Neurotyczna osobowość naszych czasów
1.
Narcyz był starszym specjalistą w firmie
konsultingowej. Po godzinach dorabiał
w pogotowiu – woził skóry do kostnicy.
Miał szykowny powozik z firankami
i srebrnymi klamkami, zawsze wypucowany
na błysk. Kiedy już załadował towar
i zatrzasnął wszystkie drzwiczki, siadał
Narcyz w czarnym fotelu, zapalał papierosa
i wkładał płytę do odtwarzacza, nieodmiennie
tę samą, z jednym krótkim kawałkiem,
rozpisanym na cztery głosy przez umrzyka
sprzed dwóch i pół wieku. Głosy zmarłych
śpiewaków śpiewały o trąbie, której straszliwy
dźwięk niesie się przez sepulchra regionum
i coget omnes ante tronum. Narcyz
uśmiechał się do siebie, przekręcając
kluczyk w stacyjce. Z podwyższenia
patrzył na świat przez krystalicznie czystą
szybę przednią, rzekłbyś: mistyk epifanista,
taką twarz piękną i uduchowioną
miał starszy specjalista Narcyz.
2.
Narcyz zarabiał przyzwoicie, był w końcu
starszym specjalistą w firmie konsultingowej.
Dla sportu jeździł po godzinach
z transportami skór, opancerzony
przeciwko światu, uśmiechnięty od ucha
do ucha. A gdy już dowiózł ładunek na miejsce
spoczynku, wyłączał płytowy odtwarzacz
i brząkając na kitarze chłopięcym swym głosem
taką oto nucił pieśń:
Jechali grabarze przez zielony las
Nie mieli pieniędzy ale mieli czas
Wędrowali rypcium-pypcium
I śpiewali rypcium-pypcium
Nie mieli pieniędzy ale mieli czas
3.
Pewnego pięknego dnia obok powozu Narcyza
zatrzymał się samochód brzuchatego pana
z bokobrodami. Bez szmeru opuściły się
przednie szyby, kiedy starszy specjalista
Narcyz chłopięcym swym głosem piał.
Pan słuchał uważnie, a gdy wozak skończył,
samochód pański zatrząsł się od braw.
Caruso! – zawyły bokobrody.
Kiepura! – wtórował brzuch jegomościa.
Dnia tego roku pańskiego
porzuciwszy konsulting dla opery,
obiit Narcyz, natus est maestro
Rypcium-Pypcium.
4.
Maestro Rypcium-Pypcium,
reprezentacyjny tenor Opery Narodowej
siedzi w garderobie
i ma kłopoty z głową.
Zdaje mu się,
że jest małym białym kwiatkiem
u stóp źródła, że przegląda się
w wodzie i po tylu latach
samodurstwa nareszcie
patrzy w swoją prawdziwą twarz.
Z tyłu tłoczno od praczek,
sprzątaczek, grabarzy i nauczycieli,
starszych i młodszych specjalistów,
a wszyscy biją mu brawo.
Mały wozak odwraca się
w stronę brzucha i bokobrodów,
a wtedy głos pański:
To nic, zupełnie nic.
Stryj Stanisław w taki wpadł stupor,
że na oczach rodziny
przemienił się w klamerkę.
Stryjenka wpięła go we włosy.