Na tym etapie
Nigdy nie będę miał takiej książki. Nic, ale to nic. W cieniu zapuszczona, w brązowej okładce. Jeszcze bardziej brązowa, prawie czarna, choć wypłowiała. Miała czas wypłowieć. Naderwana i zwichrowana. W kącie, na najwyższej półce pod sufitem w przedpokoju, za drzwiami wejściowymi. Zaraz na początku mieszkania, a niewidoczna, podpórka dla innych książek wyniesionych z pokoju, odrzuconych, a nie wyrzuconych. Pozostawiona wraz z innymi w przedsionku, do wyniesienia przez nowego, nieznanego właściciela. A przecież pamiętałem o niej. Wiedziałem, do kogo należała, należy. Widziałem ją czytaną przez niezliczone dni. Zawsze na wierzchu. Pod łokciami. Przygniecioną albo zamkniętą, leżącą obok. Na stole w kuchni między talerzami z pozostawionym jedzeniem, obok kubka z zielono-żółtą obrączką od ziółek albo pod paprotką oczyszczającą się z suchych listków. Brązowa na brązowym. W odgarniętym z talerzy i liści miejscu na książkę. W każdym miejscu. Na najmniejszym stoliku przy wąskim łóżku. Wszystkie meble, przedmioty przy niej malały, wysuwała się na plan pierwszy, przybliżała do oczu ciężar swojego brązowego koloru. Była w środku miejsca, w którym się znalazła.
Książka matki.
Bibułkowy papier. Na najczęściej otwieranych stronach wytarte od skóry palców słowa. W białej otoczce szare litery wciąż do odczytania. Nie wiadomo, skąd ta pewność, że przetrwają najsłabsze ślady, rzeczy najłatwiejsze do zniszczenia, jak papier. Nie liczę na nic więcej. Jeśli nie przetrwa to, co prawie nie istnieje poza mną, to pomyliłem się, ale inaczej już nie chcę widzieć.
Cztery plamki na ścianie. Wtarte, rdzawe, przechodzące w bezbrzeżne tło. Pod nimi książka. Znów na swoim miejscu. Podnoszące się krawędzie kartek mówią, gdzie była najczęściej otwierana. Z brzegu dostaje się światło. Dalej już nie. Krawędzie mają kolor wystygłego potu. Ciemniejszej bieli. Szarożółtej skóry. Zapach kurzu ciała. Zapach korytarza. Zapach domu. Brąz okładki. Mieszają się, ale są oddzielne. W ciszy przesuwam palcami po książce, jakbym czytał w Braille’u w ciemności.
Na tym etapie.
Nie przychodzą słowa, szybciej temperatura koloru. Dotykam czyjś dotyk wychłodzony. Brąz na okładce jest dobrym kolorem na to wszystko. Nie zapędza się w tunel światła. Jest i pozostaje materią. Jak gleby brunatne i czarnoziemy. Żyzny kolor. Czerwień z zielenią.
Tak mogę o matce pomyśleć.
Jeśli nie pozostanie to, co najsłabsze, to już nie będzie miało co pozostać. Książka. Obraz ślęczenia nad jednym zdaniem. Jakby pisała, nie czytała. Przy swoim biurku i stole. Nie zapalała lampy, jak długo pozwalało widzieć światło okna. Bałem się o książce z nią rozmawiać. „Pierdolę. Nie mów tak” – mówiła. A teraz chciałbym porozmawiać. Pierdolę cząstki elementarne, jeśli niosą informacje. Nienawidzę informacji. Chcę rozmawiać, spotkać się jeszcze, powiedzieć o czymś, o czym nie wiedziałem. Jeśli to niemożliwe, to jeszcze raz pierdolę tę całą ewolucję, bo dla mnie jest niepotrzebna. Mógłbym być ginącym gatunkiem, a nie kimś tak niedokończonym jak człowiek.
Pod koniec dnia, w tym samym świetle, w jakim była czytana, ledwo ją uchylam. Cała poznaczona palcami, zaschnięta jak gruda. Zamykam i przesuwam, oddalam od siebie, by lepiej widzieć jej skrzynkę w brązowej okładce.
– Chłodno.
Był zimny ranek. Chyba leżała cienka warstwa pierwszego śniegu. Mogło śniegu wcale nie być, na pewno świeciło białe słońce. Było niebieskie niebo. Ale na pewno ziemia była czymś pokryta. To było ostre, rozciągnięte i cienkie. Nie można było tego ominąć ani podnieść. Ostrza przylegały szczelnie do siebie, łączyły się w chodnik. Samochody gładko się poruszały, nie rozcinając opon. Słyszałem chrzęst kroków po zamarzniętej ziemi. Żadnych szczegółów. Właśnie, brak szczegółów, jakbym szedł po ostrzu. Każdy krok musiał być pewny. Żadnej pomyłki. Miałem dojść nieporozcinany, nieokaleczony.
Na tym etapie.
Właściwie szedłem inaczej niż chodzę, droga nie zapisywała się poziomo czy pionowo tylko tak ukosem, spode łba patrzyłem jak ziemia się poziomo przesuwa i po skosie kawałek w górę. Pilnowałem się, żeby mi drogi nie przeciął samochód ze zmrożonymi szybami.
Matowe. Mat. Ma. Mama.
Takie same parkowały pod moim oknem, przed czerwonym sklepikiem, na śniadanie. Kierowcy ze złotymi pagonami też musieli inaczej to widzieć. Pochłaniali słodkie bułki trzema gryzami za głową przewożonego ładunku. To nie było smaczne, ale mój niesmak nie miał jakiegokolwiek znaczenia. Nareszcie to nazwałem, wszelkie istniejące różnice wynikają tylko z różnych etapów tego samego. Co za ulga. Może dzięki temu, że w odległości spaceru są pola, dom, las, szpital, krematorium, kaplica.
W nocy układałem dziecięce puzzle i to było najtrudniejsze. Dopasowywałem części obrazka, który nie pasował do niczego. Rozebrany, w kucki, na podłodze składałem obrazek bez znaczenia. Zajmowałem ręce, zabijałem czas. Aż się rozwidni, zacznie się na ulicy ruch, w którym zniknę. Wzdłuż osiedla, chodnikiem sprzed osiemdziesięciu lat, którego płyty odwrócono tylko wierzchem na spód. Obok zabitych deskami drzwi piekarni, z której nad ranem ojciec, a później brat, przynosił chleb na święta po nocnym wyczekiwaniu na najświeższy wypiek. Do zakrętu, za którym chodnik zwęża się do szerokości dwóch płyt i trzeba iść schylonym pod gałęziami krzaczastych głogów wydostających się przez pozrywane ogrodzenie ogrodnika, aż do końca.
Czas sprawdzałem na zmarzniętej ręce. Niewielkie przesunięcia. Doszedłem za wcześnie. Nie dając po sobie poznać, że dotarłem na miejsce, poszedłem dalej, patrząc tym moim ukosem, czy samochód stoi. Parking szarobiały mijał. Wszedłem w Wieczność. To jedyna taka ulica w Polsce, nie Wieczysta, Wieczności, ale od razu Wieczność. Po jednej stronie mur cmentarza, po drugiej las miejski. Wiosną spotykałem w nim sarnę, która miała drogę odciętą ulicami. Musiała nieprzerwanie się poruszać, aby nie dać się uwięzić. Wtedy coś podobnego działo się ze mną. Krążyłem, żeby nie zatrzymać się za wcześnie, nie czekać, nie rozglądać się za niczym, być tylko przechodniem, spieszyć się trochę, iść dalej do jakiegoś celu, przyjść na chwilę w umówione miejsce tylko dlatego, że się umówiłem. Żadnych zatrzymań. Krążenie w odcięciu.
Wracałem na parking. Kwiaciarki zaczynały wystawiać ze swoich kiosków wiadra z kwiatami. Kwiaty nie miały kwiatów, kończyły się w połowie łodyg. Wiadra były pełne, ciężkie, zgrzytały na zapiaszczonym, nierównym chodniku. Spłaszczone. Po dźwięku poznawałem, gdzie iść dalej. Wszystko w jednej płaszczyźnie, nie miałem śmiałości spojrzeć wyżej. Ukosem dojrzałem blachę samochodu. Nadszedł moment, kiedy musiałem spojrzeć w górę. W samochodzie siedzieli mężczyźni w mundurach. Mieli twarze obojętne i poważne. Spytałem bez wahania – czy czekają na mnie? Zgadzało się, tylko mnie brakowało. Poszliśmy do wejścia. Starali się być jak najmniej obecni, ale to ich obecność decydowała o wszystkim, co robiłem. Weszliśmy. Stanąłem na brzegu zamglonego pomieszczenia. Widziałem wyraźnie włosy z tyłu głowy. „Tak” – powiedziałem. Może powiedziałem więcej – „Mama”.
Rozpoznawałem kształt zmalałej głowy, żywych w rysunku włosów. Jak kiedyś, w odstępach lat rozpoznawałem kształt głowy ojca i brata. Odszedłem.
Świat się rozszerzył. Nie patrzyłem ukosami, od których bolały oczy. Obraz się rozdzielił na każdą stronę. Oglądałem się za nim. Nie byłem już widzem jednej płaszczyzny, przykurzonej powierzchni, po której szedłem.
Obrazy sięgały dalej. Nie wiem, czy były ucieczką. Były wielką ulgą. Nie miały końca, wyznaczały tylko środek spojrzenia.
Ta sama droga wydawała się inna. Jak to szybko przeleciało. Porozbijane szyby ogrodnika, zarośnięte trawą drzwi piekarni nie budziły żadnych podejrzeń, żadnych wspomnień. To, co było znienawidzone – te same płyty chodnika, domy, skróty przez osiedle, kiosk w tym samym miejscu, przystanki po zlikwidowanym tramwaju, sprzedane mieszkanie dzieciństwa, lipowa aleja do parku naprzeciw domu – każdy centymetr znienawidzonej ziemi odparował jak wspomnienia. Byłem sam, mogłem iść, gdzie chciałem. Mała poprawka, o piętnastej odbierałem małą córeczkę z przedszkola, tego samego, do którego chodziłem.
– Przed siebie. Gdzie to jest?
Przez kilka ostatnich lat wiedziałem, co zrobię po śmierci matki. Nie odbiorę ciała z kostnicy. Nie dlatego, że nie zrobię tego bez pomocy. Chodziło o czyjąś rękę, a raczej nie o rękę, a o rozmowę. Nie o wysłuchiwanie, ale po prostu rozmowę, zamiast układania kolejny raz puzzli. Wyjadę, zanim zaczną się formalności, a zamiast rozmowy będzie umieranie. Bez pożegnania. Pożegnań w moim życiu nie było. Od ósmego roku życia, od śmierci ojca, kiedy szeptano mi do ucha – „pożegnaj się”. Wykonywałem gesty, wchodziłem w rolę z przekonaniem, że odczuwam to samo, co inni. Ale już wtedy tak nie było. Po innych było widać, że przeżywają, ale szybko się zmieniali. Ich obecność odbierała mi moje uczucia, które nie były jak na zamówienie kogoś układającego zrozumiałą opowieść. Tak nie było. Chciałem iść się bawić z kolegami, jak każdego dnia, odróżnić od wszystkich. Nie być tu ani tam, odróżnić swoje działania od zachowań, które nie miały nic wspólnego z moim uczuciem, dlatego że było ono tak silne i oderwane od ciała. Uczucia przychodziły w innym czasie. Spóźnione albo wyprzedzające. Tak samo teraz. Samotność nie znosi teraźniejszości. Teraźniejszość dosięga w samotności. Kurwa, ale zaszedłem.
Wróciłem do pustego mieszkania.
Gdy zamknąłem zamek na dwa razy, wiedziałem, że już dziś nie wyjdę. Przyciąganie przedmiotów działało, znów zacząłem widzieć w jednej płaszczyźnie, upraszczałem. Paprochy z podłogi podnosiłem poślinionym palcem, żeby się o nie nie przewrócić. Dążyłem do gładkiej powierzchni, niesplamionej żadnym wyrazem. Ekran monitora i kartki na biurku świeciły, ale bałem się zacząć nazywać. Zaczepiałem wzrokiem o plamy, kurz i ścierałem brudy chusteczką. Wszystko było gotowe do przekazania, zatrzymania, tylko nazwać tego nie potrafiłem. Brakowało pierwszego słowa, a jeśli nawet go znajdywałem, drugiego do pary nie było. Zdania wcinały się w ciszę i miały dla mnie wartość puzzli ze sztancy. Tylko pojedyncze słowa zbierały się w grupy i mówiły przez siebie, zagłuszając się nawzajem, i to była muzyka na tę chwilę. Rysunek linii, kierunków bez myśli. Literatura odpadła jak najlepsza kopia przy oryginale. Szukałem nowego wyrazu.
Coś trzeba było zrobić z własną twarzą, zobaczyć ją najpierw, powiększyć oczy, spojrzeć sobie w oczy. Zobaczyć myśli. Pojeździłem maszynką po głowie i co innego odwróciło moją uwagę. Włosy spadały z karku i nic nie bolało. Ukląkłem i zacząłem zbierać je z podłogi. Zobaczyłem w nich coś między życiem a nie życiem. Formę przejściową. Przeniosłem je, jak z zakrystii, z łazienki do pokoju. Wrzuciłem do aptecznego, przezroczystego naczynia. Słój z włosami na parapecie zapełnił się światłem. Nie potrafiłem ich wyrzucić. „Rozrzucę je w parku ptakom na gniazda” – pomyślałem.
Jakąś szczególną rolę w moim życiu odgrywały włosy. Widziałem je wyraźnie, zapamiętywałem szczegóły głowy ojca, byłem dobry w rozpoznawaniu spoconej głowy brata. Pamiętam, gdy pierwszy raz przyglądałem się z boku ojcu, jego ciemnej czuprynie. Nic się nie zmieniło, to był tylko inny etap. Moje spojrzenie przez lata ćwiczyło się w szukaniu życia. Włosy. Włosy niepoddające się nigdy, bo z pozoru żywe, bezbolesne – żywe czy umarłe. Zabawowe w dzieciństwie, zatapialne dla palców, jadalne dla kochanków. Odczułem ulgę, jakie znaczenie niosły za sobą włosy – jak łączą i dzielą. Nie musiałem spojrzeć w swoje oczy.
Temat wystartował.
Rzuciłem się do luster. Dotykać kości czoła, bioder, wzgórka łonowego, czuć gładkość pod dłonią, to fantastyczne, ledwo wyczuwalne drżenie skóry, które prowadzi do twardniejących, przekrwionych miejsc, pośladków, sutków, penisa, łechtaczki, gładkich przedsionków. Jebać to wszystko, musiałem spierdolić z mieszkania najebanego wspomnieniami. Niech patrzą, kurwa, wszystko jedno, po chuj się rodzić, szarpać. Podstępem, kurwa, się człowiek rodzi, podstępem żyje, dupa kobiety to grób, dupa mężczyzny to pustynia. Trzeba wyrzucić to z siebie z cichym stęknięciem. Zawładnąć czyimś ciałem, widzieć wszystkie wykrzywienia twarzy, jakby się waliło bezboleśnie głową o ścianę, o swoim ciele nic nie wiedzieć. Orać pod powiekami. Nieraz po seksualnej orce widziałem kolor suszonej śliwki. Kolor śliwki spalonej i czarnej, po przyjrzeniu był głębokim fioletem, czerwoną czernią z połyskiem. Zapładniać, niech się dźwiga, niech się chodzi, niech ulice będą wyłożone brzuchami, a po brzuchach, niech łóżka będą brzuchami. Niech się chce. Bawić się w ściankach ciała, ściankami na potęgę. Pierdolić ładne, czyste obrazki, patrzeć od końca, od końca pamiętać, że to, kurwa, tylko najprzyjemniejszy podstęp, by się żyło.
Teatr się spalił.
Jaśniejsze miejsce po łóżku. Jaśniejszy prostokąt. Za kilka miesięcy deski podłogi pociemnieją, zrównają się z resztą.
– Nie ma.
Bezwzględność stwierdzenia. Niedowład języka, cichy morderca. Gdyby go nie było, nie byłoby pustki. Nie było pustki zastępczej. Pustka wypełniła przestrzeń i była odczuwalna. Kiedy zobaczyłem mamę, pozazdrościłem jej opuszczonego ciała, po wszystkim, zajmowanego centrum miejsca. Jeszcze po śmierci podarowała taki obraz. Może kończące się nie powinno ustępować miejsca nowemu, tylko wygaszać, zabierać ze sobą wszystkich i wszystko, przerywać obieg, ukazać pustkę wypełnioną jeszcze nami. Nie mogłem oderwać oczu. Dlatego pozazdrościłem matce bezruchu jej ciała, które wchłonęło niewyobrażalną masę przeżyć. Bezruch ciała wypełnił ją bardziej niż ruch za życia, przekroczył moje wyobrażenia, jakie mam zawsze przy najmniejszym działaniu. Pustka wypełniła się istnieniem bardziej, niż kiedy pustki nie było. Niezmienność nie oznaczała martwoty, nie wiem, czym była dla nieruchomego punktu zastygłego ciała.
Została książka.
Wracam do niej w najbardziej wygniecionym i poplamionym miejscu. Kartki wydają się grubsze od śladów palców. Sprawdzam, w rzeczywistości są cieńsze, brzegi przetarte, cieńsze od włosa, inaczej pachną w zaczytywanych miejscach. Mapy na stronach, konstelacje plamek herbaty albo rdza krwi. Stare kolory, brązy ziemi. Nie dają się oddzielić od czarnego druku. W czytanej całe życie książce drukowało się do ostatniego dotknięcia. To nie druk tylko pismo.
Cała matka, na kartkach z odciśniętym, niedomytym przez chorobę i starość kubkiem, o czystej, gładkiej skórze, bez woni starości. To już starszy papier, czuć go latami, wchłonął historię.
Wiatr choroby przez matkę wieje.
Był żółty okres mowy, był okres czerwony.
Powoli przezroczysty.
– Ale dzisiaj było fajnie.
– Dziewczynka.
– Cały czas, cały dzień.
– Ojej, teraz.
– Teraz zupełnie inaczej.
– Ja wiem, przecież mówię tak.
– Ja już dzisiaj nie mogę tak powiedzieć.
– Lepiej od teraz.
– O, jak dobrze.
– Dzisiaj mówię wam zupełnie inaczej.
– Na razie jeszcze nie, a tak zupełnie inaczej, zupełnie tylko muszę teraz.
– Małym.
– Mogę powiedzieć.
– Muszę odważyć.
– Ani tam ani.
– Będę mówić.
– Dzisiaj to naprawdę.
– Zacząć mówić oczyma dzieciom.
– A tak, to proszę ciebie, było fajnie.
– To nie martw się, nie bój się, wszystko trzeba powiedzieć.
– Muszę więcej, od razu szybciej to robić, to zupełnie inaczej.
– Małymi, zupełnie inaczej, muszę od razu, bo tak to.
Nierealność postaci świata i swojej w nim obecności. Nie wierzę do końca, że żyję, pozostaje sfera nienazwanej wolności, nawet nadzieja na istnienie poza władzami wyobraźni. Nie umiem przywiązać się do życia, jakie jestem w stanie poznać i zrozumieć. Poza tym, jeśli dla tylu, którzy żyli, świat już nie istnieje, nie umiem wierzyć w jego postać do końca, jego postać jest niewystarczająca.
Podniosłem do oczu lupę. Przez błyszczące szkło, zanim zmatowieje, źrenicą w źrenicy, żeby się tylko nie zachłysnąć, oddechem odbitym od twarzy bez cienia, czytam pismo matki.
„Wszyscy mówią kłamliwie do bliźniego, mówią podstępnymi wargami i sercem obłudnym. Niech Pan wygubi wszystkie wargi podstępne i język pochopny do zuchwałej mowy. Tych, którzy mówią: „Naszą siłą język, usta nasze nam służą, któż jest naszym Panem?” Wobec utrapienia biednych i jęku ubogich, mówi Pan – „Teraz powstanę i dam zbawienie temu, który go pożąda”. Słowa Pańskie to słowa szczere, wypróbowane srebro, bez domieszki ziemi, siedmiokroć czyszczone.
– Więc jak to było?
Opowiadanie Grzegorza Strumyka zostało zakupione w ramach programu „Tarcza dla literatów”.