Wymiana spojrzeń
Wstęp prawie naukowy
Ludzie są ciekawi ludzi. Czasem ktoś bardzo zajęty zwraca mniejszą uwagę na otoczenie, ale i w takich wypadkach, bodaj kącikiem oka, zerka na lewo, prawo i ogląda ludzi. Siedzimy w tramwaju lub pociągu i przyglądamy się sobie wzajemnie. Mierzymy kogoś oczami albo udajemy, że nie zwracamy uwagi na czyjeś spojrzenie. Czasem są to istne pojedynki. Dwóch gości wpatruje się w siebie wytrwale, „kto dłużej wytrzyma”. Ten, który pierwszy odwróci głowę, czuje się pokonany. Nie lubimy, kiedy się nam ktoś bacznie przygląda, ale czujemy również pretensje do ludzi, którzy na nas nie zwracają uwagi. Cała sprawa jest, jednym słowem, mocno zagmatwana, ale bardzo ciekawa. Przystępując do opisania kilku błahych historyjek, które zdarzyły się pewnemu młodzieńcowi, muszę jednocześnie podkreślić, że jestem pierwszym człowiekiem, wśród ludzi trudniących się w Polsce wypisywaniem atramentu, który zwrócił uwagę na to ważne, powszechne zjawisko „wzajemnego oglądania się”. Nie miałem tu poprzedników! Mógłby ktoś zwrócić uwagę, że kiedy jesteśmy w ogrodzie zoologicznym, następuje również pewnego rodzaju wymiana spojrzeń między człowiekiem a zwierzętami. Jednak ta wymiana spojrzeń jest czymś zupełnie różnym od tamtej. Kiedy pawian, podrażniony przez nas lusterkiem, patrzy ze złością, obojętne nam jest, co ten pawian myśli, po prostu nie potrafimy odbierać myśli nadawanych przez pawiana. Jedynie spojrzenie ludzkie ma ową tajemniczą, nadawczo-odbiorczą siłę. Przyglądamy się komuś i równocześnie nadajemy jakieś nasze myśli. Ktoś patrzy na nas i odbieramy od niego wrogie lub przyjazne, szydercze lub pobłażliwe fale uczuć. Są to dialogi bez słowa, rozmowy, których toczymy setki i tysiące. Rozmowy krótkie i długie, takie, które pamięta się tylko przez sekundę, i takie, które żyją w nas przez lata i toczą nasz organizm jak korniki starą sosnę. Są spojrzenia, które pamięta się do śmierci. Różne historie wynikają z tego „wzajemnego oglądania się”.
A jakie mamy bystre oczy! Są one jak mikroskopy. Ujrzą najmniejszą śmiesznostkę, plamkę, pyłek i powiększą go wielokrotnie. Nasze oczy są też podobne do teleskopu, wyławiają z kłębowiska zdarzeń i obrazów jedną twarz – gwiazdę, i idą za nią, śledząc uporczywie jej drogę. Odbywa się, powiedzmy, jakaś wspaniała defilada wojskowa. Lecą samoloty, grzmią czołgi, dudnią armaty, tymczasem sto tysięcy oczu widzi z jakąś potworną ostrością wśród tej masy pojazdów i ludzi małego żołnierza, który ma bardzo wielką czapkę spoczywającą na odstających, ogromnych uszach. I te uszy nie schowają się wśród samolotów, sztandarów, wspaniałych orkiestr! Nic nie pomoże, że przed nami defiluje dziesięć tysięcy różnych uszów, widzimy te jedne, podtrzymujące dużą czapkę.
Nic się przed naszymi oczami nie ukryje. Jakaś kobieta ma przekręconą pończochę na lewej nodze. Wszyscy widzą zwiniętą pończochę i krzywy szew. Wprawdzie stoją na ulicy wielopiętrowe kamienice, jadą samochody, ze słupów krzyczą wesołe, kolorowe afisze, przechodzi tysiąc różnych kobiet, a jednak wszyscy najlepiej widzą skręconą pończochę. Mężczyźni z jakimś smutkiem i bólem patrzą na ową nogę, wielu z nich ma chęć przeprosić właścicielkę nogi i powiedzieć: „Przepraszam, ale pończoszka przekręciła się na lewej nóżce”. Podlotki, które idą za nieszczęsną, uśmiechają się z okrucieństwem. Jakoś ten ciemny szewek idzie tak ukośnie, że wszyscy go widzą. Ale odbiegłem trochę od tematu, mam przecież opowiedzieć trzy przygody pana Stanisława. Oto one:
I
Pan Stanisław siedzi w przedziale kolejowym i przygląda się uważnie wszystkim pasażerom. Spojrzenie jego pada wreszcie na jegomościa, który zajmuje miejsce przy oknie. Twarz od twarzy w przedziale kolejowym oddalona jest zaledwie o kilkadziesiąt, a czasem o kilka centymetrów. Z takiej odległości łatwo jest dojrzeć najmniejszy pryszczyk. Starszy jegomość czyta sobie spokojnie gazetę. Stanisław patrzy uważnie na jego nos, na włosy, oczy i usta. Patrzy tak i patrzy. Tamten „odrzuca” spojrzenie raz i drugi, potem odwraca głowę do okna, potem przymyka oczy, potem ziewa nerwowo, potem zasłania sobie twarz dłonią, jakby go rozbolały zęby. Jednym słowem, ucieka z oczami i uciec nie może. Zaczyna się nerwowo wiercić, wyjmuje chusteczkę, wyciera sobie czoło, nos, zagląda w lusterko, rzuca szybkie, dyskretne spojrzenie na rozporek. Wszystko w porządku. Po dłuższej chwili nie wytrzymuje i zwraca się do Stanisława…
– Pan sobie coś życzy? – Głos jego jest ostry i zaczepny. Stanisław aż mruga ze zdziwienia. Uśmiecha się i wzrusza ramionami.
– Nie życzę – odpowiada lakonicznie.
– To czego pan się tak przygląda? – w głosie gościa drży hamowane oburzenie. Stanisław uśmiecha się wyrozumiale.
– To nerwy, nerwy, proszę pana. Mam ciekawsze rzeczy do oglądania… – Jegomość patrzy na Stanisława i czerwienieje. Teraz obaj patrzą na siebie jak wrogowie. Każdy wypowiada w myślach pod adresem przeciwnika kilka grubiańskich słów. Potem obaj „zapaśnicy” zwracają się w stronę okna i patrzą wytrwale na przemykające krajobrazy. Patrzą tak i patrzą w to okno, ale jakimiś wewnętrznymi oczami oglądają się wzajemnie i złoszczą bez miary.
II
Pan Stanisław siedział w poczekalni kina „Potęga”. Była to mała poczekalnia i znajdowało się tu zaledwie kilka starych krzeseł i jedna ławka. Pod ścianami stały grupki dzieciaków. Chłopcy opowiadali sobie z ożywieniem treść filmu, na który wybierali się trzeci raz. Jeden z tych chłopców opisywał, jak to Biały Kieł walczył z buldogiem. Chłopiec robi przy tym straszne grymasy, szczerzy zęby i warczy jak buldog.
Obok Stanisława siedzi na ławce drobna staruszka. Co jakiś czas wszyscy spoglądają na zamknięte drzwi. Przez drzwi dochodzą jakieś dźwięki, okrzyki i muzyka. W poczekalni jest coraz więcej ludzi, ale drzwi na salę nie otwierają się. Pod wielkim zegarem stoi obojętny bileter. Dwie uczennice szepcą sobie coś na ucho i jedzą cukierki. Jedna z nich rozgląda się po sali i nie wie, co zrobić z papierkami. Wreszcie stanowczym krokiem idzie w kierunku kosza na odpadki, obrzucając przy tym wszystkich dokoła dumnym spojrzeniem, lekceważąco też spogląda na grupę sztubaków, którzy palą jednego papierosa. Uczennica wrzuciła papierki do kosza, zaczerwieniła się przy tym i podbiegła do koleżanki.
Tymczasem Stanisław poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Wyjął gazetę i ostentacyjnie zakrył sobie twarz, nawet nie udawał, że czyta. Myślał ze złośliwą satysfakcją: „Patrz sobie teraz na papier. Naści kawałek gazety, gap się”. Czuł, jak po drugiej stronie gazety oddycha ciężko staruszka. Po chwili schował gazetę do kieszeni i zaczął się niby obojętnie rozglądać po poczekalni. Tymczasem staruszka wpatrywała się w niego jasnymi, dobrymi oczkami.
„Czego się ta wstrętna staruszka tak gapi – pomyślał – rozsypuje się ze starości, a świdruje oczkami, jakby chciała człowiekowi do żołądka zajrzeć, wybrała sobie obiekt!”.
Stanisław spojrzał na staruszkę szybko i tak nieprzyjaźnie, jakby rzucił w nią dwoma ostrymi nożami. Wbił w nią te okrutne noże, przekręcił, a potem odwrócił się plecami do swojej ofiary. Mała staruszka przestraszyła się tego spojrzenia. Zrobiła drżącą, suchą rączką krzyż na piersi i zaczęła coś mruczeć, przycisnęła też mocniej do siebie ceratową, wytartą torebkę.
III
Przyjemnie jest siedzieć w słońcu na ławce jednego z miejskich zieleńców. Trawniki są tu przystrzyżone jak głowy rekrutów. Chłodny już wiatr roznosi w powietrzu zapach skoszonej trawy i przypomina łąki. Dokoła wielkie domy, słychać gwizd fabrycznych syren, brzęczą tramwaje, jadą samochody i kłęby kurzu pędzą ulicami. Na zieleńcu całkiem inaczej. Tutaj wiatr czasem strąci z drzewa pożółkły już liść i kołysze nim długo, jakby się wahał, czy upuścić go na ziemię. Na klombie rozkwitają róże. Ach, trudno opisać ich barwy, które zmieniają się w świetle. Biała róża zdaje się rumienić, to znów blednie, kiedy słońce skryje się za chmurami. Na ławkach siedzą matki i kołyszą wózki z dziećmi. Na dwóch ławkach, w pewnej odległości, siedzi dwóch obcych sobie mężczyzn. Rozglądają się dokoła. Patrzą na drzewa, trawy, kwiaty, na młode matki i na dzieci. Uśmiechają się do dziewczynek, które grają w klasy, skacząc na jednej nodze. Naraz ich spojrzenia krzyżują się, aby po chwili odskoczyć od siebie obojętnie. Jednym z tych panów jest nasz znajomy, Stanisław. Drugi, starszy jegomość, podpiera pięścią brodę i patrzy przed siebie. Oprawa jego okularów błyska w słońcu jak mały, pozłacany rower. Siwe, spokojne oczy spoglądają na Stanisława najpierw uważnie, potem badawczo, wreszcie strofująco. Również spojrzenie Stanisława, które było miękkie i roztargnione, twardnieje. Stanisław przygląda się teraz starcowi, jak ciekawemu okazowi fauny i robi ponury wyraz twarzy. Obaj panowie równocześnie wstają z ławek. Myślą to samo: „Że też wszędzie trafi się na jakiegoś bezmyślnego bałwana, gapi się na człowieka jak… jak… posiedzieć spokojnie nie można”. Teraz panowie idą w przeciwnych kierunkach i buty ich skrzypią na czarnym żużlu ścieżki. W pewnej chwili oglądają się za siebie i raz jeszcze widzą swoje twarze. Teraz Stanisław zapomniał o całym świecie i ze złością pokazał nieznajomemu język. Zrobił to tak, jak niegrzeczny chłopiec z przedszkola. Nawet nie był ciekawy, jak na łobuzerski wybryk zareagował szanowny starzec.
Szedł wesoło przed siebie, było mu bardzo lekko na duszy i myślał: „Na drugi raz nie będzie się gapił”.
Przechodząca obok ładna blondynka spojrzała na niego ze zdumieniem. Stanisław przyjął spojrzenie życzliwie i z przyjemnością patrzał na jej smukłe, mocne nogi, biodra i resztę, która rytmicznie poruszała się pod obcisłą spódniczką. Wiatr igrał na karku młodej kobiety lekkim jak światło kosmykiem włosów.