

Zawsze ma coś do powiedzenia, wsłuchuję się w przyjemne brzmienie jej głosu. Rozmarzam się, zbyt szybko przestaję słuchać. Wystarczy, że jest przy mnie. Gubię się w ilości wprowadzanych postaci, we wrażeniach i przytaczanych faktach. Wzburzona moją nieuwagą irytuje się. Już więcej nie przerywam pytaniami. Jak to możliwe, że zadaje sobie tyle trudu, kiedy słońce prześwieca przez jej włosy, tworząc bajkową aureolę wokół głowy? Wygląda jak cud, jest pięknem, moim własnym dziełem sztuki. Potakuję przytomnie, nie tracę kontaktu wzrokowego, pocieram końcówki palców. Niecierpliwię się.

Bliskość sprawia mi przyjemność, przeciągam palcami po jej miękkiej skórze. Mógłbym nieustannie ją dotykać, moje palce łagodnieją. Nie mam dość poznawania jej ciała, przyglądania się z czułością, zachwyca mnie pulsująca żyłka na szyi, chciałbym nie wypuszczać jej z rąk. Nieuchronnie doprowadza mnie do erekcji, już nie myślę, pożądam.

Rozbieram ją, stajemy nadzy, łączy nas to samo pragnienie pokryte rozgorączkowanymi ciałami. Rezygnuję z prędkości, doceniam powolne przenikanie się, staję się flegmatykiem seksualnym, za co jest najbardziej wdzięczna. Patrzymy sobie w oczy, uśmiecha się, odpływam, trzymając ją za rękę.

Wbijam sobie do głowy, że związek nie składa się tylko z seksu, oczekiwania żony budzą mnie lepiej od budzika. Wolałbym nie wychodzić z łóżka, zakładając spodnie, przeklinam zdobycze cywilizacji, na które muszę zarobić.

Po raz pierwszy w moim życiu impuls płynie z zewnątrz. Poddaję się codzienności, od której nie ma ucieczki. Jestem w potrzasku, muszę – wykonuję obowiązki, realizuję zadania. Rzeczywistość pochłania całą energię, podporządkowuję się oczekiwaniom innych ludzi.

Przestałem być niezależny.

Liczę się z potrzebami, moje zadowolenie uzależnione jest od szczęścia rodzinnego. Staję się jego częścią, nie całością. Przytłacza mnie odpowiedzialność i rutyna, pięć dni w tygodniu, weekend według ustalonego planu. Nie ma miejsca na spontaniczność.

Coraz częściej mam ochotę uciec, wylogować się z idealnie zaplanowanego życia. Zrezygnować z domu z ogródkiem, nie posiadać samochodu. Śnią mi się Indianie, życie na prerii, samotni jeźdźcy na tle zachodzącego słońca. Po to był ten wysiłek? Dążenie do samodzielności i samostanowienia, żeby dać się prozaicznie usidlić?

Walczę z poczuciem obowiązku. Nie poznaję siebie w sfrustrowanym, zniechęconym trzydziestolatku. Podporządkowuję się bez satysfakcji, żyję obok. Uciekam w wyobraźnię, zamykam się w sobie. Życie mnie rozczarowuje, przygniata ilością pracy do wykonania, nieskończonymi, prozaicznymi czynnościami. Jestem pod nieustanną kontrolą, trzymam testosteron na wodzy, nikt nie oczekuje ode mnie heroicznych czynów.

Chcę przeczekać, zamknąć się w sobie. Szukam siły w przeszłości, przywołuję z pamięci dawnych herosów. Kowboje nie dają rady. Muszę sam sobie poradzić, spojrzeć w przyszłość bez lęku. Nie mogę odejść, muszę żyć odpowiedzialnie. Pozwalam sobie na słabość. Płaczę i żegnam się z twardymi bohaterami dzieciństwa.

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Zarębska, Domino, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...