Pył
Po raz kolejny wspomnę coś
z dzieciństwa. Miałem kilka lat,
matka zostawiała mnie pod opieką
dalekich sąsiadów. Oboje starzy,
nie pracowali. Byłem dla nich rozrywką,
moje kalekie słowa, klecone zdania wzbudzały
śmiech, obecność – radość. Pamiętam ich
poranne krzątanie, ciężki oddech
żelazka na ubraniach, chleb upitwany
tępym nożem, parujący czajnik przy
okopconym, tłustym kominie.
I to właśnie tam widziałem starą,
leżącą w brudnych betach kobietę,
którą się opiekowali. W wąskim łóżku
wypełnionym jej ciałem choroba stawiała
gładkie, pewne kroki, zmarszczka krajała czas.
Pamiętam, jak ją przebierali:
tak długo w objęciach swojego ciała
opadała bezwładnie na poduszki,
ociężale wisiały jej nagie, matowe piersi.
I mówili do mnie: Łukaszku, uderz babkę,
uderz. I podchodziłem, i biłem,
choć nie była to złość ani gniew.
Potem zostawiając te krzyki,
gesty, wojenki przeciw śmierci,
wybiegałem na podwórze, gdzie mamrotało
słońce, bydło ślizgało się w błocie.
A oko nieba kręciło się, wirowało
i robi to do dziś – rozciera mnie powoli
na proszek, na pył.