*** (Bogów rodziły kobiety)
Bogów rodziły kobiety. Byli tacy mali
pod jasnym niebem piersi. Trzeba było ich kąpać,
przewijać, uczyć mowy,
a najpierw słowa mama.
Kapłani, którzy powiększają niemowlęta,
zamieniali je w państwa, w kontynenty.
A mamy były nie z tych, co razem olbrzymiały.
One były śmiertelne.
Ja i ty, siostro, jesteśmy śmiertelne.
Ich złodzieje owoców kołysali ludźmi, obsypując, łamiąc.
My inaczej kołyszemy – niemowlę do snu, syte.
W mundurach śmierci kładli ludzi przed czasem.
My inaczej kładziemy: uśpione niemowlę o jednym życiu
do czystej pościeli. Ostrożnie bardzo.
My, matki bogów, jesteśmy śmiertelne.
Dajemy, czego nie da nikt: życie. Jedno.
Czasem kilkorgu ludziom, którym opowiadamy
Boga synów, tak jak się opowiada sławnego
pisarza SF, z przekonaniem,
że wszystko mu się sprawdza.
My, matki, bogów, dajemy, co możemy, jedno
śmiertelne życie. Bez obiecanek życia po życiu, do którego
tak tęsknią synowie, gardząc życiem, otrzymanym
od nas. Gdybyśmy my, matki Boga synów, opowiadały
siebie, a nie Boga synów jak sławnego pisarza SF,
któremu wszystko się sprawdza,
wszyscy mielibyśmy lepsze życie.
Na pewno mielibyśmy lepsze życie.
My, matki bogów, nie wyznaczyłyśmy sobie kierunku.
Że już staniesz drzewem pomiędzy
drzewami, że się już głowa w ziemię wtula,
że jesteś ledwie fragmentem cienia
drzewa, które już widzisz – czujesz to,
całym ciałem widzisz to, tego się boisz.
No to już czas. Odejdź.
Zejdź z ziemi w ziemię. To nasz żeński kierunek jedyny.
Na pogrzeb przybędzie Bóg synów: któryś z synów
go wyśpiewa, śpiesząc się albo fałszując, lecz nie szkodząc
pieśni ojców.
Ale my wracamy do innego domu,
pod ścieżki, do matki matek bogów.
Prosto w ciszę tężejących objęć.
Niczyja. Jestem niczyja pod ptakami.
Coraz cięższa.
To czucie żeńskie. Żyję w napływającym
globusie okna. We wnętrzu upływającym.
Ptak w krótkiej spódniczce, wyprostowany w locie,
jak smukła dziewczyna. I taka dziewczyna, upływająca.
I drugi jak z mąki,
skrzydłami sypiący. Będzie taki chleb,
gdy słońce wygłaska rzeszotem stół, szczęśliwie codzienny.
I trzeci jak zawijas krótki
kolczastego drutu. Ludzie umierali na takich drutach.
I piąty, i szósty,
A każdy śliczny
i liczny. Tak upływam, jak one lecą.
Ale i tak lubię Boga.
Jest wysłuchiwaniem. Moim monologiem.
Tej strony pałacem widoków.
Kulturą. Misterium. I chwilą, gdy La Glorię lub cokolwiek
innego, Tu Misterio czy Hombre, zagra Gotan Project.
Jest moim wołaniem w najbardziej samotnej chwili,
która osobę ze stołu czyni:
opuszczony przez kochaną osobę,
nosi blat z naskórkiem.
Pierwsza się odzywam i stawiam warunki:
Bóg jest dobry jak kiedykolwiek najlepszy z ludzi.
Jak moja matka. Że może go nie ma,
to nic nie szkodzi. Ludzi też nie ma.
Daleko są. I coraz dalej, gęstniejąc.
Z tomu Ceremonia węglowa, z cyklu „Listy do Agaty”.