Marzenia miłosne Zygmunta B.
Siedział na ławce wpatrzony w mur
opasujący klasztorną posesję. Smakowane
przez niego słowa moderował zgrzytliwy dźwięk
tramwaju mknącego ulicą Świętej Gertrudy.
Zachwyt miał wyśpiewać młodzieńcze swawole,
pełne ekstatycznych uniesień i rozkoszy ciał
których nie krępowały rygory etyki od wieków
pielęgnowanej w chłodzie katedr skwarze
procesji szepcie konfesjonałów samotni
mnisich cel.
Jednak pienia Zygmunta B.
– co do tego nie było żadnych wątpliwości –
ujawniały raczej twardy los niewolnika
własnych zmysłów: chropawa dusza
otarcia na przegubach blizny po ranach
sprzed lat. Sycąc się nostalgiczną urodą
wspomnień Zygmunt B. trwał na ławce
niczym motyl uwięziony podczas próby
przelotu przez ucho igielne. A wokół
niego kłębiła się historia.
Miał przed sobą jeszcze wiele lat. Jeśli tylko
wyjdzie zwycięsko z matni, jeśli uniknie
zastawionej na siebie pułapki i nie stanie się żertwą
własnych nieotamowanych popędów… W przeciwnym
razie czeka go los mocarnego bramkarza snującego
w chwilach wolnych od zmagań z gośćmi nocnego
lokalu trywialne marzenia o lolitkach.
Do dnia
w którym policzek rozorany paznokciami dojrzałej
kobiety broniącej swego męża raz na zawsze
przekreśli jego karierę wykidajły
w krakowskim Spatifie.