05.06.2023

Hora z horoju – po ukraińsku nad Liwcem

Ruskich zawsze się baliśmy. Za mojego życia byli tu dwa razy i z tych odwiedzin zostały mi strach i pogarda. Gdy w czterdziestym czwartym Edzio, syn mojej siostry Andzi, został przestrzelony przez rozwścieczonego pijanego w belę może siedemnastoletniego czerwonoarmistę, nie zostało mi ani źdźbła złudzeń. To swołocz. Edzio przeżył, bo kula uszkodziła płuco i wdały mu się potem suchoty, ale serca nie drasnęła, a na gruźlicę przyszła z Kanady w samą porę penicylina.

Nie miałam nigdy ugruntowanego przekonania, że Ukraińcy to osobny naród. Po wojnie, tej drugiej, mówiło się u nas różne rzeczy i o tych, co służyli u Niemców, na przykład tu blisko, w Treblince, i o tych sąsiadach na Wołyniu, i o tych z UPA. Mnie jednak to wszystko nie bardzo obchodziło. Ciąża po ciąży, poród po porodzie. Odziać, nakarmić, dopilnować, ocalić przed czyhającym zewsząd złem. To był mój świat.

A teraz ‒ Putin napadł na Ukrainę. O co tu chodzi? Ruscy przeciw Ruskim?

Słyszę codziennie znajome nazwy miast i rzek. Jedne brzmią echem wspomnień mojego ojca, który za cara w mundurze rekruta z podbitego kraju przemierzył Rosję aż po Władywostok, inne mają posmak sienkiewiczowskich, wzniosłych opowieści osnutych na dziejach zapisanych ogniem i mieczem.

Czekałam na pierwsze reakcje domowników. Mieszkają od jakiegoś czasu w Warszawie, a do Borzych wpadają jak po ogień, którego tu już tak prawdziwie nie uświadczysz. Dom ogrzewa pompa ciepła zasilana „prądem z dachu”, jak na swój starczy sposób żartuję, mówiąc sama do siebie.

Snują się po skrzypiących schodach ci, co odeszli, a żywi rozeszli się po świecie. Nawet Julek, przy którym spokojnie czekałam kresu, niepostrzeżenie stał się posiwiałym sześćdziesięciotrzylatkiem i przeszedłszy z Ludką na emeryturę, zaczął szukać sposobów na odmienione życie. Uwili sobie więc nowe gniazdo w pobliżu dzieci i wnuków, by w razie czego być na zawołanie.

Ale na wieś przyjeżdżają często. I tu, i tu czują się dobrze, a najbardziej chyba odpowiada im ta rola biegunów, co to ruszają się po świecie ‒ jak pisze Olga Tokarczuk ‒ żeby tylko nie dać się dopaść złym mocom, które na zasiedziałych tylko czyhają.

Dziś przyjechali.

Jeszcze luty, więc wojna dopiero co się zaczęła.

Przejęci. Rozdyskutowani. Chyba się o coś spierają.

Julek w nocy napisał wiersz o miłości wśród bomb i o lwowskiej kwiaciarce, która już nigdy nie sprzeda bukietów swoim zakochanym z pobliskich ulic. Ludka spojrzała mu przez ramię. Zawsze wie, kiedy pracuje nad nowym wierszem. Wzruszona, pocałowała go w policzek.

Gdy poszła spać, on długo jeszcze przeglądał Internet. Wszedł na stronę gminy.

Jezu, w życiu czegoś takiego nie widziałam! Jak ten świat się zmienia! Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej nawołuje, żeby zgłaszać swoje wolne mieszkania, jeśli jest się gotowym przyjąć uchodźców z Ukrainy. Mają być miliony uciekających przed nowym Hitlerem ze Wschodu.

Długo patrzył w jeden punkt na ekranie komputera. Jakby mocował się z czymś tam w środku. W końcu się przemógł i wypełnił ankietę. Kliknął, poszło. Nazajutrz nie słyszałam, żeby wracali do tego tematu, ale gdy Ludka pojechała do miasta, a Julek utkwił nosem w książce, cichość domu rozpruł dźwięk telefonu.

‒ Pan wypełnił naszą ankietę? Może trochę uściślijmy… Kogo by pan przyjął do tego letniaka?

‒ Po pierwsze, nie od zaraz. Mamy zimę, zanim dogrzejemy te pomieszczenia, musimy poczekać co najmniej do kwietnia. A kogo? Na przykład emerytów, bo tu znajdą bezpieczne zacisze i nie będzie to dla nich problem, że trudno o pracę.

Jeszcze tego samego dnia znów ktoś z gminy zadzwonił. Ludka już była. Z niepokojem przysłuchiwała się, gdy mąż się wił jak piskorz.

− Siedem osób, to po prostu niemożliwe! Rozumiem… Wie pani, ale domu mieszkalnego też od razu nie ogrzejemy, a tam, mówi pani, też dzieci są…

‒ Co ty wyprawiasz? ‒ odezwała się Ludka, gdy Julek odłożył telefon. − Przecież to i głupie, i nieodpowiedzialne! Jak ty to sobie wyobrażasz?

− Niczego nie rozumiesz? Jest wojna. Prawdziwa. A ludzie chcą ocalić życie. Polacy też bywali w takiej potrzebie i doświadczali współczucia i pomocy. Coś wymyślmy. Mamy duży, pusty dom. Podkręcimy pompę…

Jakby już mnie tu nie było. Ale nie mam żalu. Prawie mnie nie ma. Nie potrzebuję wiele ciepła, chyba że tego ludzkiego, a od nich mam go całkiem sporo.

Kolejne telefony. Temperatura sporu rośnie. Na szczęście idą w sukurs dzieci. Piotr kilkoma rozmowami gdzieś pod Wrocławiem ulokował tę siódemkę. Ktoś inny został zakwaterowany w sąsiedniej wsi (już są po kąpieli, już zjedli z gospodarzami obiad). I ucichło. Na kilka tygodni. Podobno mało chętnych do zatrzymania się na wsi.

Julek nie daje za wygraną. Chce pomagać. Przesyła pieniądze na jakieś organizacje, dopieszcza letnie mieszkanko, które widzi jako doskonały azyl dla strudzonych tułaczy z sąsiedniego kraju. Rejestruje się znów na jakiś portal organizujący pomoc w rozlokowaniu uchodźców z Ukrainy. Podaje adres, charakteryzuje mieszkanie.

Rozdzwaniają się. W domu słychać taką hybrydę językową, której nie sposób nazwać inaczej, jak poloruski. Trochę rozumiem. A gdy dzwoni już trzeci raz ten Andriy, rozumiem wszystko. Ma polskie nazwisko. Jest zresztą Polakiem po dziadku, który przeszedł jako polski żołnierz cały szlak wojenny spod Lenino aż po Berlin. Ale potem zdecydował zostać sowietem, tak kochał rodzinne Naddnieprze.

W kwietniu spotkali się w Borzychach – Julek z tym Andriyem ‒ żeby wszystko omówić, obejrzeć letniak, uzgodnić termin wprowadzenia się teściowej ‒ Marii ‒ i jej rodzonej siostry Iryny. Przyjechały, gdy ruskie bomby i rakiety zaczęły burzyć ich miasto. Do emerytury były tam inżynierami projektującymi okręty produkowane dla armii (czerwonej, potem niebiesko-żółtej).

‒ Nu, słyszał ty, Julian, o tym zatopionym okręcie „Moskwa”? To one pracowały przy jego projektowaniu.

To była ta kwietniowa sobota, kiedy niespodziewanie spadł pierwszy tej zimy śnieg. Andriy wjechał na podwórko po koleinach, które utworzyły koła Julkowej toyoty – i ugrzązł. Gdy po spotkaniu chciał wyprowadzić swoją skodę o łysych oponach, Julek musiał wyciągnąć z drewutni plastikowe łopaty do odśnieżania.

W letniaku, gdzie toczyli swoją pierwszą rozmowę na żywo, było sześć stopni ‒ mimo że od rana włączone były dwa elektryczne olejaki. Obejmowali zesztywniałymi dłońmi kubki z gorącą herbatą, ale drżały im głosy, gdy uzgadniali, że kobiety sprowadzą się na wieś pierwszego maja. Do tego czasu mają zapewnione miejsce w jakimś domu zakonnym pod Warszawą.

Tak od wielu miesięcy było tu spokojnie! Nawet jeśli ktoś przyjechał na weekend, to ta gwarna obecność kończyła się szybko i znów mogłam zapadać się, jak w ciepłą pierzynę, w swoje niekończące się trwanie. Ale im bliżej do maja, tym częściej i intensywniej ten gwar się pojawiał. Bo synowa Julka przyjechała z córeczką na tydzień, by zrobić w letniaku wielkie sprzątanie; bo Julek zwołał naradę z kuzynem, który przyjął na siebie rolę dozorcy i pogotowia „jakby co”, toteż otrzymał jak święty Piotr klucze do tego królestwa miłosierdzia; bo pojawiać się zaczęli urzędnicy z gminy, żeby wypytać o co trzeba i wypełnić papiery pod to, co ma nastąpić.

No i nastąpiło. Zgodnie z planem. W niedzielę pierwszego maja. Gospodarze mieli już gotowy obiad, więc goście prosto z auta przesiedli się za stół. Wszystkie zakamarki domu wypełnił poloruski, kraszony od czasu do czasu angielskim. Ludka stanęła na wysokości zadania – muszę to przyznać ja, jej teściowa. Rosół, ziemniaki, kotlet schabowy i bogactwo dodatków na osobnych półmiskach: surówka z kiszonej kapusty, buraczki ćwikłowe, marchewka z groszkiem na ciepło. Prawdę mówi porzekadło, że najłatwiej trafić do serca przez żołądek. Atmosfera rzeczywiście z minuty na minutę robiła się serdeczniejsza i swobodniejsza. Julek, jak to polonista, chwytał się nazw potraw jako pretekstu do „komparatystycznych dociekań słowotwórczych” – jak się wyraził. Widać było, że trafia tym zainteresowaniem w upodobania Ukrainek, bo każdy wątek nazewniczy przeradzał się w dyskusję.

Kuriacznyj sup?! ‒ o, to proste i oczywiste, nie trzeba tłumaczenia. A po rosyjsku jak?

Kurinyj sup. Schorzie, prawda? – ucieszyła się Maria.

Schorzie?… – skrzywił się Julek.

Podobnie – pospieszył z pomocą Andriy.

Gdyby on i jego żona mogli być cały czas przy Irynie i Marii, z porozumiewaniem się nie byłoby problemu. Oboje od trzech lat mieszkają w Warszawie. Najpierw przyjechał wnuk wyzwoliciela, inżynier prowadzący działalność gospodarczą w branży budowlanej. Otrzymał pozwolenie na pobyt stały, wynajął mieszkanie w bloku i sprowadził do siebie córkę Marii, Julię, z dwoma synami. Julia wzięła się najpierw za nauczanie angielskiego, potem znalazła pracę w jakiejś firmie. Radzą sobie. Ale nie na tyle, by przyjąć na dłużej dwie starsze kobiety.

Przy rosole widać w każdym oku nadzieję. „To będzie bezpieczna przystań”.

Szybko zadomowiły się w swoim letniaku, gdy Andriy z Julią wrócili do swoich obowiązków, a one z podziwu godną pogodą ducha i werwą zaczęły oswajać tę podarowaną im przez obcych ludzi niewielką przestrzeń.

Bo letniak to pokoik, w którym zmieściło się szerokie małżeńskie łoże, szafa, stół, dwa krzesła i półki na książki. Z dworu wchodzi się tam przez obrośnięty dzikim winem ganek do kuchni, a z kuchni – wprost do łazienki. Wychodzi się natomiast z letniaka przez tenże ganek do ogrodu, którego centrum stanowi niewielki staw z ukrytym wśród zieleni tarasem wodnym ocienionym płaczącą nad nim wierzbą.

Ale to nowe miejsce zamieszkania Iryny i Marii miało i nieodkryte jeszcze zaułki, do których stopniowo zaglądały, zawsze trzymając się, jak w dzieciństwie, młodsza starszej, takie papużki nierozłączki. Czekała zatem do odkrycia rzeka Liwiec, ech, rzeczułka zaledwie w porównaniu z wielką rzeką, nad którą spędziły całe dotychczasowe życie. Czekała wieś ze swoimi kilkuset mieszkańcami, tak mikroskopijna, że aż egzotyczna w porównaniu z tym, czego częścią dotychczas były: półmilionowego, pięknego miasta z zabytkowymi budowlami, z czterema wyższymi uczelniami, z wielkimi stoczniami. Czekała cisza wczesnych poranków, gdy przez snującą się nad łąkami mgłę słyszeć się dały rzewne modlitwy, płacz cichy, śpiewne skargi na cierpienie ‒ i tych, co zostali mimo grozy, i tych, co uciekli, zabierając pod powiekami obraz ukochanego domu, ulicy, miasta i ludzi.

Ale codziennie, gdy Julek zaczynał swoją krzątaninę po ogrodzie, z ganku dobiegały do niego radosne i głośne: ‒ Dzień dobry! Dobroho ranku!

‒ Do pobliskiego miasteczka, gdy tylko dostatecznie rozejrzały się w nowej przestrzeni, coraz chętniej wyprawiały się, już nie tylko korzystając z podwozu gospodarzy, ale też smakując niezależności, jaką dają publiczne autobusy pekaesu i prywatne.

Któregoś dnia po takiej samodzielnej eskapadzie, rozpromienione, dumnie krocząc przez podwórko do swojego letniaka, głośno – jedna przez drugą – zaczęły komplementować miasto Węgrów i jego zabytki. Julek jakby czekał na tę chwilę, bo nie wiedzieć skąd przytaszczył na ganek stos lokalnych publikacji, zwłaszcza albumów prezentujących perły architektury, zawdzięczane Janowi Dobrogostowi Krasińskiemu i zatrudnionemu przez magnata architektowi Tylmanowi z Gameren.

Nie byłby sobą ten mój niesyty pochwał syn, gdyby w stos książek nie wetknął – niczym kij w mrowisko – swojego tomu wierszy. Starsza z sióstr, Maria, zareagowała na to wyzwanie. Sekundowana w tym pojedynku przez Irynę, szybko zajęła pozycję poetyckiego guru, bo jakkolwiek nie zabrała ze sobą na tułaczkę swoich publikacji, to udokumentowała swój dorobek literacki i pozycję wśród poetów swego miasta długim reportażem filmowym, który bez zwłoki odpaliła z zasobów Internetu.

Julek był pod wrażeniem. Jeszcze tego wieczoru zamieścił na Facebooku taki post:

Гора разом з горою не зійде

„Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem – zawsze”powiada stare porzekadło. Mnie się przydarza oto coś więcej, bo przypadek niesiony jak dmuchawiec wichrem historii sprawił, że pod moim dachem schroniła się ze swoją siostrą poetka.

Jak głosi rodzinna legenda, Maria już jako czteroletnia dziewczynka buńczucznie zapowiadała, że będzie pisać wiersze. Została inżynierem projektującym wielkie okręty, ale poezja w niej żyła i dawała o sobie znać raz po raz nowym utworem. Zebrał się przez lata pokaźny plon, wydany w ośmiu książkach, a jej miasto, w którym przed wojną żyła i tworzyła, uhonorował ją uroczystością utrwaloną w reportażu filmowym.

Nie wszystkim porozumiewanie się z przybyszami znad Morza Czarnego idzie jak z płatka. Poloruskim posługują się ci, którzy chodzili do peerelowskiej szkoły. Wtłaczano im russkij jazyk przez osiem lat ‒ z marnym rezultatem. Ale jak przyszło do konfrontacji handlowych w latach dziewięćdziesiątych, kiedy na targowiskach w każdej polskiej mieścinie kupowało się od Ruskich mydło i powidło, konwersacje – acz śmieszne – były nad wyraz skuteczne.

Szybko okazało się, że właśnie język będzie najatrakcyjniejszym tematem na ganku przed letniakiem. Tu prym wiedzie Iryna. Ma do tego jakąś szczególną smykałkę. Ludka czy Julek zatrzymują się przy jakimś słowie lub wyrażeniu.

Zatickaczi… − próbuje Iryna ilustrować palcami.

Zatickaczi? ‒ powtarza Ludka.

Szczipcziki… ‒ podąża z pomocą siostrze Maria, ale Ludka jakoś nie w formie.

No słuszaj Ludka, takojedla suszinija bilizni.

− Aaa, rozumiem! Oczywiście! Są tutaj!

Innym razem podwórkowe sympozjum onomastyczne ‒ jak sobie w duchu dworowałam ‒ zebrało się w warsztacie. To pamiątka po moim Marku, który swoje stolarstwo planował kontynuować po przejściu na emeryturę, ale przeszedł niespodziewanie szybko tam, gdzie ani myślał się wybierać, i osierocił z pietyzmem gromadzone heble, młotki, sztamajzy, śrubstaki, szlifierki, pilniki, obcęgi, wkrętaki i cały ten fachowy majdan, którym przez lata posługiwał się w swoim przydomowym majsterkowaniu nasz najmłodszy syn Julek. Z rozrzewnieniem pomieszanym z uciechą przysłuchiwałam się więc tej ukraińsko-polskiej żonglerce słownej. Szczególnie ożywiłam się (jeśli można tak o mnie powiedzieć), gdy Iryna wzięła do ręki drewniany, stolarski młotek i rzekła:

A eto kijanka. A jak polskoju?

‒ Kijanka?! Coś takiego! ‒ ze zdziwieniem odparł Julek. ‒ U nas kijanki wyszły z użycia, ale jeszcze z dzieciństwa pamiętam, że ze stolarstwem nie miały nic wspólnego. Posługiwały się nimi kobiety, piorąc w Liwcu płócienne worki po kartoflach, chodniki tkane przez siebie na krosnach i temu podobne brudne łachy.

A jak tiesli naziwali dieriewniani mołotki?

‒ Mój ojciec mówił (nie używając przy tym mojego imienia, bo w ogóle nie używał imion, zwracając się do kogokolwiek): „podaj no drewniany młotek”. A! No i jeszcze trzeba powiedzieć, że poza tą drewnianą klepaczką do prania w rzece słowo „kijanka” znaczy też żabie niemowlę.

Ani Iryna, ani tym bardziej Maria nic z tego nie zrozumiały, więc trzeba było szukać sposobu na wyjaśnienie im tej zawiłości językowej.

Takie to przyziemne i podniebne rozmowy się tu toczą, a najważniejsze, że zbliżają, oddalając jednocześnie ‒ to znaczy oddalając od koszmarnych wyobrażeń tego, co przyniosła do Ukrainy wojna. Bo nie ma dnia, by od rana z letniaka nie dochodziły internetowe wiadomości z frontu, by też każda z tych kasandrycznych wieści nie wywoływała głośnych i emocjonalnych reakcji sióstr z Mikołajowa.

Mówiły Ludce któregoś lipcowego ranka przy śniadaniu na ganku, że boli je rozłąka z rzeczami. Bo do rzeczy człowiek się przywiązuje tak jak do ludzi i tęskni za nimi jak za ludźmi. Ale to proste, dzieje się tak, bo rzeczy – jeśli nie służą – to pomagają pamiętać. I właśnie o pamiątki głównie im chodzi. Płaczą więc na myśl o swoich opuszczonych w pośpiechu mieszkaniach, że jeśli jakaś bomba termobaryczna ich nie wypaliła, to wypatroszyli je szabrownicy, których nigdy i nigdzie nie brak, gdy dzieje się jakaś okropność.

Na weekend przyjechał Andriy z żoną Julią i dwoma dziesięciolatkami: Petro i Dimą, synem i kuzynem. Sympatyczni chłopcy, tacy otwarci. Już byli nieźle oswojeni z nowym podwórkiem i pozostawionymi to tu, to ówdzie zabawkami nieznanych im dzieci, gdy brama się otworzyła i wjechał Julek z Ludką. Malcy podbiegli bez żadnego zawstydzenia, wyrecytowali formułę powitalną i na wyścigi zaczęli pytać o pozwolenie na skorzystanie z tej czy innej huśtawki, tego czy innego pojazdu. Petro polszczyznę miał bez zarzutu. To efekt prawie trzyletniego pobytu. Ale Dima przyjechał tu za babcią Iryną już po 24 lutego, a gada po polsku! Bez oporów, ale czytelnie, z silnym akcentem i z fantastycznym zasobem słownictwa. Julia podbiegła do Ludki. Nie miały jeszcze okazji po tym powitalnym obiedzie porozmawiać. Ustaliły – obie anglistki – że między sobą ograniczą się do angielskiego. Andriy z Julkiem rozstawiają wielki grill, rozprawiając przy tym o zaletach pontonu produkcji ukraińskiej. Pewnie jeszcze tego upalnego popołudnia przetransportują na Liwiec gumowij czowien.

Patrzę na to, co dzieje się na podwórku, i nie mogę uwierzyć: toż to zjechała się rodzina!

Jest upalne lato. W moim stanie się tego nie czuje, ale młodzi nie wypuszczają z rąk półtoralitrowych butelek wody i chodzą prawie nago. Nasze Ukrainki, choć przecież z cieplejszych stron, ganek obwiesiły prześcieradłami, by zapewnić sobie cień. Wygląda to nie najlepiej, ale kto się przejmuje estetyką, gdy pod rozpalonym słońcem trudno znaleźć schronienie przed zabójczą temperaturą. Tylko Julek zadowolony. Mówi, że jest niepoprawnym ciepłolubem i dla niego czterdziestostopniowe upały to mieszczące się w normie pogodne dni, dla których chce się żyć.

Jego myśli wybiegają mimo skwaru chyżo naprzód, by ochłodzić się troską. „Co dalej? Przecież we wrześniu może być już potrzebne dogrzewanie domu, a wtedy z pewnością letniak przestanie być letniakiem.” Może jest w tym nadgorliwy, ale podejmuje od połowy lipca ten temat. Nie chce forsować na siłę pomysłu udostępnienia naszym uchodźczyniom domu. Rozumie, dlaczego Ludka wzbrania się przed takim rozwiązaniem. To jednak jakieś naruszenie jej prywatności. Nie mówi, że wszystko ma swoje granice – dobroczynność też. Ale przecież nie jest bezduszna! Nie wyobraża sobie, by na przykład z początkiem października rozłożyć bezradnie ręce i pożegnać kobiety.

Przez kilka dni intensywnie poszukują jakiegoś mieszkania do wynajęcia. Włącza się w to również Andriy, który rozumie, dlaczego na chłodne miesiące letniak trzeba wykreślić. Był przecież tam w kwietniu i doświadczył na własnej (gęsiej) skórze, co to znaczy przebywać w chłodnym pomieszczeniu. Ale też zdaje sobie sprawę, jak dużym ciężarem jest wynajmowanie mieszkania – sam przecież od trzech lat ponosi takie koszty. Miał nadzieję jednak, że Węgrów to nie Warszawa i tu można się spodziewać niższych cen. Ale gdzież tam! Drożyzna! Kawalerki na wynajem nie znajdziesz poniżej półtora tysiąca złotych plus opłaty.

Aż którejś nocy Ludka budzi męża i mówi:

‒ Nie ma co się szarpać. Rozwiązanie tego problemu jest tu. Wszystko przemawia za tym, by Ukrainki mieszkały u nas tak długo, jak będzie trzeba. Od września, gdy tylko będzie im w letniaku za chłodno, przeniosą się do domu. Mogą zająć całą górę. Jest przecież osobna łazienka, miejsca pod dostatkiem… Nie spędzimy w tym roku z dziećmi i wnukami świąt. Ale przecież to nic. Tym razem urządzimy je w Warszawie. – Wyrzuciła to z siebie z zaciśniętym gardłem, ale jednocześnie jakoś uroczyście, rytualnie, jakby pozbywała się wyrzutów sumienia, toteż po chwili przyszedł na nią sen, taki błogi, jak płatki śniegu.

To było jakoś wtedy, gdy mówili w telewizji, że wojna trwa już dwieście dni i że coś się przełamuje, że Ukraińcy przeszli w fazę odzyskiwania zabranych przez tych zbrodniarzy miast i wsi.

Kontrofensywa, mówią. Będzie dobrze. Już ja to wiem. Mam swój wywiad. Zobaczycie, że mam rację. Za sprawą tych dwu kobiet tyle mi przyszło ciepłych uczuć dla Ukraińców, że nie mogę inaczej wróżyć, jak tylko dobrze. Więc powtarzam: Ne peremajtes! Wsebude duże dobre!

Imiona postaci‒uchodźców zmieniono.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Henryk Kalata, Hora z horoju – po ukraińsku nad Liwcem, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...