Józefa ze Święcickich Rościszewska
Nie wiem kim była. W ogóle niewiele o niej wiem. Wiem, że przyszła na świat w 1787 roku, na kilka lat zaledwie przed odejściem w niebyt Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Nie wiem jednak gdzie ani kiedy dokładnie, ani też kim byli jej rodzice i czy miała rodzeństwo. Wiem, że była zamężna, ale czy miała dzieci, wnuki, może prawnuki, czy przeżyła męża, czy może on ją? Nie wiem co robiła i jakie było jej życie. Wiem, że zeszła z tego świata 8 stycznia 1873 roku w wieku, co łatwo policzyć, 86 lat. Gdzie? Tego również nie wiem. Cała moja wiedza o niej to zatarty i mchem zarosły napis na nagrobnej płycie, na małym wiejskim cmentarzu. Z jednej strony bezbrzeżna równina, z drugiej las, przez który leniwie przedziera się zamulona rzeczka, często, zwłaszcza wiosną, zalewająca pobliskie pola. Za lasem klasztor, od tej strony niewidoczny. Gdy się odwrócić widać już wieżę późnobarokowego kościoła i wieś – ni dużą, ni małą, ni ciekawą, ni nieciekawą – zwyczajną wieś ze zwyczajnymi dla wsi sprawami; niezwyczajna jest może tylko popadająca w ruinę ceglana synagoga – ci, którzy do niej chodzili, leżą na pagórku za rzeką, ale tam akurat nie zachowała się żadna płyta. Jeden czołg zrobił swoje, reszty dokonali okoliczni; wystawioną wiele lat później prowizoryczną tablicę zmyła powódź.
Odwiedzałem ten grób kilka razy w roku. Zazwyczaj stałem przy nim długo. Wydawało mi się naiwnie i niedorzecznie, że mam czas. Nie miałem tam rodziny, ani nawet nikogo znajomego, a nawet gdybym miał, pewnie i tak chodziłbym do niej. Dlaczego? Bo oprócz mnie nikt jej nie odwiedzał. Może to dzieło jednostkowego losu, może huraganu historii, który zmiótł wszystkich jej bliskich? Może ich nie miała, a może – jeśli byli – zwyczajem wszystkich śmiertelnych, po prostu o niej zapomnieli? Grób jest prosty i surowy, ale przecież kamień nie poddaje się czasowi tak łatwo jak kruche ludzkie istnienie. Gdyby nie on mówił żywym o umarłych, to kto? Gdyby nie on przechował jej imię, skąd bym je znał? Ciężka kamienna płyta. I nic więcej. Ani krzyża, ani żadnej figury. Czasem myślę, że to właśnie ten kamień ją ocalił, choć nie ocalił pamięci o niej.
Trafiłem tam wiele lat temu, przypadkowo, w Dzień Zmarłych. A może – sam już nie wiem – nie był to przypadek? Obcy cmentarz w obcej miejscowości; obcy, bo mam swoje cmentarze i swoje groby. Więc przypadek czy nie? Było już późno. Ciemno. Zatrzymałem się i wszedłem. Nie było nikogo. W świetle zniczy migotały chryzantemy. Tylko jeden grób był opuszczony, zapomniany i pusty. Pokrywały go jedynie butwiejące liście. Nigdy chyba niczyjego grobu nie sprzątałem gorliwiej, nigdy też chyba umarłemu – pod wpływem nagłego, irracjonalnego w gruncie rzeczy impulsu – nie okazałem tyle troski i zainteresowania. Nie wiedziałem nawet komu je okazuję. Był mrok, a zapalone lampki nie oświetlały wiele, właściwie nic. Litery pełgały wraz z płomykami i ulatywały w ciemność.
Wiem jaki był jej świat. Wiem to lepiej niż wiedziała ona. Ona natomiast nie mogła sobie mojego nawet wyobrazić. Jej umysł nie mógłby takiego wyobrażenia stworzyć a świadomość ogarnąć. Może teraz już wie, o ile tam istnieje taka wiedza i jest do czegokolwiek potrzebna.
Co widziały jej oczy? Oczy dziecka, młodej panienki, dojrzałej kobiety, w końcu staruszki. Przecież tuż obok niej przetaczało się wielkie koło historii. Może pięcioletnia i niewiele jeszcze rozumiejąca patrzyła ze strachem na kwaterujących we dworze Rosjan, którzy dopiero co zepchnęli aż tu wojska koronne? Może dwa lata później obserwowała ciągnącą na południe kawalerię Madalińskiego? Potem huzarów pruskich, potem znów jegrów. Do dworu docierały echa wydarzeń, jakieś trudne do sprawdzenia wieści i plotki wprost nie do uwierzenia. Potem nastał spokój, ale nie pojawiali się już urzędnicy mówiący po polsku ani żołnierze w rodzimych uniformach. Gdy miała dwadzieścia lat (była już pewnie wówczas zamężna, może miała dzieci) przeciągał tędy francuski korpus marszałka Augereau, aby zetrzeć się z Rosjanami pod Gołyminem, a wszyscy powtarzali tylko jedno imię niby imię Zbawiciela. Tędy też pięć lat później przechodziły nie kończące się, różnojęzyczne i różnobarwne kolumny Wielkiej Armii prące na wschód. Zapewne przepełniała ją radość, bo miała to być „druga wojna polska” i rychło nastąpić miało zmartwychwstanie. Zapewne rozpierała ją też duma na widok ojczystych orłów. Potem żal, rozpacz i niepewność, gdy podziw przerodził się we współczucie i litość, a zabudowania dworskie pełne były głodnych i przemarzniętych do kości łachmaniarzy. Może pośród nich doszukiwała się trwożnie znajomych twarzy, przede wszystkim tej najważniejszej, może nawet kochanej. Może później wrócił, a może został gdzieś pod Możajskiem, Smoleńskiem, Dreznem albo Lipskiem? Może rodziła mu kolejne dzieci, a może pozostała sama z garstką sierot i do końca swoich dni nie zdjęła już czerni? Dzieci żeniły się, na świat przychodziły wnuki. Gdy miała czterdzieści cztery lata znów grzmiały armaty i przetaczały się wojska swoje i obce, znów płonął jej świat, może ginęli jej synowie? Lata biegły swoim rytmem, czas odkładał stronę za stroną jak ona odkładała je w modlitewniku, przesypywał się jak cierpliwie obracane paciorki różańca. Tak powoli gasła, zapadała się gdzieś głęboko w samą siebie. Zbliżała się do osiemdziesiątki, gdy wnukowie w konfederatkach i z myśliwskimi fuzjami poszli do lasu tworzyć partię. Wszystko wyglądało jak wyglądać powinno. Wszystko miało swoją ustaloną kolej. Wszystko się zmieniało, aby mogło trwać niezmienne. I wszystko kończyło się klęską. Jedne mury rosły, inne upadały...
Umarła tuż po Nowym Roku pełna wiary, nadziei i miłości. Może nawet nie chorowała, tylko po prostu odeszła. Była bardzo zmęczona i dobry Bóg zesłał na nią sen. Grabarze musieli się namęczyć, bo ziemia była zmarznięta. Płytę grobową można było położyć dopiero wiosną.
A może było inaczej? Może nie była dziedziczką. Może nie miała dworu i majątku w żadnym Zgliczynie, Glinkach, Ratowie, Bońkowie, Gradzanowie czy Zieluminku. Może była kimś innym? Na przykład zamożną mieszczką, wdową po kupcu lub sukienniku, bo wieś była wówczas jeszcze miastem i słynęła z produkcji sukna. Musiała być zamożna. Inaczej przez krótki tylko czas świadczyłby o jej istnieniu wzgórek ziemi i drewniany krzyż. Po jakichś dwudziestu latach przeminęłaby całkiem. A jednak nie przeminęła, więc...
Pokusa jasności, złuda doskonałości, pragnienie pełni, pasja poszukiwań, ciekawość cudzego życia. Księgi parafialne. Archiwa. Coś przecież musiało ocaleć. Ci, którzy ją znali, odeszli w zmierzch zabierając tam swoje imiona i nazwiska. Na cmentarzu nie ma innego grobu z tego czasu. Są tylko późniejsze, z początku XX wieku. Jest zbiorowa mogiła poległych tu w 1914 roku żołnierzy rosyjskich, jest grób ofiar bombardowania z września 1939 roku, kwatera zakonnic z pobliskiego klasztoru, kwatera miejscowych dziekanów, proboszczów i wikarych.
Księgi parafialne. Kilkakrotnie wybierałem się na plebanię. Tyleż samo razy do wojewódzkiego archiwum, aby rozproszyła się tajemnica i wszystko stało się zwyczajne, oczywiste. Jednak zawsze coś nie pozwalało mi tego zamiaru spełnić. A może ktoś nie pozwalał? Może ten ktoś pragnie, aby zostało jak jest, bo wszystko ma swoją kolej i wygląda jak wyglądać powinno? Może nie należy naruszać tego porządku?
Nie wyobrażam jej sobie. Żadnego wizerunku nie próbuję przypisać do imienia i nazwiska, nie kreślę żadnego imaginacyjnego portretu. Była jak miliony przed nią i miliony po niej. Jak ci, którzy przeminęli, przemijają i będą przemijać.
Miała tylko mnie. Chciałem, żeby miała też kogoś po mnie. Ale nie ma i może mieć nie będzie. Nigdy już nie stanę przy jej grobie. Ona jedna wie dlaczego.