15.06.2021

Płaskowyż

Zdębiałem.

– … Jak sosny urosły.

Coraz więcej zasłaniały. Co roku, z góry pozrywany horyzont. Przyrost wyjątkowy, jak po wybuchu. A jałowce wielkie jak postacie, przerosły mnie wzrostem i kolorem. Od czasu, jak zacząłem tu zaglądać, po raz pierwszy tak zmalałem. W oczach za to urosło.

Postanowiłem zostać dłużej. Ulotniły się wszystkie nocne pomysły na opowiadanie. Nic z nich nie pozostało poza pragnieniem.

– Zostać tutaj.

Najgorsze, że pierwszym pragnieniom nauczyliśmy się nadawać jakieś wymyślone cele. Jak partyzanci, którym przez myśl nie przeszło, że pokochali wolność życia w lesie, i dla tej swojej nowej ojczyzny, a nie dla żadnej idei, dadzą się prędzej zamknąć niż wykurzyć z lasu.

Ja nie uciekałem, nie pozostawiałem niczego znienawidzonego, nie miałem dosyć. Nie tęskniłem za tym, co kiedyś przeżywałem, zanim nie zobaczyłem po latach zmienione miejsca. Zobaczyłem, że drzewa, droga, las nie mogły być tłem moich zabaw, pierwszych wydarzeń. Od teraz tylko uczestniczyliśmy w nich na równi poprzez czas. Płaskowyż zalesiony kilka lat przed moim narodzeniem, szkółka leśna, w której z trudem przez pierwsze lata mogłem się skryć przed oczami saren i ludzi, był tym samym płaskowyżem poprzez czas, jaki od tamtych chwil upłynął, tak samo dla mnie, jak i dla niego. Drzewa i ja dorastaliśmy do siebie przez wiele lat, bym teraz mógł w drzewach zobaczyć istoty nieustępujące człowiekowi w przedzieraniu się do samodzielnego życia, i jak człowiek łatwe do zniszczenia.

Byłem wolny w zamiarach życia i zawsze oczekiwałem w miejscu, w którym się znalazłem na zamianę tego obszaru. Mogłem też mieć plany wobec drzew.

– Nie chciałbym nigdy wykorzystać swojej przewagi nad tymi drzewami… tak jak nie chciałem kiedyś…

*

Regularnie co roku w lipcu pojawiałem się w domu ciotki. W domu ciotki nie było dzieci ani mężczyzn. Żyła samotnie i nawet nie wiem, czy była jakąś moją ciotką, czy tylko tak się ją nazywało, nie ma kogo o to zapytać, i to nieważne. Była naprawdę jedyną ciotką, do której chciałem jechać. Do miejsca, w którym interesowałem się światłem przechodzącym przez liście, zapachem rozkładających się łodyg, ratowaniem wszystkiego, co było zjadane. To stawało się jakimś moim obowiązkiem – stała czujność, by nie ominąć zadziobywanego robaka albo wyrywającej się z pajęczyny muchy. Nie ratowałem przecież wszystkich much, tylko te, które głośnym brzęczeniem zwabiały mój wzrok. To przez szczegół, przez szczegół obserwacji, że jeśli wyrywa się, wije, skręca, szamocze, to znaczy, że nie chce, że broni się, chce się uratować. I ja też chciałem. Mogłem. Mogłem ratować, kiedy usłyszałem, trafiałem na początek walki. Może to właśnie walka dawała impuls do obrony już prawie pokonanego, bez szans. Zjawiałem się jak niespodziewana w tym świecie siła i z radością przyglądałem się ucieczce tego, który był przeznaczony do zwycięstwa. Dosyć wcześnie zauważyłem jakieś prawo do zabijania, choć wtedy tak tego nie nazywałem, a dziś tym bardziej, to była konieczność zabicia kury, aby na stole zjawił się dobry obiad. Nic więcej. Aż tyle. Tu było jedno, a tu drugie, ale w przemienieniu się biegającej po podwórku kury w rosół uczestniczyłem jako świadek, a później jako nadwrażliwy kat. Nadwrażliwy, więc z tym większym rozmachem wykonujący swą rolę. Ten obiad zanim stał się mięsem był żywą kurą, którą wybierałem z ciotką, słysząc jej argumenty za zabiciem tej białej, a nie tej nakrapianej. Zawsze był jakiś wybór, jakaś konieczność, jakieś za i przeciw, jakaś ciekawość aktu, modlenie się i odraza, a zaraz potem przyjemność na myśl o czekającym obiedzie. Różne głody niezwykłych zdarzeń zaspakajały się przy okazji. Ale tym pierwszy głodem był głód własnego żołądka, jak głód własnego życia, nie do odrzucenia, niedający o sobie zapomnieć, nie do przezwyciężenia, głód nad głody, praprzyczyna pierwszych pytań: dlaczego? Na te pierwsze pytanie o zniknięcie kury była odpowiedź w południe na obiad. Choć kury nigdy nie miały tak smutnego spojrzenia jak złowione ryby i przez to trudno było mi je polubić, to z czasem z trwogą zauważyłem, że oczy niektórych ludzi są podobne do kurzych, że biegają z trzepotem jak ptaki, i tak samo nie rozumieją tego, co muszą robić, a to robią i nie wiedzą, co się z nimi dzieje, jak osłabną, a wiedzą, że słabe zwierzę trzeba w pierwszej kolejności zabić.

To wszystko przez głód, który jest w każdym żyjącym ciele. Tak samo we wróblu, jak w żabie, i tak samo w człowieku każe działać, tłumaczyłem, i wystarczała mi ta odpowiedź do końca tego świata, który się skończył nieodwołalnie wraz z pierwszym transportem, jaki widziałem.

*

Któregoś lata nie było już co ratować.

Jak co roku, matka odwoziła mnie do ciotki, pomimo że nie doczekaliśmy się od niej listu. Nieraz już tak bywało, nie lubiła pisać, telefonu nie miała. Wiedzieliśmy, że zawsze mnie przyjmie na miesiąc wakacji. Ciotka była starsza od matki i każdego roku przy okazji tych odwiedzin długo ze sobą rozmawiały, chodząc po polach i brzegiem lasu. Ciotka mogłaby być siostrą mojej matki, która tęskniła do prawdziwej przyjaźni, której nigdy jej nie zastąpił ani mój ojciec, ani jej matka, o czym dowiadywałem się powoli i długo. Kiedy to zrozumiałem, wiedziałem już, że jestem do niej bardziej podobny niż chciałbym.

W drodze od przystanku autobusu do domu ciotki prawie nie rozmawialiśmy. Matka jeszcze bardziej ode mnie musiała tęsknić za przestrzenią. Oddychaliśmy w ciszy. Już z daleka widać było jakieś zagęszczenie cieni wokół parterowego domu, jedynie biała ściana obory świeciła w zieleni. A później, im bliżej, tym gorzej. Sąsiedzi, rodzina, której nigdy wcześniej nie poznaliśmy i tłum ludzi mających naraz coś do zrobienia. Zatrzymaliśmy się i z odległości przyglądaliśmy się załadowywaniu wszystkiego. O nic matki nie pytałem ani matka nie starała się nic mi tłumaczyć.

Do dziś widzę obrazy załadunku całego świata i przesuwających się samochodów w nieznanym kierunku. Obrazy wrosły w pamięć jak pionierskie drzewa, w przygotowaną przez nie glebę mogły już później wrastać zdarzenia coraz bardziej wymagające zrozumienia.

Jednym rzutem, jedną drogą odchodziły, transport za transportem, a za pierwszym czarnym samochodem, żegnanym jeszcze wzdłuż drogi, ruszył autobus o najsmutniejszym kolorze, kolorze nienazwanym. Zaraz po nim, w półotwartej ciężarówce, przesuwały się boki krów. Światło i kurz wymazywały sprzed domu codzienny ruch. Gdy matka, chcąc coś powiedzieć, tylko lekko pociągnęła mnie w powrotną stronę, nie chciałem iść, starałem się jeszcze coś dojrzeć ponad płotem, za otwartą bramą. Pośpiech, z jakim znikały wokół domu oznaki życia, zmuszał do wypatrywania najdrobniejszych szczegółów, ale szczegóły były nieruchome.

Matka coraz bardziej zdecydowanie chciała odejść, lecz to ja zatrzymywałem ją w miejscu.

– Wszystko zabierają? – zapytałem, ale nie było to skierowane tylko matki.

– Może tu się tak robi.

– A my skąd jesteśmy?

– Nie wiesz?

– Wiem. – A potem zaraz ten wybuch. – Po coś mnie tu przywiozła? Nienawidzę cię.

Oboje przestraszeni wracaliśmy do domu z walizą sto razy cięższą niż przy wyjeździe. Razem zrozumieliśmy więcej.

*

Dużo, dużo później odkryłem. – Rodzice muszą trafić na swoje dzieci i dzieci na swoich rodziców.

Ja z matką trafiliśmy na siebie. Tego jestem pewien. Poranieni w takich chwilach jak tamta, raniliśmy za cały świat kogoś najbliższego, tak jak rani się przyjaciela, o którym się wie, że nie odda, że zrozumie i że to nic innego, tylko nasza bezsilność.

Myśmy nigdy nie pamiętali dłużej raniących słów, tylko powracali do tych chwil, szukając, o czym te słowa mówiły.

Myśmy, myśmy… myśmy przecież nie traktowali siebie inaczej niż resztę świata. Szukało się znaczeń, najbardziej wtedy, gdy nic nie można było zrobić.

*

Od tamtego czasu, przez lata nie chciałem zaglądać w to miejsce. Tylko czasem sen przeciągał mnie przez małe gospodarstwo ciotki, a raczej przez to, co z niego pozostało we śnie. A sen był realistycznym, dalszym ciągiem zdarzeń, z rodzaju najcięższych z możliwych snów, jak wieczny sen o lęku przez kontrolą biletów w pociągu. We śnie stałem w tym samym miejscu, co wtedy z matką, i jak z jakiegoś ukrycia w otwartej przestrzeni patrzyłem, co dalej się dzieje. Byłem tam nielegalnie i bezprawnie, bez żadnej odpowiedzi na proste pytania: kim jestem i co tu robię? Ani z rodziny, ani obcy, tylko ktoś, kto tu bywał i chce się upomnieć, żeby trwało to, co polubił.

*

A najbardziej na świecie polubiłem oczy zwierząt. Miało już tak pozostać. W wydarzeniach, w których nie chciałem uczestniczyć byłem w sytuacji ryby na brzegu, która jeszcze długo potrafi oddychać z otwartymi oczami wlepionymi w toń nieba. Nie oddech, poruszanie się skrzeli ryby czy futerka królika, ale właśnie oczy były dowodem życia pewniejszym od jakiegokolwiek ruchu. Granica między wilgotną, żywą wypowiedzią oczu a mętniejącym, rozsypującym się wyrazem rozciągała się na drzewa, kwiaty, kamienie.

Nie myślę dziś wcale, że przypisywanie daru widzenia roślinom i rzeczom wyróżnia tylko dzieci i musi zostać porzucone przez nie jak miłość bez imienia. Nie wstydzę się tego, nie zaprzeczę, nie zrezygnuję ze swojej wiedzy o widzeniu nas przez świat, gdy się tego zupełnie nie spodziewamy. Może to jedyny powód życia – być widzianym nie przez wszechwiedzące oczy, tylko przez oczy królika, ptaka, drzewa.

Właśnie spojrzenie w oczy królika było bezpieczniejsze, bliższe od spojrzeń w oczy ciotki, kiedy wybierała go z klatki.

U ciotki zawsze był jakiś wybór: „Wybieramy tego króla, wybieramy tę kurę, wybieramy tego cielaka.” „Patrz, ten jest żywszy, a ten jest trójbarwny i już stary, tego wybieramy”.

Ale ja widziałem w głębi klatki tylko oczy królika, czyli prawie wszystko, co wyznaczało dla mnie jego życie, i jeszcze zielone liście, które jadł z mojej ręki, też oczami, patrząc zawsze na mnie.

To po oczach od tamtej chwili poznaję, po której stronie chcę pozostać, nie chcąc pozostać po żadnej, w chwili, kiedy się pozostaje samemu. Jak królika co parę dni, wybierano co kilka lat kogoś z najbliższych, kogo ostatnie zapamiętane spojrzenie wypalało się w pamięci czymś na podobieństwo szaleństwa, pytaniem, czy to ja czasami nie opuszczam kogoś, żyjąc dalej. I była we mnie radość, że mogę o tym myśleć, pytać, że dałem sobie prawo do takiego spojrzenia na śmierć, w którym to żyjący zdradzają tych wybieranych. Żyjący godzą się na to zawsze, bo inaczej nie mogą, muszą dalej, chcą, mają obowiązki i pamięć. Ale źródło pamięci odpływa, wysycha, zamienia się w koryto legendy, mitu, który ożywia sam siebie. A źródło, które było człowiekiem, królikiem, przyczyną nowych odkryć, zaprzeczeń, powtórzeń – znika. Nawet nie znika, bo znika to pięknie chmura, ale rozpada się, zamula, psuje tak, że przed pięćdziesiątką w grubym zeszycie zapisałem życzenie, bez pretensji i bez adresu – „Jeśli dostaliśmy skończone życie, to powinniśmy je dostać z siłami do końca”.

Bo o nieodwołalnej konieczności nie ma co gadać, jeśli nie istnieje wybór – rzecz jest uczciwa od początku… ale pamiętam te długie przygotowania, jak do niedzielnego obiadku u ciotki, przed którym trzeba było wybierać najsłabsze stworzenie wśród nic niewiedzących królików. Za to ja wiedziałem i będę musiał wiedzieć więcej i jeszcze więcej o przygotowaniach do obiadu, a według niektórych – uczty.

Wszystko przez te oczy królika i ciotki.

Obrazy, jakie widziałem w tych oczach, zaraz się odwracały w swoje przeciwieństwo. Oczy królika, przyzwyczajone do naszego widoku, widziały nieprzerwany wodospad łąki spadający codziennie z naszych rąk. Ciotki oczy widziały cel swojego życia i zagłębiały się w czekające ją czynności. Za chwilę królik ginął, a trochę później ciotka płakała po niezjedzonym przeze mnie obiedzie.

Uciekałem przed nią w zieloną przestrzeń, w roślinność, zagmatwaną i dającą proste schronienie plątaninę łodyg, migotliwą zabawę światła i cienia w tyle ogrodu. Tam świat roślin wydawał mi się sprawiedliwszy, chyba dlatego, że żadna z nich nie protestowała przed ginięciem. Pochłanianie odbywało się w zgodzie i ciszy. Może to przede wszystkim cisza decydowała o odbiorze świata roślin jako lepszego od świata ludzi i zwierząt. Na pewno był to świat pozbawiony możliwości, zależny od losu, który rzucał na ziemię, a nie od własnego wyboru, zajęcia czyjegoś miejsca.

W czasie krótkiego lata mogłem zobaczyć odrastanie, przemianę ściętego w nowe łodygi, a najważniejsze było to, że rośliny miały też oczy pod ziemią, oprócz liści w gęstwinie na powierzchni. Jak podtopiony las z daleka albo wyspa pokrzyw ukazywały w swojej niedostępności spojrzenie w cieniu, zawsze obecne bez konieczności ujawniania. Spojrzenie roślin czuło się na sobie jak poruszające nimi powietrze.

To może wtedy, na pewno wtedy, powstało moje poczucie bliskości z drzewami. Z ich podwójnym istnieniem, rozległym, rozgałęzionym w powietrzu i w ziemi, pod którą zakopywało się umarłe króliki. W górze – światło i ruch, ulga od dochodzącego powietrza. W dole – kontrolowane gnicie, bo kto choć raz nie zajrzał do zakopanego przez siebie martwego ptaka czy kreta? Ja tak, zaglądałem do chwili, gdy w ziemi zaczął się wielki ruch i już więcej nie zaglądałem.

Drzewa musiały być pierwszymi większymi od człowieka tworami, jakie on zobaczył, musiały być pierwszymi domami jeszcze przed jaskiniami, pierwszymi świątyniami. Tak musiało właśnie być, jeśli przeżyliśmy, dotrwaliśmy do tej chwili.

Drzewo zostało moim pierwszym wszechświatem, w całości objętym wzrokiem, od czarnych dziur w ziemi do wirujących galaktyk wśród liści, wchłaniało do wielkości zimnej grudki ciepłego królika i wybuchało nowymi jasnymi liśćmi w rozszerzającej się latami koronie.

*

Skąd mogłem wiedzieć, że po kilkudziesięciu latach tak to wszystko zobaczę, wyświetlone w jednym, podzielonym kadrze? Przypomniane obrazy i białe litery tłumaczenia, jak w niemym filmie.

Nawet nie wiem, czy to dopiero dzisiaj się zaczęło.

Rozpętała się nienazwana jeszcze wojna, prawdziwa zagłada wolnych, starych drzew. Koniec podróży najpiękniejszą kiedyś aleją, przy której kończą się teraz wielkie drzewa naznaczone do ścięcia białymi krzyżami.

– A więc jednak uciekam? Ale skąd? Ze swojego czasu? Do miejsca letnich wakacji u ciotki? Do pochowanego królika i kosmicznego drzewa? Żadnej ciotki na wsi nie było. Całe życie w lepkim, tłustym mieście. Ciotka dopiero teraz się zjawiła, w ostatniej chwili, żebym mógł opowiedzieć, jak bardzo zaczęło brakować mi ciszy. Nie milczenia, tylko wymownej, mówiącej ciszy oczu i starego drzewa, ciszy odjeżdżających w transporcie za człowiekiem rzeczy, jego stworzeń, ubrań i przedmiotów przemawiających swym trwaniem i wiernością aż do zniszczenia. Tylko matka pozostała prawdziwa. Jej to opowiadam nad tymi ostatnimi ściętymi drzewami przy ulicy, a w tle jej nieodnaleziona siostra, moja ciotka otwiera furtkę, przez którą można wrócić. Tak naprawdę nie ma gdzie wracać, ogrodu nie było, on jest tylko w pragnieniach, potrzebny do wypowiedzenia tego, czego nigdy nie było w takiej skali, a jedynie w drobinach, w jakiejś trawce wyrastającej w szczelinach bruku, korzeniach podnoszących płyty chodnika, w oczach psa pochowanego w parku.

Opowiadanie Grzegorza Strumyka zostało zakupione w ramach programu „Tarcza dla literatów”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Grzegorz Strumyk, Płaskowyż, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...