puszka Pandory
głośno wyłam, gdy babka czesała mi włosy – czarne zęby
grzebienia szarpały i syczały, rosnąc
w nieskończoność; uciekałam. w ogrodzie,
gdzie mieszkała szeptucha, krety i moje koty, falował
gorzkawy chłód – dwumetrowe łopiany, bicze
pokrzyw i osty. w owym czasie, pamiętam,
sen miał barwę wrotyczy. lewitowałam bosa
nad gardzielą studni. faun
miał lokum w kurniku
– drżałam, kiedy wychodził; cyrklem
ostrego światła zakreślała się przestrzeń.
przybywali popatrzeć, szeroko stawiając stopy;
ciągnęli za sobą tłuste
cienie i miałką sól. w obcej mowie nazwali
miejsce. było inaczej – duszno
od ich ostrych zapachów i obcego powietrza.
puszka była u kryta w szczelinie;
w spróchniałym pniu – słyszałam grzechotania
i stłumione chichoty. odkąd
zwinęli w rulon żywą mapę ogrodu, czas się stał
linearny –
przedmioty
zachodzą rdzą; zaczynają krwawić.