Wiersz dziękczynny
Płonie tęcza na Placu Zbawiciela.
Młodzież zaciąga się oparami benzyny,
duszną i parną niedzielą,
o którą się potykamy
zduszeni strachem.
Miasto zaciąga się oparami benzyny,
chłodnym żwiremz dna
naszych serc, z dna naszego kraju,
z Placu Zbawiciela.
Płoną place i mięśnie.
Ogień zajmuje bagry i cmentarze,
rozlewa się w nazwach i granicach.
Wyciągamy język jak pomarszczone pisklę
i kaleczymy je o suchy żleb wyrobiska,
o serce, które nawet nie brzmi jak mięso,
tylko jak strach, i wciąż się z nas wyrywa,
a my jak skulone kocięta lgniemy do siebie,
do zapachu parującej sierści, do rwącego tętna
wypełniającego nas po brzeg, nad który
ściągnęliśmy ten potężniejący gniew.
Płonie, płonie ten kraj, a nasze serca padają
pod ciężarem tego placu, tego strachu.
Na dno padają, na dno, na chłodno,
na marne.