Autoportret w czerwonozłotej sukni
Od tamtej pory, kiedy ubrano wszystkie mojej dziedziny
w czerwonozłotą suknię, nie posiadam trzewi
wysłuchiwanych.
To żywa suknia – rosła i rośnie, przerasta i zasłania –
twarz, oczy, mowę.
Nade wszystko mowę.
To kwiat najwyższy na świecie, obdarzony władzą
kojarzenia z pustką, pustoszący,
i z mocą przenoszenia się rzepami ognia
przez mój rodowód, aż po dzisiaj, aż po jutro,
aż po śmierć wieków, które go stworzyły.
Ta suknia boli, węże jej płatków wciąż są silne,
nie mogę ich rozewrzeć.
Tą suknią płonę po wierzchu –
na wypalanej mowie – moją mową pełznę po sobie.
Moją mową wam tylko wędruję z oddali, połyskując.
Niech ktoś mnie zgasi. Ostrożnie, jak się gasi zegarek,
źle nastawiony – przeprowadźcie mnie
w inne miejsce, jak za wskazówkę zegarka,
poprzez przesunięcie na inną godzinę.
Na ręce mnie weźcie, zanieście pod deszcz,
który mnie obmyje z utartej kukły
i utartego pudła.
Czy ktoś może usunąć moje granice,
naostrzone popiersie, Madam Łopatę,
mistrzynię ciężkiego sapania pod butem,
co tak lekko skacze wokół mojej czerwonozłotej sukni,
i nieustannie wyznacza mnie gaszoną na szaro?
Zgaście mnie inaczej.
Kolorowo.
Chcę kolorowo.
Znam tysiące kolorowych słów, muszę je wypowiedzieć.
Obudź się, Madam Łopato, wyjdź spod buta, przestań oddychać,
żyj dla mnie na boku w spokoju.
Wiersz pochodzi z tomu Rozdziały, z cyklu „Białe Requiem”.