Trzciny
Wysokie trzciny, warstwy trzcin, wysokie
pod niebo, trzeba krążyć, by pasma wody
i błękity wyznaczyły wąski szlak
nie wiadomo ku czemu. No i właśnie,
o co tu chodzi? Gdybym powiedział, że
„pewnie o”, byłbym skończony; trzciny są
coraz gęstsze, poruszają się, ale
prawie ich nie słychać, będę więc mówił
językami ludu, wszystkimi, wszystko
będzie „super”, „mega”, wszystkiemu „damy
radę”, będę na końcu zdań dawał
pytające „tak”, jakbym tę jedność złych
gustów chciał wymusić, szczególny rodzaj
rozkoszy. Będzie dobrze, ale miejsce
im bardziej jednolite i porządne,
tym bardziej obce i tym bardziej mi się
rozprasza. Tylko trzciny, wysychające
wody, błękity i brak odbicia – nie
robią wielkiego szumu; nie robię o nic
hałasu, sny prawie milczą, prawie
się nie toczą, i wtedy wszystko przepada,
przepadamy, wraz z brakiem, powoli,
rozmyślnie, na uboczu