26.11.2019

Moje pisanie

Zobacz całe wystąpienie i debatę o twórczości

Ktoś, kto ma w swoim dorobku pisarskim cztery tytuły książkowe, być może ma prawo uważać się za pisarza. Być może ma też prawo zastanawiać się nad swoją odpowiedzią na zew, który skłonił go do tworzenia. Ów zbiór spraw może zaś ująć teoretycznie – w filozoficzne terminy. Sprawa trochę bardziej się komplikuje, gdy debiut książkowy następuje w sześćdziesiątym szóstym roku życia, a obecnie autor ma siedemdziesiąt trzy lata. Przeżył dużo, uprawiał zawód związany z dziennikarstwem telewizyjnym i radiowym, mieszkał jakiś czas na emigracji, a na starość, w wieku emerytalnym, nazywa się „młodym pisarzem”. Mówię tu o sobie i mówię tak nie dlatego, by być oryginalnym, ale by dojść do kilku fundamentalnych kwestii związanych z powołaniem do zawodu pisarza i ze szczególnym stylem, który pozwala się znaleźć w kręgu tak zwanej literatury pięknej. Z obiema kwestiami – zarówno z powołaniem, jak i ze stylem – miałem niemałe kłopoty, ba, mam je do tej pory.

Chciałem pisać literacko i nawet próbowałem coś literacko tworzyć (tak mi się wówczas wydawało) już w szkole średniej. Na studiach na tyle się zanurzyłem w pisarskie życie, że będąc w teatrze studenckim, napisałem sporo tekstów, w tym kilka dramatów. Natomiast moje nieliczne utwory prozatorskie w postaci kilku opowiadań ukazywały się w popularnych wówczas jednodniówkach. Trochę na siłę mój nieżyjący już przyjaciel Lothar Herbst – działający wówczas w Kole Młodych przy ZLP i wydający metodą powielaczową na Uniwersytecie Wrocławskim imienia Bolesława Bieruta literacki magazyn „Agora” – pasował mnie na delegata i w ten sposób zupełnie przypadkowo uczestniczyłem nawet w lubelskim Zjeździe Młodych Pisarzy w listopadzie 1966 roku. Jednak już w następnym roku zakończyły się moje przygody literackie, bo zamiast zostać asystentem w Katedrze Teorii Literatury na polonistyce wrocławskiej i nie wypuszczając pióra z ręki, nadal się pisarsko rozwijać, gnany ciekawością oddałem się pracy w telewizji. I tu zatonąłem, można powiedzieć – do końca.

 

Pisałem więc na co dzień przez kilka lat krótkie teksty uzupełniające relacje filmowe lub je po lektorsku wspierające (komentarze pod obraz). Pisałem tego dużo, bo przeszedłem na początku dziennikarską freblówkę. Na nic innego nie miałem czasu, a ten zawód mnie pociągał. Potem zdarzały mi się scenariusze większych form dokumentalnych. Wtedy, zwłaszcza w okresie studiów na łódzkiej filmówce, pisałem dużo. Było to jednak pisanie inwentaryzacyjne, jakbym to określił, bo taki charakter ma zazwyczaj scenariusz dokumentalny. Jeśli scenariusz zawierał jakiś tekst komentujący lub obszerniejsze opisy, to układało się te zdania pod obraz i w takim wymiarze czasowym, jaki był niezbędny. Kamera więc wyparła pióro. Nie, może nie tyle wyparła, ile zdecydowanie pióro zdominowała. Tak było w telewizji, gdzie pracowałem od kwietnia 1967 roku do 12 grudnia roku pamiętnego (1981, oczywiście). Nauczyłem się wtedy pewnego rodzaju dyscypliny, która niewątpliwie w warsztacie dziennikarza była wielką zaletą. Po kilku latach umiałem pisać szybko, a nawet bardzo szybko, umiałem wtedy koordynować myślenie z tempem stukania na maszynie, bo zawsze gonił czas. Był to okres PRL, więc czas cenzurowany i pełen nowomowy. Nie powiem, że uległem jej czarowi, ale na pewno szybkie, pospolite pisanie odepchnęło mnie na dalekie od literackiego piękna ścieżki. Nawyk, którego nabrałem przez lata pisania komunikatów, informacji prostych, informacji poszerzonych i ewentualnie komentarzy czy – to już coś z pisarskiej półki – felietonów (na przykład w czasach, kiedy pracowałem w monachijskiej rozgłośni RWE), pozostawiał ślady w stylu i porządku estetycznym, jaki marzył mi się, kiedy pisałem książkę o Mickiewiczu.

Notabene cztery scenariusze filmu o romantycznym poecie kilkanaście lat później przerobiłem na mój książkowy debiut, powieść Zamęt. Męką było dla mnie budowanie stylu dopasowanego do tematu książki – wyzbycie się atakujących zewsząd porządków i szarzyzny schematów leksykalnych, najłatwiejszych i oczywistych zbitek, po prostu pospolitości leksykalnej, przydatnej w wypowiedziach informacyjnych, ale rażącej w narracji literackiej.

Moja trzecia książka, opublikowana jesienią zeszłego roku, Natchnieni albo kroniki czasów romantycznych, też miała swoje praźródło w scenariuszu fabularnym, który szczęśliwie nie został sfilmowany. I znowu, jak w przypadku Zamętu, poza kwestiami dialogowymi, które rządzą się zupełnie innym prawem – miałem problemy z ładem i estetyką narracji. Odruchowe pisanie wyprzedzało refleksję i wtedy wpadałem w kałużę truizmów, schematów, pospolitych skrótów, niemalże w tok mowy gazetowej. Na szczęście byłem tego świadomy. Czasami robiłem postoje i starałem się skierować myślenie na inne, bardziej kreatywne i artystyczne tory. Nadal jestem świadomy tych zagrożeń, których zapewne są szczęśliwie pozbawieni ci pisarze, którzy od samego początku pozostali wierni zadaniom i zdaniom literackim, pięknym i mądrym. Ja do dzisiaj mam z tym kłopot.

Myślę, że innym źródłem takiego stanu rzeczy jest notoryczny brak głębokiej refleksji nie tylko nad sobą i swoimi zdolnościami czy wadami, ale i nad tym, jakim językiem chcę opowiadać o świecie. Zresztą wtedy wolałem żyć niż tworzyć. Nie mam zbyt wybujałego instynktu filozofowania ani dywagowania. Zawód dziennikarski to ciągły pęd, gonitwa i wyścigi. Nie ma czasu ani możliwości czynienia niezbędnych dla złapania oddechu i głębszej myśli postojów, nie ma czasu na piękno i jego kontemplację, nie mówiąc o kreatywności…

 

Pisząc te słowa, cały czas mówię o telewizji i radiu, a właściwie o najistotniejszych programowo działaniach informacyjno-publicystycznych tych mediów. Ktoś, kto wybrał drogę dziennikarstwa reportażowego w drukowanych publikacjach, zapewne ma zupełnie inne doświadczenia.

Tak więc do dzisiaj przy pisaniu wciąż potykam się o własne nogi, te same słowa kleją mi się do tych samych słów i tworzą ciąg nudnych, powtarzających się wyrażeń. To najbardziej widoczna ułomność pochodząca z lat uprawiania dziennikarstwa. W moim, telewizyjno-radiowym dziennikarstwie nie były potrzebne na co dzień synonimy, porównania, przenośnie czy aforystyczne pointy.

Moja autodiagnoza jest dziecinnie prosta: całe lata zmarnotrawiłem na niepisaniu. No tak, coś za coś. Gdybym wybrał inne zajęcie, nie zebrałbym tylu doświadczeń, jakie przez długie lata fundował mi mój zawód. Dlatego dzisiaj, jako pisarz, mogę powiedzieć, że trochę żałuję poniesionych strat, ale skłamałbym, mówiąc, że żałuję mojego życia w takim kształcie, w jakim je przeżywałem.

Dlaczego mimo wszystko po latach, w wieku sześćdziesięciu sześciu lat, postanowiłem zostać pisarzem? Piszę, bo lubię pisać, mimo swego lenistwa. Chcę, by komuś mogło się to spodobać, by doznał jakiejś przyjemności podczas śledzenia przedstawionych przeze mnie zdarzeń i by czasem zatrzymało go wrażenie piękna, z jakim się spotyka. Nawet gdyby nie mógł jednoznacznie tego wrażenia określić, bo przecież piękno, jak wiele rzeczy tego świata, nie jest rzeczą określoną, jest mieszaniną materii i ducha.

Nie jestem pisarzem z nałogu i z przyzwyczajenia. Nie tworzę z niczego, czyli z siebie, z wyobraźni lub z rozbuchanej fantazji. Obca jest mi wszelka sztuczność, choć toleruję oczywiście wszelkie wariacje prozatorskiego czy poetyckiego ducha. Jestem bardziej pisarzem konkretnych tematów niż wytworzonych w swoim wnętrzu spekulacji sytuacyjnych, co jest także skutkiem wielu lat tkwienia w materii, w konkrecie, w realistycznym, zmysłowym szczególe. W poszukiwaniu pomysłów obracam poznanymi wcześniej konkretami. I do tego staram się stosować odpowiedni styl.

 

Zatem muszę się przyznać do mało rewolucyjnych działań. Zachwyca mnie dlatego czystość i szlachetność prozy takich nienowoczesnych twórców jak Bolesław Prus, Henryk Sienkiewicz, Jarosław Iwaszkiewicz, Zofia Nałkowska, Włodzimierz Odojewski, Jan Józef Szczepański czy Tadeusz Borowski, Kazimierz Orłoś, Marek Nowakowski i Janusz Anderman w małej prozie. Ale też mam wiele szacunku dla poetyckiej magii wplecionej w realizm u Brunona Schulza, Tadeusza Konwickiego czy Leopolda Buczkowskiego. Im wszystkim po prostu zazdroszczę.

Dzięki wieloletniej i wciąż trwającej fascynacji prozą dzienników, w ogóle memuarystyką, wiem, jaka droga wiodła ich autorów do opanowania swojego rytmu pisania, stylu, szyku prowadzącego do pełnej obrazowości zdania. Zdania zawierającego najbardziej podstawową informację i jednocześnie ten niezbędny naddatek estetyczny, dzięki któremu można mówić o artyzmie. Jak długa droga i jaka wielka praca jest potrzebna, by uzyskać oczekiwany efekt, by język – w przeciwieństwie do wyznań Konrada – myślom nie kłamał. Oktawa z Beniowskiego mówiąca o tym, że „strofa winna być taktem, nie wędzidłem”, to najbardziej trafnie ujęta prawda o tajemnicy kunsztu pisarskiego. Dotyczy w tym samym stopniu poezji, co prozy. Tak myślę.

Kto w swojej codziennej pracy walczy o taką właśnie klasę swego pisania i ją czasami osiąga, może się czuć artystą spełnionym. Ale przecież prawdziwy artysta spełniony nigdy nie jest, nawet gdy słyszy pochwały i komplementy.

I na zakończenie jeszcze jedno… Nie jestem ci ja taki zadufany w sobie. Nie jestem przekonany, że moje pisanie dawne, z czasów studenckich (pierwsza połowa lat sześćdziesiątych), i obecne wyrosło z buntu, z bezczelnej pewności, że należy mi się miejsce na szczytach literatury i ja to miejsce zdobędę swoją buntowniczą prozą, pragnieniem zniszczenia starego porządku w celu zaprowadzenia własnego, jedynego i niepowtarzalnego. Takich ambicji nigdy nie miałem, może to źle? Nie wiem. Ale nie byłem też całkowicie pozbawiony artystycznego egocentryzmu. Mój egocentryzm jednak tkwił w czym innym. Ja po prostu lubiłem pisać, choć ciężko mi się było do tego zabrać. Chciałem przede wszystkim sprawdzić siebie. Pisałem i piszę to, co mnie osobiście ciekawi i dlatego celem mojej twórczości jest najpierw opisanie tych doświadczeń, a dopiero w dalszej kolejności – próba zyskania czytelnika.

Pewien prozaik, reportażysta i poeta powiedział dość oczywistą w swojej prostocie prawdę – że przetrwa ten, kto stworzy swój świat. „Bóg istnieje, bo stworzył swój świat…” – napisał. To jest poważny argument. Myślę, że pisarz konstruuje swój świat z nadzieją, że zainteresuje innych, którzy zechcą w nim zamieszkać na stałe. Najsilniejszą konstrukcją tego świata jest szata językowa. To przede wszystkim w języku – nie tylko w temacie, postaciach i kompozycji – tkwi największa moc gwarantująca przetrwanie, o jakim marzy artysta.

Całe lata nie byłem artystą – chociaż podobno miałem na to zadatki – i wiem, że tego artystę w znacznej mierze z siebie najpierw wyparłem, a potem chyba zabiłem. Niestety, najprawdopodobniej ta moja cząstka już się chyba nie odrodzi. A i tak na razie nie zamierzam rezygnować z pisania, bo goni mnie czas, muszę nadrobić zaległości. W dziennikarstwie poganiała mnie bardzo konkretna doraźność, z czego rodziły się nerwice i czasami jakieś filmy, które może ocaleją w archiwach. Teraz pogania mnie zbliżający się koniec ziemskiego istnienia. Wiem, że verba volant, zaś scripta manentMam więc nadzieję, że jakaś część moich pisanin w ten sposób się ostanie. Może też dlatego piszę?

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Piotr Załuski, Moje pisanie, Czytelnia, nowynapis.eu, 2019

Przypisy

    Loading...