Raptularz wołyński
I.
Podróżować to trochę jakby mniej umierać
w gorączce zwiedzamy kraje i style
mijamy się w drodze po światło Rzymu
i mirrą pachnące Kijowa świątynie.
Dróg wiele – jedna najważniejsza
na kolanach najbliższa do domu
na pograniczne nadziawszy się słupy
o czym mówimy – że Paweł i Gaweł
do jednego modlili się Boga
że węgiel fundamentów odrzucony
że kości białe w brzozowym gaju
trawi mysz polna…
Słowa nasze tylko wędrowaniem –
ucieczką w marzenia – święta Zofia
otwiera niebo – słyszę pytanie:
„aszcze komu chotiasze piesni tworiti?”
– wiary jako miecz i ogień
nie pamiętaj Panie.
II.
Na progu drewnianej chaty
stoi matka – już słychać jej
śpiewne wołanie – chleb
łamie świętym znakiem
i dymi barszcz na obrusie białym.
Noc wołyńska – soczysta i zaczarowana
księżyc jak aureola
nad konfesjonałem – obok brzoza
ostatnia z ogrodu – Sodomy senna mara
i wszystko co jest już tylko było.
Samochód marki „Lviv” jak wóz
na mlecznej drodze – wprost do nieba
gdzie stoły pełne jadła dymią
a w lustrze okien:
Wołyń Wołyń – miód i płomień.
III.
Po wołyńskich drogach duch ognia
się błąka – „Lachów ni ma” – mówi
spotkana kobieta – piękna i zagubiona
jak madonna znad źródeł rzeki.
Z Czechowiczem do Włodzimierza –
to by rozkosz była! Święta Anna
szanuje wariatów – zna też wszystkie
rozbójników drogi – lecz kostur
śmieszy dziś pielgrzyma.
Pochylamy się nad wodą – twarze od ognia
dalekie – przez spróchniałe sady
pomyka motyl – jeszcze gospodarze doleją
wina i chleb gorący dadzą na drogę:
garść ziemi biorę – między wiersze wkładam.