18.08.2021

Miasto – żyjący przodek

Z miastami jest trochę jak z ludźmi. Też mają swoje biografie – swoje rozmyte w mitycznym bezczasie dzieciństwo, swoje legendarne dni chwały i wstydliwe dni klęski. Mają swoją przeszłość, teraźniejszość i widoki na przyszłość. Dlatego można je wspominać zupełnie jak ludzi, można je opisywać i można opowiadać ich dzieje. Żadna opowieść – jak wspomnienie o przodku – nie powinna rościć sobie prawa do wyłączności, ale każda jest cenna jako komplementarny nurt narracyjny zmierzający do wspólnego ujścia, którym jest polifoniczna prawda o mieście. W myśl tej zasady panowie Wojciech Górecki i Bartosz Józefiak postanowili opowiedzieć o swoim mieście, Łodzi, na spółkę. Trzeba przyznać, że i opowieść, i miasto dobrze na tym wyszły.

Łódź. Miasto po przejściach bazuje na reportażach z przełomu lat 80. i 90. zasłużonego łódzkiego dziennikarza Wojciecha Góreckiego, wydanych w roku 1998 w książce Łódź przeżyła katharsis; uzupełnionych, a czasami skontrapunktowanych z najnowszej perspektywy początku XXI wieku przez przedstawiciela nieco młodszego pokolenia, absolwenta Polskiej Szkoły Reportażu – Bartosza Józefiaka. Ale to nie oni opowiadają w tej książce o Łodzi. Zgodnie z reporterską techniką obserwacji uczestniczącej autorzy zbliżają się do bohaterów swoich opowieści, pozwalając im mówić o własnych sprawach i bolączkach własnym, niecenzurowanym językiem. W rezultacie w książce o swoim mieście opowiadają sami mieszkańcy, reprezentujący szeroki przekrój społeczny, różne środowiska polityczne, różne profesje. Słyszymy zatem polityków (wieloletniego wojewodę łódzkiego Waldemara Bohdanowicza, prezydentów Marka Czekalskiego i Hannę Zdanowską) oraz quasi-polityków (Józef Onoszko w roku 1990 usiłował kandydować na urząd Prezydenta Rzeczypospolitej z ambitnym programem uczynienia wszystkich Polaków ludźmi szczęśliwymi; zebrawszy jedynie kilka tysięcy podpisów, nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak niewielu ludzi chce szczęścia), słyszymy artystów (Joannę Rajkowską, która w Pasażu Róży w podwórku przy Piotrkowskiej stworzyła niepowtarzalną instalację z tysięcy kawałków potłuczonych luster) i quasi-artystów (Michael Christian von W., znany dziś publiczności pod własnym, mniej wyszukanym nazwiskiem, w roku 1991 próbował wystawić w Łodzi pierwszy w Polsce musical erotyczny, którego akcja rozgrywa się w zamku transwestytów), słyszymy urodzonego w Brazylii potomka łódzkich fabrykantów, Petera Scheiblera, urodzonego w łódzkiej rodzinie żydowskiej pisarza, dziennikarza i lekarza Arnolda Mostowicza, urodzonego w Warszawie, a zmarłego w Gdyni legendarnego kapelana łódzkiej Solidarności o. Stefana Miecznikowskiego; słyszymy związanych z Łodzią ekonomistów, socjologów, kulturoznawców, miejskich aktywistów i wreszcie dziesiątki zwykłych mieszkańców – na przykład jeżdżącego od osiemnastu lat rikszą po Piotrkowskiej pana Ryszarda, przesiadujących na Rubiku (pasaż Rubinsteina) Norberta i Tygrysa, ofiarę bezlitosnego kamienicznika z ulicy Mielczarskiego – panią Marię, i ofiarę rewitalizacji ulicy Włókienniczej – panią Danutę.

Miasto Łódź przyszło na świat około roku 1821. Tych dwieście lat nie jest może w przypadku miasta wiekiem matuzalemowym, ale ma swoją dynamikę, a nawet dramaturgię. Impulsem założycielskim i rozwojowym Łodzi było zniesienie barier celnych między Królestwem Polskim a imperium rosyjskim i utworzenie obszaru przemysłowego na kształt obecnych specjalnych stref ekonomicznych. Rynek wschodni okazał się tak chłonny, że w Łodzi jak grzyby po deszczu wyrastały kominy fabryczne kolejnych tkalni, przędzalni, w krótkim czasie przeobrażając sielski wiejski krajobraz w potężnego, kapitalistycznego molocha. „Olbrzymie fabryki, których długie, czarne cielska i wysmukłe szyje-kominy majaczyły w nocy, we mgle i w deszczu, budziły się z wolna, buchały płomieniami ognisk, oddychały kłębami dymów, zaczynały żyć i poruszać się w ciemnościach, jakie jeszcze zalegały ziemię” – ten opis znamy z Reymontowskiej Ziemi obiecanej. Do miasta napływali osadnicy z zagranicy, a w ślad za nimi ruszały masy okolicznej ludności wiejskiej, dla której nowe miasto stało się szansą cywilizacyjną. W roku 1820 Łódź liczyła ośmiuset mieszkańców i sto sześć drewnianych domostw, a tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej była już potężnym, przeszło sześciusettysięcznym ośrodkiem przemysłowym. Ówczesny impet rozwojowy Łodzi porównywalny jest tylko z miastami amerykańskimi – Nowym Jorkiem i Chicago. Niestety, w wyniku światowego konfliktu miasto znacznie ucierpiało (dewastacje i grabież ze strony okupanta niemieckiego, blisko pięćdziesięcioprocentowa depopulacja). Utrata wschodnich rynków zbytu i światowy kryzys ekonomiczny znacząco osłabiły siłę łódzkiego przemysłu, stając się zarzewiem konfliktów społecznych i strajków – wtedy do Łodzi przylgnęło miano „czerwonego miasta”. Bezpośrednio po drugiej wojnie światowej Łódź była największym polskim miastem i z racji dość dobrze zachowanej tkanki materialnej brano ją nawet pod uwagę jako kandydatkę na miasto stołeczne. Później jednak, na bazie znacjonalizowanego przedwojennego fabrycznego imperium włókienniczego, stworzono tu monokulturę przemysłową zatrudniającą w 1971 roku ponad sto trzydzieści tysięcy pracowników, w większości kobiet. Zarobki w przemyśle lekkim były niewysokie, ale powodów do większych narzekań na tle ogólnej szarzyzny PRL nie było. Prawdziwy kryzys miasta związany jest z okresem transformacji ustrojowej przełomu lat 80. i 90. Upadek rynku radzieckiego, cła i kontyngenty eksportowe, brak ochrony celnej rynku wewnętrznego i zalew tekstyliów z Turcji, Indii i Tajlandii rozłożyły na łopatki niemodernizowane od lat łódzkie fabryki. Wobec braku programu naprawczego kolejne zakłady pracy ogłaszały upadłość lub były wykupywane za bezcen przez zagraniczną konkurencję. W rezultacie Łódź stała się obszarem strukturalnego bezrobocia – w rekordowym roku 1992 wynosiło ono ponad dwadzieścia procent. Wydawało się, że trzeba będzie ogłosić bankructwo miasta, a na rogatkach umieścić tablice: „Wstęp wzbroniony. Nieudany eksperyment gospodarczy”. W chwili obecnej Łódź najgorsze ma już chyba za sobą i szuka nowego pomysłu na siebie.

Z miastami jest trochę jak z ludźmi. Mają różne twarze, co nie oznacza wcale, że są dwulicowe, fałszywe. Po prostu raz bywają pogodne i zadowolone z siebie, raz piekielne zmęczone; raz im się chce, raz wszystkiego mają dość – zupełnie jak ludzie. W książce Góreckiego i Józefiaka widzimy różne twarze Łodzi. Budząca uśmiech wiata tramwajowa przy ulicy Mickiewicza zwana „stajnią jednorożców”, największy dworzec kolejowy w Polsce – Łódź Fabryczna, centrum nauki i rozrywki EC1, gigantyczny kompleks handlowo-usługowy Manufaktura w dawnym imperium przemysłowym Izraela Poznańskiego, woonerfy przy ulicach 6 Sierpnia i Traugutta – tymi obiektami chętnie chwalą się urzędnicy na oficjalnych stronach miasta. Alternatywną wizytówką Łodzi jest także modna przestrzeń klubowo-gastronomiczna OFF Piotrkowska albo imponujące wielkopowierzchniowe murale sław polskiego i światowego street artu. Ale jest niestety i inna twarz Łodzi – zmęczona, brudna, śmierdząca. To stare Bałuty, złą sławą owiana Limanka, Włókienka czy Legionów. Łódzkie enklawy biedy, gdzie większość mieszkań nie ma toalet ani centralnego ogrzewania, skorodowana żeliwna instalacja gazowa pamięta czasy „Ziemi obiecanej” (reportaż Gaz story), w podwórkach i na klatkach schodowych śmierdzi uryną, gdzie o każdej porze dnia i nocy można dostać wódkę, papierosy i w mordę. Tej twarzy wolelibyście nie oglądać – podobnie jak szpitala psychiatrycznego Kochanówka czy Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego Rejmontówka (Końcówka miasta). Jest więc Łódź jak z serialu Komisarz Alex i Łódź nędznych poddaszy jak z reportażu W kolejce po lepsze życie.

Różne twarze ma też sama Pietryna – centralna, reprezentacyjna ulica, jeden z symboli miasta włókniarzy. Na przełomie 1992 i 1993 roku zarejestrowanych było tu ponad sześćset sklepów, co najmniej drugie tyle działało w oficynach. To była prawdziwa ulica handlowa! Za czasów PRL prawdopodobnie najlepiej zaopatrzona ulica w Polsce. Najpierw jej pozycję osłabiło otwarcie w roku 2002 Galerii Łódzkiej, ciosem nokautującym okazała się późniejsza o cztery lata inauguracja działalności Manufaktury. Z Piotrkowskiej wyniosły się lepsze sklepy, butiki, w ich miejsce pojawiły się salony z odzieżą na wagę i towarem po cztery pięćdziesiąt. Ulica zmartwychwstała po remoncie nawierzchni w roku 2012, ale jej kolejna inkarnacja nie u wszystkich mieszkańców budzi entuzjazm. Niektórym przeszkadza całodobowy kebab i sprzedaż alkoholu do rana.

Z miastami jest trochę jak z ludźmi – też mają swoje sny, marzenia, plany. O czym śni Łódź roku 2021? Na pewno ma swoje sny o potędze, o utraconej dumie. Chciałaby być nowoczesną metropolią, europejską stolicą kultury, centrum przemysłu kreatywnego, pionierem nowych technologii, chciałaby zorganizować Expo. „[…] ja chcę, aby stawiali domy, żeby budowali fabryki, robili ulice, urządzali komunikacje, przeprowadzali drogi! Ja chcę, żeby moja Łódź rosła, żeby miała pałace wspaniałe, ogrody piękne, żeby był wielki ruch, wielki handel i wielki pieniądz!” – można by powtórzyć za Reymontowskim bohaterem Dawidem Halpernem. Innym marzy się wychillowane miasto hipsterów, w którym jeździ się rowerem od klubu do klubu, bez pośpiechu, bez spiny, popija rzemieślnicze piwo, dyskutując o sztuce i filozofii przy stymulujących dźwiękach elektro jazzu.

Ale Łódź, zupełnie jak człowiek, ma też swoje koszmary. Śni jej się, że wszyscy wokół się z niej śmieją, przezywają, że wytykają palcami i popychają – „Kto z Łodzi pochodzi, ten sam sobie szkodzi”. W książce z masochistycznym upodobaniem cytowane są obelżywe opinie na temat miasta i jego mieszkańców pewnego wybitnego reżysera, pewnego wybitnego pisarza i pewnego wybitnego aktora, z których tylko wypowiedź tego ostatniego o Łodzi jako „mieście meneli” wypada przytoczyć – zwłaszcza, że sami łodzianie już dawno nabrali do niej dystansu, z dumą zakładając koszulki z napisem: „Jestem łódzkim menelem”. Wizerunek Łodzi jako miasta twardzieli – trudnego, brutalnego, które nie wybacza, stał się elementem lokalnego sznytu. Może to dzięki niemu uda się wyjść z cienia stolicy czy ścigającego Łódź w demograficznym wyścigu Wrocławia. Przecież to właśnie „łódzki charakter” decydował kiedyś o sukcesach na arenie międzynarodowej drużyny piłkarskiej z alei Piłsudskiego.

Z miastami jest jak z ludźmi – żyją jednocześnie życiem indywidualnym i życiem rodzinnym. W przypadku Łodzi tą rodziną są przede wszystkim wielkie rody fabrykanckie – Scheiblerów, Poznańskich, Grohmanów, Geyerów, Herbstów. To oni zbudowali potęgę tego miasta. To oni budowali tu fabryki, dając zatrudnienie tysiącom ludzi (u Poznańskiego pracowało siedem tysięcy osób), zakładali szpitale, ochronki, rozsławiali jego imię w świecie. Łódzcy fabrykanci stworzyli archetyp lodzermenscha – bezwzględnego, ale skutecznego kapitalisty. Warto przy tym pamiętać, że łódzka rodzina ma wielonarodowe korzenie i czerpie swe życiodajne soki z różnych tradycji. Przed drugą wojną światową na siedemset tysięcy mieszkańców Łodzi przypadało blisko trzysta tysięcy Żydów i ponad sto tysięcy Niemców. O tę pamięć upomina się w książce urodzony w Łodzi pisarz, autor Żółtej gwiazdy i czerwonego krzyża Arnold Mostowicz, przypominający, że łódzką społeczność żydowską reprezentowali nie tylko Tuwim i Rubinstein i że we wszystkich dziedzinach życia Żydzi zapisali piękną kartę w historii miasta (lekarz Seweryn Sterling, kompozytor Aleksander Tansman, twórca łódzkiej orkiestry symfonicznej Alfred Sztrauch czy reżyser Henryk Szletyński). Znamienne jest pod tym względem tableau przechowywane w prawosławnej cerkwi katedralnej Aleksandra Newskiego przy ulicy Kilińskiego, z fotografiami donatorów świątyni, wśród których są obok prawosławnych łódzcy katolicy, ewangelicy, żydzi. To jest właśnie bogactwo wielokulturowości i różnorodności – podkreśla Mostowicz (Przywróćmy pamięć o pomordowanym narodzie żydowskim).

W utworze Uciekaj nieistniejący już niestety łódzki zespół Cool Kids of Death śpiewa: „Urodziłem się w Łodzi / Nie w Nowym Jorku / Moje miasto to syf / Czasami myślę że żyję w piekle / Czasami myślę że to zaszczyt”. Mam wrażenie, że na podobnej ambiwalencji oparta jest łódzka tożsamość. Jest w niej jakiś perwersyjny ekskluzywizm wynikający z poczucia bycia gorszym; jest w niej żabia perspektywa, z której z ironią patrzy się na szybujące orły sukcesu; jest w niej geograficzny środek i mentalny margines. Jak dla mnie – bardzo intrygujące miasto – tak brzydkie, że aż piękne. Polecam.

W. Górecki, B. Józefiak, Łódź. Miasto po przejściach, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020.

Okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tomasz Chlewiński, Miasto – żyjący przodek, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...