Cięty od stopy do głowy
I zszyty. Zwyczajnie zszyty i oddany
cały. Prawie.
Z drobnych fragmentów
istotnych-nieistotnych zostały epizody:
nostalgiczny popiół, zerwane przewody
donikąd, jedna żyła pod skórą krwawi,
ślepa ulica w podbrzuszu, owal twarzy
odszukuje ślad utraconej proporcji.
Szew to nie pozór. Wiele szram, blizn,
rys, przebarwień, bezbolesnych plam
już na dobre.
Sznyt obok sznytu kpią
z bytu, doczesnej przynależności psa
do stada, barbarzyńcy do plemienia.
Nieskazitelne modelki na wybiegu
à la niezniszczalne metafory piękna
suną jeszcze nietknięte. Białe karty.
Piękno, jak wiadomo, nieugięcie trwa
skryte w środku.
Ma własne królestwo,
niepodległość. Odrywa płatki ducha
i wykleja nimi człowieczą obecność;
nie używa lancetu. Znam ten pokój,
zatokę zabłąkanych okrętów, wiatr
podrywający powiekę, gdy przychodzi
ktoś i serce podaje na dłoni.