15.06.2021

Nie ma

– Jerzyki w tym roku nie pojawiły się.

– …

– Nie pojawiły się.

– …

– Nie ma.

 *

Między ekranami ścian. Długo. Przeszywający głos, powyżej, poniżej słyszalności, pozostający wewnątrz murów osiedla, ścian pokoju z otwartym oknem, kości głowy. Długo po wyczerpaniu dźwięku. Wyglądanie przez okno niczego nie wyjaśnia. Nie ma ptaków. Ultra materia przeleciała tak szybko. Wszystko, co się zdarzyło, było ultra. Nad albo pod. Przeszyło i słychać głosy. Nie znikają, jak trwalsze z pozoru czarne sylwetki, nie do uchwycenia, ale widzialne, o sierpowatych skrzydłach, najszybsze, najdłużej utrzymujące się w powietrzu, w ruchomym gnieździe, wysoko. To jak szukanie grobu w przestrzeni.

 *

Osiedle uniosło się o dwa centymetry, zgęstniało i straciło ostrość od piaszczystego kurzu wzbitego w powietrze przez przejeżdżający odkurzacz. Zamiast wsysać archeologiczne pokłady piasku po zimie, pojazd rozdmuchiwał je i w chmurze wirującego piasku ze słońcem szedł, nie jechał, wąskimi uliczkami. Do drugiego piętra dochodziła suchość powietrza. Chmura piachu opadała wolno i bez szans na inne zakończenie. Rozpylone kopczyki i półwyspy przeniosły się na dno ulicy. Na parterze trzaskały okna przy nagłym zamykaniu. Ścieranie kurzu nie było lekcją pokory dla czystych mieszkańców. Byli wściekli na kierowcę.

Okazało się, że piach niczego nie odsłonił, nic też nie pokrył. Już go nie było. Rozsypał się, rozwiał, wyczuć można było językiem gradację ziarenek i smaki na ustach. A lśniące parapety matowieją w drugiej kolejności.

Kurz działał wolno.

Każdego roku, jednego dnia od świtu, na poetów kończących pić albo pisać spadał z góry przeszywający, wysoki głos diabelskich ptaszków. Przebijał ciszę. Brał się z rozciętego, bladego błękitu. Dla pamięci był to sygnał, by przerwać i wyjrzeć przez okno. Zaczytani we własnych wierszach nawet tak wysokiego głosu nie słyszeli. Lament i groźba w jednym wołaniu.

 *

Już byłem przy oknie. Z kończącej się nocy nic nie zabrałem, nawet sen się jeszcze nie ujawnił, z pisaniem czekałem od miesięcy, na powrót najmniejszego celu pisania. Tak jak dawniej, już się nie da. Moja opowieść wymagała nowego zapisu. Siadałem do pisania co rano i wpatrzony w cokolwiek – w pulpit, ekran, w okno, widziałem stosy płonących słów, zapadające się do środka ogniska, niebieskawe, nieme, ściśnięte postacie, po czerń na horyzoncie. Wszyscy pisarze powołujący się na wspólne doświadczenie języka wydali mi się leniwymi oszustami wykorzystującymi przygnębiającą pustkę przy nazywaniu zdarzeń, przeżyć, odczuć. Już wiedziałem – nie ma historii, są inne historie, jeszcze inne historie.

– Należę do świata tylko w miejscu, które zajmuję w tej chwili, z którego wypatruję źródła przeszywającego głosu.

 *

Machina oczyszczająca odjechała, sklepik z zakurzonymi bułkami się otwierał, kobieta z psem i pies z mężczyzną nadchodzili z przeciwnych stron. Miną się w stałym od lat punkcie, przy uschniętym drzewku. Zapowiedź kolejnego, suchego i upalnego dnia w górze. Wyblakły, nieruchomy błękit bez przetarć, rys, plam. Nie było na czym zatrzymać wzroku, podążyć za jakimkolwiek ruchem. – Gdzie podziały się jerzyki? Przecież je słyszałem.

Przechyliłem się przez parapet i leżąc gołym brzuchem na suchych po zimie biedronkach, wystawiłem głowę. Badacz wszechświata. Nie było, bo nie ma.

Naprężona tkanina. Prześcieradło bez skazy nad osiedlem. Napompowane rozgrzanym powietrzem. Rozpływało się żółtoróżowe światło. Jak się przepali w którymś miejscu, to wtedy wlatują dzikie stworzenia. Tylko ostre, wysokie wołanie było w stanie przebić się przez powłokę sklepienia. Wymarło. Od nieskazitelnego błękitu bolały oczy. Kurz pochłaniał ostatnią wilgoć. Bez tej wilgoci na powierzchni oczu nie tylko obrazy znikną, ale i świat zniknie z odgłosami. Przetrwają jakieś nitki, strzępy wiązań do rekonstrukcji w ciemności. Przetwarzać się będą w warunkach nie do życia.

 *

Informacja w gazecie rok wcześniej nie zapowiadała niczego nowego pod słońcem. Miało być czyściej, chodniki równe, szczeliny zamurowane, mury oczyszczone, a piwnice i strychy takie, żeby nic się nie wślizgnęło, nie zalęgło, nie roznosiło chorób. Zagłada życia na wolności zaczęła się parę lat wcześniej. Najpierw zaczęły znikać psy bez meldunku, kręciły się mordy znane w okolicy, biegające swoimi drogami i były przygarniane na zimę, karmione przez okolicznych mieszkańców. Zaczęły znikać duże drzewa, były ścinane, by zrobić miejsce drzewom z zaprogramowaną liczbą gałęzi i wyznaczonym kierunkiem. Później żywopłoty poszły pod koparkę, przy uszczelnianiu podziemnych sieci, z gęstymi żywopłotami zniknęły ostatnie wróble. Z konkurującej o miejsce na najprostsze gniazdo masy gołębi została garstka przed osiatkowanymi okienkami strychów, wystawiając swoje młode na pożarcie przez zawłaszczające terytorium sroki. Przyszła więc kolej na zamurowanie ostatnich otworów i przestrzeni w ścianach, w których co roku lęgły się jerzyki.

 *

Zamieszkujących osiedle osób, zwierząt, drzew, roślin ubywało, tylko ludzie zagarniali coraz większą przestrzeń przez zwiększanie objętości swojego ciała, karmieni jakimś nałogiem posiadania, rozdymali się do rozmiarów swoich samochodów. Maleńkie, dziewięćdziesięcioletnie staruszki z pokolenia mojej mamy wyglądały jak ostatnie, wędrujące Mohikanki z rezerwatu wymierającej gałęzi ludzi. Szukałem zdrobnień ich imion w wyobrażonych zabawach, snach, miłości, w których Alfreda była Fredką, Aleksandra Olusią. W zapadających się w czaszkę twarzach rysował się nowy, złoty podział, idealna proporcja życia do ciała. I życie, i ciało były bezsilne wobec nadchodzących wydarzeń.

Studiowanie twarzy prowadziło do wyobrażenia rysów i wyrazu w dzieciństwie. Jak w twarzy dziecka dostrzega się zacięcie albo łagodność dorosłej osoby, tak w twarzach starych ludzi był wstyd albo niepohamowana niczym chęć odrodzenia się z drugiego dzieciństwa.

W ciałach był możliwy do wyobrażenia obraz ich kochania przed laty. W bezlitosnym znikaniu urody widoczny był dowód potęgi cielesności. Kruchość i anemiczność były śladami wypalenia się ciała, kiedyś jego nadmiar przemieniał cielesność w banał materii. Obraz dla oczu z wyobraźnią nie mógł być obrazem uczuć.

 *

W dole zaczynał się ruch w jednym kierunku, do otwieranego sklepu. W górze zabrakło jakiekolwiek kierunku. W rozświetlonej równo przestrzeni czekałem na najdrobniejsze zadrapanie. Białe smugi skrzyżowań tras lotniczych nad miastem wtapiały się szybko w blady błękit. Jeszcze raz spojrzałem, zatęskniłem za czymś więcej.

– Nieba się zachciewa. Bez pisku i nurkowania mało mnie obchodzi.

Pierwsze chwile światła, a już oślepiało, rozpraszało i silne spłaszczało obraz. Oczy bolały od szukania jakiejś linii, prześwitującej głębi, miejsca oberwania się rozciągniętej zasłony. Na błękicie ani śladu przelatującego pisku. Głos jednak dochodził, wyraźny i wołający z wielu kierunków naraz. Nadlatywały ostre piski. Krzyżowały się, odbite od ścian. Najbliżej jak tylko dźwięk może wejść w ciało, poruszać nim i prowadzić nawet do zdarzeń. Nic się nie wydarzyło.

 *

Za ścianą spał brat. Przyjechaliśmy wczoraj. Na dziś był umówiony na przyjęcie do szpitala. Dopiero przez telefon, po latach, powiedział o swojej chorobie, przed tygodniem zwiał ze szpitala i musiał teraz do niego wrócić. Kiedy przyjechałem do miasta, w którym ostatnio mieszkał, już inaczej na niego patrzyłem, zbierałem szczegóły, łapczywie i nerwowo. Oglądanie miało przedłużyć życie koszuli, ubrania, zegarka, plamy na spodniach, bo to z nich składał się mój brat, w samym środku szczegółów, zagubiony w przedmiotach i w posługiwaniu się nimi. Wszystko przedstawiało się prostsze w odbiorze, poznawałem gesty i słowa od nowa, były z tych najpotrzebniejszych i koniecznych, nie wyszukane, jak jego z uśmiechem wypowiedziane zdanie: „Dziś w nocy myślałem, że już zaglebię.”. Był przygotowany, spakowany w torbę na ramię.

– To od razu jedziemy? – zapytałem.

– Tak.

– Wszystko wziąłeś?

– Wszystko.

– Na pewno?

Schodziliśmy powoli blokową klatką do taksówki. Na zewnątrz uderzył w nas wiatr, ale nie aż taki, żeby nogawki spodni powiewały jak puste w środku, a jednak tak wyglądały na bracie, jakby chciały się urwać. Podobało mu się, że wieje, nawet na przestrzeni kilkunastu kroków mogło to być czymś wyjątkowym, ożywczym, zaskakującym. Ruszyliśmy w powrotną drogę, brat pierwszy usiadł z tyłu, jakby nie chciał miejsca w pierwszym rzędzie, ja – obok kierowcy. Później to mnie zdziwiło. Od razu szybko, z opuszczonymi szybami, w słońcu. Wpadający wiatr chłodził wnętrze. Było gorąco i zimno jednocześnie, w różnych odsłonach słońca i punktach skóry.

– Nie wieje za bardzo? – zapytałem do tyłu.

– Nie, jest dobrze.

– W razie czego, powiedz.

– To przymknij trochę – brat powiedział.

Opuszczaliśmy niewielkie miasto w pobliżu góry, trzeci raz tu byłem i teraz przyglądałem się uważniej, z zamiarem zabrania ze sobą filmu o miejscu, do którego brat trafił. Za kimś i pewnie przypadkiem. Po coś i nie wiadomo po co. Obrazy uliczek, wyjazdowej szosy obok kolejowego dworca, rachitycznego lasku za miastem, nieruchomiały jak w albumie, odklejone od podpisów mieszały się i zapamiętywałem stos obrazów w kolejności przybliżonej tylko do rzeczywistej drogi.

Za oknem samochodu – rzędy wysokich drzew. Zsunąłem się lekko z fotela, by z niższej perspektywy widzieć wierzchołki włoskich topól, tych cyprysów w polskim krajobrazie.

Przesuwające się drzewa na błękicie były zrozumiałym pismem. Jechaliśmy bez możliwości powrotu.

– Tu jeszcze rosną, ale to ostatnie, już nie sadzą, ścinają. To brednie, że za krótko żyją, bo przecież osiemdziesięciu lat dożywają. Smukłe, tak potrzebne. O topolach włoskich mówię, u nas, pamiętasz, ile ich było w parku, przy środkowym boisku, na amfiteatrze przed wejściem, ponad innymi, nad parkiem, a nie płasko. Teraz nawet drzewa posłuszne sadzą.

Podciągnąłem się, wyprostowałem, wygodniej usiadłem. Zobaczyłem w lusterku uśmiechniętą twarz brata, wiedział, o czym mówię. Twarz kierowcy bez śladu zainteresowania. To zapowiadało podróż bez niechcianych rozmów.

Gorące powietrze, wpadając do środka przez uchylone okno, kłuło w twarz. Gorączka światła zmuszała do przymknięcia oczu. Obrazy dopowiadałem w myślach, w pamięci, w wyobrażeniach przyszłości. Odczuwałem konieczność mówienia do brata, wywoływania wspólnych zdarzeń. Pierwszy raz, na trasie, na której nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy.

Po topolach, po sosnach, po łąkach wjechaliśmy w środek horyzontalnej powierzchni, ziemi brunatnej, szarej, fioletowej aż do zetknięcia z błękitem. Ziemia była wywrócona, od spodu wywleczona na światło. Jechało się i jechało przez odkryte tereny. Suche i szorstkie, z możliwym niewidocznym życiem, z kosmosu, jak po katastrofie.

– Ale to ogromny kawał ziemi zabrany – powiedziałem.

– Inną drogą jeszcze więcej byś zobaczył – brat powoli mówił. – Tu były wielkie stawy rybne. Wszystka woda uciekła.

– Widziałeś jeszcze? – zapytałem.

Białe smugi z rzędu kominów łączyły ziemię ze sferą błękitu. Rozrzedzone, nietrwałe, znikały i wciąż były dostarczane, gęste i konkretne, na plan obrazu większego od ciągnącej się kilometrami zrytej ziemi.

Milczenie kierowcy nie pasowało do taksówkarza. Jechaliśmy szybko, płynnie, bez nagłych zrywów i przyspieszeń. Droga była szeroka, na ciemnogranatowym pasie transmisyjnym lśniły namalowane białe znaki.

Byliśmy razem przewożeni. Choć to ja pojechałem po brata, tylko to ode mnie zależało, o reszcie zadecydowano bez mojego udziału. Nawet brat już tylko biernie brał udział w życiu, oddając siły pięćdziesięcioletniego mężczyzny chorobie. Więcej teraz zależało od kierowcy. Za szybko i za gładko, milcząco zgadzaliśmy się na pozostawienie za sobą miejsc, terenów, miasteczek, lasów.

– To już tu jesteśmy, po prawo, zobacz, w tym miejscu się skręcało i szło przez las na wieś. Przecież byłem już duży, a bałem się iść samemu. Pamiętasz cmentarz bez grobów, las rósł, tylko duży krzyż stał. Cmentarz choleryków, mówili, do dupy – ani śladu po stu latach, a Szopena grają. Kim oni dla nas byli?

– Co?

– Nie wiesz?

– O czym?

– Ci, do których jeździliśmy… kim byli dla nas?

– Nie wiem.

– Jak my mało wiemy.

– Dopiero na haczyku wiadomo – nagle odezwał się kierowca. Zabrzmiało to jak ostrzeżenie. To był hak nienazwany. Jeszcze gorzej. Kierowca odwrócony w moją stronę nie pilnował drogi. Samochód sunął przed siebie. Wbiłem się w fotel. Już same słowa kierowcy były jak wypadek. Nie umiałem, nie wiedziałem, nie chciałem odpowiedzieć.

 *

Przewiezienie brata było misją. Przed wyruszeniem z domu pojawiło się kuszenie sensem. Została groźba przed układaniem przeszłości. W końcu, oprócz tej drogi, nic, prawie nic z bratem mnie nie łączyło przez całe lata, właściwie nigdy tak jak teraz. Dopiero teraz. Przez drogę, po drodze. Patrzyłem na jego twarz w lusterku, w małym kawałku. Specjalnie się przesuwałem, by go widzieć, móc zawsze dojrzeć. Spotykaliśmy się we fragmencie. Wystarczało do krajobrazu. Był lotny za oknami samochodu. Przemijał bez przeskoków, nagłych zmian kierunków, zatrzymań.

 *

– Pamiętasz, jak uczyliśmy fruwać młodego ptaka? – zapytałem.

Chciałem mówić, mówić jak najwięcej, coś z obrazów zza okna poprzypominać. W kawałku lusterka oczy brata były lekko śmiejące się, niewnikające, nieskupione, jak senne, o spojrzeniu uwolnionym od natarczywych kształtów, zdarzeń, a nawet docierających słów. Spojrzenie, oczy nie posiadały już niczego, nie chciały czy nie mogły, włóczyły się źrenice jak u zasypiającego dziecka. Ja zbierałem, chciałem posiadać na zawsze mijane obrazy, nerwowo i w gorączce powyciągać z pamięci zdarzenia mogące mieć coś wspólnego z krajobrazem. W bracie widziałem spokój nieobecności.

– To był gołąb? Nie pamiętam. Przecież to nie mógł być zwykły gołąb.

– Grzywacz – brat odpowiedział.

– To już lepiej. Mógł być. Wiesz, jak teraz zbliżyły się do ludzi. Zakładają gniazda na osiedlu. Za oknem na lipie miały gniazdo przez ostatnie lata, ale się rozsypało. Wtedy były naprawdę dzikie. Nawet trudno było je zobaczyć, słyszało się tylko w gęstych drzewach, ale nie widziało. Bardzo rzadko. Albo ich było mniej, albo się ukrywały.

– Znalazłem. Młodego. Wtedy, w parku – brat oddzielał słowa.

– Pamiętam, przed pójściem do szkoły wychodziliśmy z nim w brzózki. Wyglądało jakbyśmy w coś grali. Podrzucałeś go do góry w moją stronę, lądował niedaleko mnie i do ciebie odrzucałem w powietrze. Pamiętasz może, jak to się dla niego skończyło?

– Poleciał w końcu.

– A sroka nie poleciała – powiedziałem.

– Nie pamiętam.

– Też przyniosłeś do domu. Tak ją karmiłem białym serem, że chyba się zakleiła, bo nie przeżyła mojego karmienia.

 *

Droga zrobiła się pusta, prosta, po horyzont wymazana z samochodów, młody las się skończył, kopalnie i kominy elektrowni, skończyła się słoneczna pogoda, pusty krajobraz przykleił się do szyby i podążał z nami. Brat się uśmiechał, na dłużej zamykał oczy, jak przed zaśnięciem. Obojętność kierowcy była pozaziemskim darem. Wiózł nas milczący wspólnik. Nawet nie grał roli taksówkarza. Brat się przechylił, oparł spoconą głowę o okno.

Zderzyliśmy się z większym owadem. Odrzuciło go po szybie w górę. Urwane skrzydło przykleiło się do szyby. Rysunek żyłek na błonie stworzył najmniejszy wyblakły witraż. Niebo przestało świecić na długo. Wjechaliśmy w niskie chmury. Na rozpiętych żyłkach skrzydełka świeciły drobiny, kropelki rosy albo owadzich wnętrzności. Obłe, bez wyraźnego kształtu i przeważającego koloru, bez treści i bez znaczenia dla toczącej się historii, zawierały w sobie wszystko. Patrzyłem, nie widząc niczego poza punktem rozlewającym się w neutralny obszar.

Bez tych wszystkich potwornie dopasowanych do siebie części widzeń, w nadziei zobaczenia jakiejś ciągłości. Wlepiony wzrok w szybę przestał przepuszczać zrozumiałe obrazy.

W rzeczywistości, jak błonkoskrzydłe stworzenia w wirze powietrza, zderzaliśmy się z nieprzewidywalnymi torami innych. Kierowca zamienił się w lotnika i zaczęły nas mijać w górze szare bociany. Ziemia była jak mgła i nie czuło się ciała, całej sytuacji, omyłkowej pamięci, diagnozy lekarskiej i terminu.

Chwila, a nawet jakiekolwiek przywołanie pamięci nie było nawet zarysem fabuły. Ulga samego bycia. Chłonąłem bez rejestracji. Bez przekazywania dalej. Obrazy przepływały. Zaplątane w obrazy słowa były abstraktami rzeczywistości. W dowolnym uszeregowaniu. Słowa bardziej wolne od koloru i dźwięku, od graficznego zapisu wymagającego najmniejszej choćby umiejętności rozpoznawania. W roli miękkiej przestrzeni między myślą, odczuciem a nazwaniem. Gęste, wypełnione tlenem w wewnętrznych przestrzeniach, puszyste piłeczki ciągnące się jak woda. Ściśle przylegały do mnie jak powietrze. Wnikały miękko i wymieniały się moimi odczuciami, zajmowały opuszczone miejsca po niewyjaśniającej niczego logice zdań opowieści.

Mogłem być tu, gdzie byłem albo w dowolnym miejscu. Wszystko jedno, gdzie byłem, na pewno byłem kimś innym od układających się zdarzeń. Tak naprawdę byłem dopiero bez nich, odczuwałem pamięć jak wymazywaną kartkę przed rozpoczęciem zapisu jakiegokolwiek śladu zdarzeń. Należeliśmy do powstającego dopiero świata, życia. Biblioteki były wypełnione czystymi kartami książek. Śmiech mnie ogarniał i opanowywała radość z tego powodu, że jeszcze się nic nie wydarzyło, a jestem pełen lęku i obaw, nie pojawiło się nic, po czym mógłbym poznać i ocenić świat, życie. Książki, które czytałem, jeśli nie były o słowach, były o niczym i dostawały nagrody za opisywaną pustkę braną za życie. Pomimo tego cudownego uwolnienia od niesionych przez słowa wymiarów, ciężarów, pytań, z niewyraźnych jeszcze skojarzeń zaczynała nacierać opowieść o bracie wiezionym na spotkanie śmierci. Pojawiło się to słowo zaprzeczające wolności – „śmierć”. Jeszcze byłem przez chwilę jazdy wolny.

 *

Biały dym. Na ścianach poprzyklejane lusterka. Ogród migocze kolorami. Zgięty mężczyzna. Czerwony kalosz na parapecie. Pies się przeciąga. Niebieski las. Pomarańczowa krata na sklepie. Słońce. Przewrócone drzewo. Czerwona noga ptaka. Zardzewiały silnik w rowie. Rdzawa noga. Czerwony silnik. Woda w rowie. Ptak wzbija się w powietrze.

Niebieskie miasteczko. Szare miasteczko. Białe miasteczko.

Równina. Żółta linia łubinu. Łubin. Nadające się słowo do rośliny. Pole łubinu po horyzont. Horyzont niebieski. Niebieski jest łuską żółtego. Niebo jest łuską rośliny. Tworzą się chmury. Słodki zapach. Czarny samochód. Długie, jasne włosy. Białe obicia foteli. Czerwony migacz nie przestaje. Będzie skręt do lasu. Lasu nie ma. Trzy pasy, zielony, żółty, niebieski. Droga skręca. Białe chmury. Biały pas nad trzema. Jest zieleń, żółcień, błękit, biel. Łatwo wchodzi powietrze. Powietrza się nie odgryza. Jest pierwszym pokarmem. Jedziemy.

Pojedynczy stukot silnika. Trasa. Silnik zbudował człowiek. Goły pasuje do krajobrazu. Wszystko pracuje dla siebie razem. Beczka w trawie plecami czy brzuchem? Czerwone dotknięcia na żółtym. Maki w łubinie. Niebieskie nie potrzebuje oparcia.

Błysk na spodniach. Mężczyzna w zieleni. Powyrzucane części. Rdzawe zacieki w łubinie. Biały fotel w polu. Czerwony but w trawie. Zgięta kobieta. Niewyłączony migacz. Lusterka. Cienki las. Wylot do miasteczka.

– Niech pan nie wyprzedza – szybko powiedziałem.

– Przecież można – kierowca się rozejrzał.

– Niech pan zwolni.

– Jeszcze wolniej? Nic pan nie mówił.

– Brat zasnął.

– Nie śpię, wszystko słyszę – dobiegło zza pleców.

– Widziałeś, jak jest ładnie? Chyba już tu byliśmy? – obróciłem się do brata.

– Nie pamiętam.

– Tu nie ma nic do zapamiętania – kierowca patrzył przed siebie na drogę.

– Wszystko – po chwili odpowiedziałem.

– U nas nic nie ma, trzeba w góry pojechać – kierowca nie przestawał patrzeć na drogę.

– Te pasy kolorów, równina, trzeba powyciągać z przestrzeni.

– A co się stało? – teraz kierowca spojrzał na mnie.

– Nic.

– To jedziemy dalej.

– Nic, rzeczywiście – powiedziałem ciszej.

Kończyła się droga, jedna, druga, przepływaliśmy po nawierzchniach gładkich, cichszych i odbijaliśmy się od połatanych, głośnych. Miasto było coraz bliżej. Kierowca coraz bardziej się spieszył. Brat wtulony w siebie wracał do szpitala po wyjściu z niego na własne żądanie. Szukałem sposobu na zatrzymanie czegokolwiek, żeby po prostu tak było, jak od chwili pierwszego pojawienia się. I przez krótki odcinek udało się, przez bardzo krótki, i to było samo dobro, kiedy słowa tylko nazywały, a nie odpowiadały na zdarzenia, na żadne pytania. Trwały i cieszyły, jak w chwili przed ich zrozumieniem. Niepojęte, że można było jeszcze chcieć od nich czegoś więcej.

– Możemy się zatrzymać? – powiedziałem odzyskanym, mocnym głosem.

– Tutaj?

– Tu.

– Jak będzie można. – kierowca nie odebrał mojego głosu.

– Teraz! Potem nie będzie można! – samego mnie zaskoczyło moje zdecydowanie.

Zjechaliśmy dość gwałtownie na skraj zarośniętego wysoką trawą rowu. Wysiadłem i otworzyłem drzwi od strony brata. Patrzył na mnie, co robię i o nic nie pytał. Usiadłem na trawie obok otwartych szeroko drzwi, ścierając plecami kurz z czerwonego lakieru. Brat patrzył w tym samym kierunku, co ja. I to mi wystarczyło, żaden z nas się nie odezwał, choć dotąd nie poznaliśmy się tak, by razem milczeć, właściwie prawie się nie znaliśmy, pomimo lat dzieciństwa w jednym pokoju.

 – Ale pachnie – powiedziałem.

Brat wyprostował rękę, wystawił na zewnątrz samochodu i dłoń otworzył wewnętrzną stroną do przestrzeni przed nami. To akurat znałem, wiedziałem o nim, że tak czasem robi w pejzażu, na ulicy, otwiera dłoń, jakby łapał powietrze rozsuniętymi palcami.

– Może się przejdziesz kawałek? – zapytałem.

Trzymał rękę wyprostowaną, palce dłoni rozsunęły się jeszcze bardziej, skóra nadgarstka napięła się na gałązkach żył, zaraz pod powierzchnią, ręka wydłużyła się na moment, zaczęła lekko drżeć i zwolniona z wysiłku ugięła się, wróciła do brata. Przyglądałem się ruchom ciała, wszystkim jego wahaniom i doprowadzonym do końca zamierzeniom. Widziałem podobieństwo, któremu nie można zaprzeczyć, ani się go nauczyć, tak samo jak brat lubiłem czuć dotyk, badać, łapać powietrze wewnętrznymi stronami dłoni, wyciągałem na ulicy ręce z otwartymi dłońmi, pamiętałem, co wtedy czułem, ale czynność przychodziła niezapowiedziana żadną myślą, dopiero łaskotanie prądu powietrza na delikatnych, wewnętrznych stronach dłoni wyjaśniało mi mój niespodziewany gest, przypominało przyjemność zapamiętaną przez ciało. Tak więc po pamięci ciała rozpoznawałem brata w bracie, jeszcze bardziej rozmowa wydała mi teraz się zakłóceniem i zaprzeczeniem braterstwa. Byłem z nim, zanim jakakolwiek rozmowa mogła nas połączyć.

– Nie wiem, gdzie jesteśmy – brat się odezwał.

– Musiałeś tędy często jeździć do Łodzi.

– Nie widziałem.

Patrzeliśmy obaj na żółte po horyzont pole.

– Bo tu tylko pachnie.

– Łubin – brat powiedział, jakby chciał mnie nauczyć rozpoznawać.

Znałem nazwy pospolitych roślin.

– Łubin – powtórzyłem. Trzymałem się tego słowa, bo otwierało mi jakiś rozsiewający się świat, siłę życia, niepowstrzymanie nasion, stawałem się tym słowem podniecony. Łubin wydał mi się zebraniem w sobie siły i pożądania, czynnością rozprzestrzeniania koloru i zapachu, zgodą na powszedniość uwalniania swojej siły, ekspansji swojej obecności. Przez szerokość i głębokość koloru w trzech odsłonach, żółcieni, zieleni i bieli, i zapach, oddzielający od plam potu na koszuli brata, wszystko dookoła łączyło się w łubinie.

– Wiesz, że my właściwie nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy? – powiedziałem. – Dlaczego tak późno powiedziałeś o sobie?

I w tej samej chwili już nie chciałem usłyszeć odpowiedzi brata, bo właśnie sam sobie odpowiedziałem.

Tylko, do kurwy nędzy, dlaczego tak było, skąd te różnice, we wszystkich podobieństwach słowa mogły nas najszybciej poróżnić, oddalić. Spróbowałem.

– Wiesz, Zbyszek, myślę sobie, że powinieneś być leśnikiem albo pracować ze zwierzętami. Czy nasi rodzice tego nie widzieli? Ojciec tak samo.

– I co z tego?

– Matka też – dodałem.

– Był ślusarzem – brat dokończył.

– Od kiedy wiesz, że jesteś chory?

– Z osiem lat.

– To długi czas, żeby powiedzieć.

– Kiedyś chciałem mamie powiedzieć na ławce w parku nad stawami.

– Bałeś się?

– Coś w tym rodzaju – odpowiedział lekko.

Kierowca wyszedł z samochodu prawie bezszelestnie, odszedł zapalając papierosa. Nie wiem, jakim cudem trafiłem na niego, bez zamawiania, prosto z postoju, jego obecność wykraczała poza zadania kierowcy, był czujny i przyglądający się w milczeniu sytuacji, a może tylko grzeczny i obojętny.

– Kurwa, że też to wszystko tak się ułożyło – powiedziałem i odczułem ulgę.

– Nie klnij.

– Bo jak popatrzę na rodzinę, to nie byliśmy ani razem, ani osobno. Popierdolone to strasznie i nie na swoich miejscach.

– Napisz o tym.

– Chyba o łubinie, jak teraz siedzimy przed nim, żółta armia zbawienia. Rozsiewa się i wciąga, pachnie, wokoło łubin, wszystko pokryje, i to mnie cieszy. Urwałem wyrastającą najbliżej łodygę.

Chciałem mówić o wspólnych obrazach do zapamiętania, dla brata, na później, które mogą nawet przenieść ze szpitalnego łóżka, ale przerwałem. Nie, że nie umiałem powiedzieć, ale zdania się nie nadawały, zacząłbym odmawiać litanię. Milczeliśmy obaj, w różnych sferach byliśmy tak samo za słabi.

Grona długie, pachnące.

Kielichu wznoszący się.

Wargi kwiatu.

Płatki okazałe żółte.

Skrzydełka stulone.

Pręciki.

Owocolistku.

Zalążnio.

Weźcie nas, jak my was widzimy, bez jednego słowa.

Trzymałem się kielicha łubinu, a mogła to być sierść psa albo piórko ptaka. Wypadło na łubin podchodzący do drogi całą szerokością pola, śmiały w kolorze, przekraczający smolistą przeszkodę. Znajdzie glebę po drugiej stronie asfaltu albo zakiełkuje w pęknięciu materiału.

Wstałem, zamknąłem drzwi brata, wróciłem na swój fotel. Kierowca siedział w tej samej pozycji, w jakiej go widziałem wychodząc, ostro pachniał spalonym papierosem, dopływ zapachu zielono-żółtego łubinu nie ustał. Zapachy się przemieszały, ale obrazy się nie połączyły. Ruszyliśmy. Byłem niewytłumaczalnie spokojny.

Na ostatniej bocznej, przed aortą do miasta, ocalone wysokie drzewa wzdłuż pobocza zwężały drogę w strzałę, promień. Zaczynające się tłoczyć bary zapowiadały zbliżanie się do miasta. Zaczęły się chodniki i ruch przybrał postać ludzi idących w dwóch kierunkach, jak samochody po szosie. Pomimo to, zrobiło się puściej, bo podobnie do wszystkiego, co znałem. To był ostatni moment, by przy nieznanym kierowcy powiedzieć coś szczególnego bratu, co by zapamiętał, zaskakującego i dobrego. Zdania migały jak pasy pod nami na asfalcie. Została resztka czasu podróży, nie będzie innej okazji razem zobaczyć okolicę dzieciństwa. Zamiast zacząć mówić, porzucałem ledwo zaczęte zdania. Urywały się na odcinki, jak we śnie. Podróż coraz więcej miała wspólnego z umykającą spod nóg przestrzenią, jakbyśmy stali w miejscu od jej samego początku. Brat przy bracie. Tylko czas z obrazami wokoło latał.

Jadąc Krzemieniecką wzdłuż Ogrodu Botanicznego, byliśmy już u siebie, od osiedla i domu dzielił nas tylko park.

– Szukałem kiedyś śladów twoich ziemianek w parku – zacząłem mówić na cztery minuty przed celem. – Coś tam zostało, płytkie doły, zagłębienia, nigdy mnie ze sobą nie zabierałeś.

– Ty byłeś inny – brat, jak wszystkie słowa w podróży, wypowiedział cicho i powoli.

– Inny, inny – powtórzyłem. – Ty też inny, ile psów i ptaków sprowadzałeś do domu, zawsze coś się gnieździło w łazience albo leżało w przedpokoju, a potem to ja musiałem z psami wychodzić albo łapać muszki, bo wysyłałeś mnie, żebyś mógł zostać sam z dziewczyną.

Brat się zaśmiał.

Zobaczyłem w lusterku jego oczy, większe w chorobie i błyszczące od śmiechu. Zmieniliśmy się dla siebie, trudno to było nazwać w czasie potrzebnym na przejechanie niecałych stu kilometrów. Mniej nas było, więcej obrazów i znikającej przestrzeni. Od tej chwili zostały mi ze trzy minuty do końca podróży na zapamiętanie nas takich, bliskich sobie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej przez długie lata od dzieciństwa.

Byłem przerażony, że dopiero teraz odczuwałem naszą bliskość, wypatrywałem jej w czasie nadchodzącego, nieodwołalnego rozstania, zniknięcia brata. Niewykorzystane szanse były nie do odrobienia. Ale śmierć niosła ze sobą nadzieję, że już więcej nic się między nami nie popierdoli.

Podjechaliśmy pod dom. Taksówkarz zapłatę otrzymał przed wyjazdem, rano, ominęło nas teraz liczenie pieniędzy. Spytał jeszcze, gdzie stanąć najbliżej wejścia, więc byliśmy obsługiwani jak zasługujący na podziw bracia.

Chłód posadzki schodów zatrzymał nas, brat zmęczony podróżą patrzył w górę na piętra.

 – Przytrzymam się – położył rękę na moim ramieniu.

Czułem lepkość i ciepło, w każdej innej sytuacji odsunąłbym się, teraz stałem zdrętwiały od przemocy, jaką przynosi choroba i trzeba się tylko przystosować.

– Kurwa, chciałem braterstwa.

– Stań bliżej – brat się zachwiał.

– Przecież stoję.

– To idź pierwszy – zadecydował.

– Dobrze już – objąłem go i pociągnąłem na schody.

– Nie chcę – wymknął się z objęcia. – Sam pójdę.

– Jak chcesz.

Stanąłem za nim i czekałem. Zaczęliśmy wspinać się po schodach. Na pierwszym piętrze zaczął się już wyraźnie zbierać zapach mięsnego obiadu. Za plecami brata czuć było skórą, piżamą i kuchennym zaduchem. Chciałem brata popchnąć, mięśnie w jednej chwili były gotowe, napięte przed wyrwaniem się do ruchu, przed jakąkolwiek myślą, wolą.

 *

Lecieliśmy na schody razem. Brat przewalił się pierwszy, przytulił do posadzki i zaczął zsuwać się po stopniach na półpiętro, po drodze podcinając mi nogi. Sunęliśmy jak poduszkowce do pierwszego zakrętu.

– A co tu się dzieje? – wyjrzała sąsiadka.

– Nic strasznego. Wyplątać się spod brata nie mogłem – śmiech mój niósł się po piętrach. – Niech patrzą. Eee! Wychodźcie ze swoich porządeczków. Oszaleję! Oszaleję wreszcie, jak długo można porządkować mieszkania w takim stanie rozkładu! Gdzie macie oczy na resztę znikającego pięknie świata? Popatrzcie, jak roślinki się rozchodzą w zieleni, jak ptaki wsiąkają w błękicie. W czyich butach chodzicie, bosi, że nie poznajecie starych kapci na swoich nogach? Bracie, mój bracie niepoznany w nieprzeżytym życiu. Ojciec nasz kochał jabłonki, ty – psy i ptaki, mama nie została lekarzem, każdy sobie po swojemu radził w nie swoim życiu. Co się tak patrzycie! Kładźcie się zaraz! Spadajcie!

 *

Nieopanowane ruchy nie dosięgły brata. Stanąłem równo z nim, złapałem go pod łokieć, zaczęliśmy pokonywać piętra, znów byliśmy braćmi z przyszłością.

Zaraz za drzwiami mieszkania brat usiadł pod lustrem. Spojrzałem na swoją twarz nad jego plecami, karkiem, głową. Ujrzałem brata w słabym świetle, pochylonego w cieniu, ze zmalałą głową. Nie chciałem być podobny do niego. Nie było nikogo innego. Czułość wymieszała się ze wstrętem. Powtórzył się odruch wyrzuconej przed siebie dłoni. I tym razem nie dosięgła, zatrzymała się przed lustrem.

– Co robisz? – brat zapytał.

– Nic.

– Zły jesteś, że mnie przywiozłeś.

– Nie dlatego.

– Jutro już mnie nie będzie.

– Nigdy cię nie było.

– Będziemy tu siedzieć w przedpokoju?

– Znasz mieszkanie.

– Ale ty tu teraz mieszkasz.

– Zaczyna się.

– Chcę się położyć.

– Wszystkich was muszę odprowadzać.

– Nie chcę, żebyś był na moim pogrzebie.

– Ja też nie chcę.

Przeszliśmy do pokoju, do niskiej skrzyni z materacem, brat usiadł, legł na niej, przewrócił się na bok i odwrócił do ściany. Dusił w mieszkaniu zapach nagrzanych tkanin, kurzu, jednego krzesła obładowanego ubraniami, służącego za łatwo dostępną szafę. Otworzyłem okna naprzeciw, w jednej linii, od wschodu i zachodu. Zaczęły poruszać się zasłony z cieniami słojów, kamieni, butelek, liści. Przebijały przygaszone kolory. Poniżej brat ciężko oddychał. Zajmował moje łóżko i całą przestrzeń mieszkania wypełnił zapachem skóry. Nie czuło się lata, było bezwonne przy szmatach i pyle w mieszkaniu. Jasne deski podłogi oślepiały. Zamknąłem oczy i jeszcze bardziej dochodził oddech brata. Nie było wolnego miejsca od głosu łapanego do życia powietrza. Usiadłem w kuchni i zakryłem twarz dłońmi.

– Chuj mnie to wszystko obchodzi.

– Słyszałem – dobiegł głos brata.

– Co słyszałeś? – zerwałem się na nogi – Słyszałeś, że tego wszystkiego nie ma? Jesteś zdrowy, nie masz spierdolonego życia, dzieci cię kochają, jesteś leśnikiem, żona nie zapomniała, co dobrego zrobiłeś!

Nie wyszedłem z kuchni, z daleka, nie widząc, przez ścianę, przez drzwi, krzyczałem, nie widząc pobojowiska, ciuchów, posprzątanego mieszkania, rozgrzebanego na nowo, od rana, od wyjazdu, od telefonu brata, że musi mi coś powiedzieć.

– To ja pierdolę taką rodzinę. Nie wiem, czy kocham – jednym tchem powiedziałem.

Brat nic nie odpowiedział. Nie było żadnej odpowiedzi, na którą bym czekał. Z milczenia, z ciszy wyłoniła się przestrzeń w ciasnym mieszkaniu. Nie mieliśmy dokąd uciekać przed rozmową, której nigdy nie próbowaliśmy nawet rozpocząć. Teraz było za późno, niosła za duże ryzyko pogubienia się w słowach i zapamiętania brata obcego i pogrążonego w nieprzeniknionych myślach. Wybraliśmy obaj milczenie albo zostało nam narzucone przez strach przed sobą. Od początku drogi do domu niczego bardziej nie pragnąłem od poznania się z bratem, znalezienia wspólnie rozumianych słów, w okolicznościach sprzyjających mówieniu językiem żyjącym tyle, co my, przez chwilę rozmowy, który zaraz po nas zniknie razem z naszymi uczuciami i sądami. W lekkim uśmiechu na nietrafność słów w opisywaniu zamykającego się życia brata, moich wspomnień, w opisie rodziny i naszych wszystkich pogubionych szans na wspólny język. Całymi latami. Nawet teraz.

Za ścianą brat się poruszał na moim łóżku. Nie wchodziłem do niego. Nic nie mówić, nie dotykać, nie zmieniać położenia, tak żeby na chwilę zupełnie wystarczyło, było spełnieniem, tak, jak jest i to, co jest. Najlepiej, gdyby można było teraz przerwać jakiekolwiek działanie, ale móc zawsze jeszcze wrócić, jak do opowiadania, przestać pisać, przestać żyć na niewiadomy czas, bez nieodwołalnych konsekwencji, by to życie, ja, brat, rodzina istniały tylko jako propozycja, do całkowitej zmiany, a nie było jedyną, raz na zawsze zamykającą się historią.

Zajrzałem przez niedomknięte drzwi do brata. Leżał w moim łóżku, w pozycji, w jakiej ja najczęściej zasypiałem, na boku, z podciągniętymi kolanami, z rękoma obejmującymi kolana. Przymknąłem drzwi jeszcze bardziej. Za moment otworzyłem je szeroko. Słońce wchodziło i połączone, gorące pokoje oślepiały. Widzenie jednym ślizgiem przeszło po wnętrzu, odebrało ciężar przedmiotom i zaprzeczyło ich funkcji i przydatności. Mieszkanie było z wszystkiego wyczyszczone przez światło. Zawsze właśnie na tle nieskazitelnego błękitu pojawiały się jerzyki. Wykończona do perfekcji powierzchnia nieba udawała, że istnieje. Jerzyki, wpadając na nią, przecinając i dziurawiąc, spadając z góry, z boku, ukosem, z rozdzierającym wołaniem budziły drugie życie. Jerzyki i świat dookoła nich był gwarancją sensu bez wymaganego naszego udziału.

 

Opowiadanie Grzegorza Strumyka zostało zakupione w ramach programu „Tarcza dla literatów”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Grzegorz Strumyk, Nie ma, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...