na śmierć matki…
umiera wolno, nieustannie…
upływa jak kapiąca woda
zmniejsza się, kurczy i zanika
co dzień jej mniej i mniej zostaje …
patrzę na palców suche kraby
co frędzle chustki zaplatają
tajemne węzły, święte kipu …
ściskają burtę mojej ręki
jestem jej łodzią ratunkową…
mój oddech włosy jej rozwiewa
cienką, srebrzystą nić pajęczą
na bledziuteńkiej skórze głowy
uczę ją chodzić…
pochylona, ostrożnie drobi chwiejne kroki
na skraj przepaści ją prowadzę
ona nic nie wie…
…ja już wiem
i nic z dzieciństwa nie zostało…
ciemna dolina zapomnienia
furkocze chustka w białe grochy
pochylam głowę, spuszczam wzrok
by nie widziała jak się boję
teraz umieram… razem z nią