Grand Hotel
Ubi Arma Sonant. „Arbeit macht frei”
III Grand Hotel
Władysławowo, do którego zmierzał pułkownik Wincent Opara, było nadmorską miejscowością położona nad Morzem Bałtyckim. Dokładniej mówiąc – patrząc na mapę Polski – leżącą u podstawy Zatoki Puckiej i Półwyspu Hel. Historycznie w XII i XIV wieku odnotowano tu miejscowość rybacką o łacińskiej nazwie Vela Ves – to jest po staropolsku Wielka Wieś. Ponadto obok wsie pomocnicze Cetniewo (obecnie mieści się tu Olimpijski Ośrodek Sportowy) i Poczernino.
Wincent wsłuchiwał się w dalszy ciąg informacji turystycznej o okolicy odtwarzanej ze smartfona. Nie spieszył się. I tak na tej trasie nie mógł liczyć na płynną jazdę samochodem. Zazwyczaj były tu korki. Również i dziś ruch był spowolniony.
Za czasów króla polskiego Władysława IV w roku 1638 sejm elekcyjny zadecydował, by wzmocnić militarnie Puck poprzez wybudowanie portu floty wojennej. Król nakazał wystawić nad morzem dwa forty: Władysławów i Kazimierzów. Następnie w bliskiej odległości od fortu powstał port notowany na kartach historii już w latach 1635 i 1636 jako Władysławowo.
W czasach ponownego odzyskiwania niepodległości po stu dwudziestu latach zaborów Polski przez Prusy, Rosję i Austrię 11 lutego 1920 roku po zaślubinach Polski z morzem generał Józef Haller przybył do Wielkiej Wsi. Stąd odbył rejs kutrem po Bałtyku. Jeden z jego przybocznych oficerów – podpułkownik Henryk Bagiński postanowił kupić w tym miejscu dwadzieścia hektarów ziemi, nadając nowej osadzie nazwę Hallerowo.
Piętnastego czerwca 1927 roku wybudowano w niej przystanek kolei – Hallerowo. Wprawdzie został on zamknięty po niespełna dwóch latach istnienia, jednak 15 maja 1929 oddano tu do użytku stację Wielka Wieś – Hallerowo. Obecnie nosi nazwę Władysławowo.
– Przyjemnie coś wiedzieć, zanim przekroczy się rogatki miasta… Pouczające, pouczające – pomyślał.
Kwatera, którą wynajął, mieściła się w niedużym rodzinnym domku ze spadzistym dachem na dwie strony. Typowa zabudowa dla tych terenów z lat przedwojennych. Wcześniej mieszkała w nim rodzina rybacka. Ojciec z żoną i trzema synami. Kiedy podczas jednego ze sztormów podczas samotnej wyprawy ojciec nie powrócił do domu, a wszelki słuch po nim zaginął, matka zakazała synom uprawiać ten zawód. Z wielkim trudem i wysiłkiem doprowadziła do tego, by ukończyli szkoły i poszli na studia. Jeden został inżynierem do spraw budowy okrętów. Mieszkał w Gdańsku. Najmłodszy wyjechał i po ukończeniu studiów w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnictwa w Warszawie został leśnikiem w Puszczy Nadnoteckiej. Trzeci, to jest średni, został nauczycielem historii w tutejszym liceum i zamieszkał na ojcowiźnie. Gdy matka zmarła wraz z żoną wynajmował pokoje na poddaszu dla przyjezdnych. Dorabiali sobie do nie za wysokiej pensji i emerytury. Nie byli już młodzi. Kobieta prowadziła dla gości również kuchnię i wydawała na zamówienie trzy posiłki dziennie. Przyjezdni mogli zawsze liczyć na śniadania i kolacje. Wielu i tak jadało obiady gdzieś na tak zwanym mieście. To znaczy na wybrzeżu i w jego okolicach. Traktowali dom jako przystań i plac do parkowania samochodów w miejscu po części strzeżonym.
Do morza od progu domu mogło być co najwyżej osiemset metrów, idąc ścieżką wśród rzadkich krzewów kosodrzewiny i trawiastych wydm trudno było się pomylić. Do okien docierał szum regularnie rozbijających się o brzeg fal. W powietrzu zapach jodu. Niesiony wiatrem znad morza owiewał nozdrza. Tak mu się przynajmniej wydawało.
O tej porze roku Bałtyk był dobrze widoczny z poddasza domu, w którym mieszkał. Zachwycał zmiennością przybieranych form. Od flauty poczynając, a na rozwydrzonych, groźnych, wysokich falach podczas sztormów kończąc. Pokoje wyposażone w satysfakcjonującym standardzie drugiej dziesiątki lat dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku. Zresztą przy tylu atrakcjach na wybrzeżu, samo zamieszkiwanie sprowadzało się głównie do nocowania i konsumowania jajek na trzy różne sposoby, białego sera, plasterka wędliny i miodu na śniadanie oraz bigosu lub porcji dorsza, względnie kerguleny, na kolację. Do tego podawany był pachnący wiejski bochen chrupiącego chleba, kawa i herbata do wyboru. Większość z gości stanowili miłośnicy pływania na desce surfingowej lub kiteboardingu.
Do wypożyczalni było niespełna kilometr. Wincent już wczoraj zamówił deskę z żaglem. Odpowiedni indywidualny kombinezon z pianki zabrał z plecakiem ze sobą. Trapezy, kamizelki, deski i żagle w tej wypożyczalni były zawsze dobrej jakości. Wiedział, że może na nich polegać. Pan Kleparski to stryj mistrzyni świata w windsurfingu. Oferował tylko rzeczy godne zaufania uznanych światowych marek.
Płytka i ciepła Zatoka Pucka należała nie tylko do jednych z lepszych miejsc do uprawiania windsurfingu w Europie, lecz także była najlepszym miejscem do nauki tego sportu w Polsce. Łatwość szkolenia i pływania polegała na istniejących tam sprzyjających warunkach. To znaczy stosunkowo bezpiecznej głębokości akwenu i ciepłej wodzie. Jednocześnie za sprawą róży wiatrów miejsce to jest również niezwykle ekscytujące. Na polach namiotowych, campingach i w pensjonatach po całodniowym pływaniu panuje w tym uroczym zakątku atmosfera niczym wyjęta z australijskich wiosek surferów.
– Zaczyna trochę wiać – zauważył jakiś młody chłopak, kładąc swój dowód tożsamości na blacie przed panem Kleparskim.
Wszyscy chcący wypożyczyć deskę lub kiteboarding traktowali to jako coś najzwyczajniej w świecie normalnego. Wiedzieli, że nic zdrożnego z nim nie zrobi. Nikt tu o RODO nie myślał. Właściciel przestrzegał jednak reguł zabezpieczenia i ochrony danych osobowych. Na ścianie wisiała oprawiona w szkło specjalne deklaracja firmy w tym względzie. Dowody odbiorą przy powrocie, płacąc jednocześnie za wypożyczenie. Transakcja polegała na kontrolowanym zaufaniu stron do siebie. Nikt nie robił z tego problemu. Najczęściej dobrze już znali pana Ryszarda.
– Spokojnie, jeszcze kwadrans, a powieje tak, że dobrze trzeba się będzie trzymać trapezu. – Z uśmiechem na ustach odparł pan Rysiek. – Kto następny ? – dodał.
– Ich bin es… To znaczy ja – powiedział ktoś po niemiecku, przechodząc, na tyle na ile umiał, na język polski.
– Proszę bardzo, co chciałby Pan wypożyczyć?
– Ja powiem, przetłumaczę! Chcemy wypożyczyć dwie deski, jedna dla mnie do windsurfingu, a dla mojego partnera kiteboarding. Oczywiście z osprzętem – powiedziała młoda kobieta.
Wyglądała na studentkę. On mógł być od niej starszy co najmniej o lat pięć lub sześć.
Najwyraźniej jej imponował.
– Bardzo proszę. Krzysiu, podaj dwa zestawy. Jeden surfing, drugi kiteboard.
– Robi się szefie ! – odparł pomocnik Kleparskiego.
– Gut? Dobre ? – zapytał Niemiec.
– Jasne. Co ma być nie gut! Pewnie, że dobre! Natuerlich gut, naturamente perfecto.
– Szef ma tylko sprzęt najlepszych marek i godny zaufania – wsparł pracodawcę Krzysztof.
– Sie brauchen keine Bedenken zu haben, keine Bange. Ich miete es jedes Jahr hier und niemals ist damit was schief gegangen. Nie musicie Państwo mieć żadnych obaw i bać się. Pożyczam tu sprzęt co roku i nigdy nie było, by poszło coś nie tak. – Potwierdzał jakość wypożyczanych desek i osprzętu Wincent. Odezwał się po niemiecku.
– O, ja? Danke. Dann, nehmen wir es mit, Agnes. O tak? Dzięki. W takim razie bierzemy ze sobą, Agnieszko. – Trochę uspokojony odpowiedział cudzoziemiec. – Danke – podziękował z promieniującym uśmiechem, zwracając się przy tym do pana Rysia. – Werden sehen – powiedział do Polki, gdy byli już za progiem.
– Niemiaszki… ciągle nam nie ufają! Jasny gwint! Niechby se przywiózł wszystko ze sobą, Mercedesa, wiertarkę Boscha, skrzynkę Pilsnera! A najlepiej wszystko razem i od razu ze spadochronem. – Nieco urażonym tonem mówił do siebie właściciel wypożyczalni.
Winek stał następny w kolejności i słyszał, co mówił.
– Nie trzeba się denerwować panie Ryszardzie. Oni tak mają… Bywają także inni. Nie wszyscy mają tak popierdolone pod sufitem! – Uspokajał go po męsku pułkownik. – Zobaczy pan, że jeszcze panu podziękują. No chyba że z niego taki macho, jak z koziej…
– …trąba! – Z pewną satysfakcją w głosie dokończył pan Ryszard.
Pułkownik jako mężczyzna w średnim wieku miał we krwi nie tylko żyłkę do uprawiania sportów ekstremalnych i rozsadzającą go od środka adrenalinę. Cechował go także romantyzm charakteru. Lubił atmosferę wieczornych spotkań przy ognisku. Lubił słuchać szantów i ballad przy dobrym akompaniamencie gitary. Dość typowych dla skautów, studentów i ludzi młodego pokolenia. W każdym razie młodszego przynajmniej o kilkanaście lat. Nie uważał, by w wielu przypadkach musiał ustępować młodszym od siebie. Trudno było mu się rozstać z poczuciem upływającego czasu. Nie to, by miał pozostawać wiecznie niedojrzałym nastolatkiem, jednak na urlopie oddawał się hobby, ciągle czuł się fizycznie mocnym i chciał zapomnieć o codziennych troskach, presji obowiązków i wyczerpującej pracy.
– Kleparski miał rację – pomyślał. – Od zachodu idzie bryza…
Rozwieszone nad wieżyczką wstążeczki i flaga podrywane były coraz mocniejszymi porywami wiatru. Ratownika w niej nie było. Sprawdzał coś nieopodal przy silniku ratowniczej łodzi. Wepchnięta dziobem na piaszczystą plażę, prawie niezauważalnie bujała się w rytm fal. Jakaś młoda dziewczyna przyglądała się jego pracy. Stała obok. On dobrze zbudowany o kruczoczarnej czuprynie w T-shircie i bermudkach w kolorze czerwonym. Ona w dłuższym do pół bioder bawełnianym białym podkoszulku z emblematem Shakiry na piersiach i długimi blond włosami.
– Nic tylko zostać ratownikiem… przynajmniej w sezonie! – zażartował pod nosem.
Z miejsca, w którym wypłynął miał przed sobą całą zatokę. Jej wody opływały mu stopy, a fale i wiatr unosiły coraz szybciej i szybciej ku kolejnemu brzegowi. Za każdym skrętem wyznaczał sobie inny cel surfowania po wodzie. Właściwie układały się one w kształt litery X, wielokrotnie powtarzanej.
Tyle że jej linie nigdy ze sobą się nie pokrywały. W ten sposób oplatał zatokę siecią połączeń swojej wirtualnej, a zarazem rzeczywistej pajęczyny. Kilka razy mijał się z innymi surferami lub kitebordzistami. Czasem musiał robić nagły skręt, by uniknąć zderzenia z początkującymi w tym sporcie.
Raz na jakiś czas był to jakiś crazy man, którego adrenalina wraz z falą unosiła zbyt wysoko do góry. Na tyle wysoko, że jego szare komórki nie były w stanie nadążyć w wyznaczaniu granic własnej wyobraźni. O odpowiedzialności za siebie i innych, nie wspominając. Znał to uczucie. Kiedyś był taki sam…
Wielokrotnie mijał się z wcześniej spotkaną w wypożyczalni parą polsko-niemiecką. Rozpoznawał ich po kolorze pianek z żółto-pomarańczowym pasem. Widać było, że obydwoje mocno szarżowali. Około południa miał już za sobą dość liczną liczbę „wysurfowanych” iksów. Czuł zmęczenie w rękach i nogach. Zwłaszcza dłonie i uda dawały o znać o sobie.
– Czas na przerwę. Dobijamy do brzegu kolego. „Pod Albatrosem” napiję się kawy i zjem jakieś ciacho… Potem zobaczymy. Jak na pierwszy raz – dziś może wystarczy – pomyślał.
Wczesnym popołudniem rozpętała się typowa w maju wiosenna burza. Z błyskawicami i piorunami.
O surfowaniu nie mogło być mowy. Na kwaterze wziął kąpiel, odpoczął przez godzinę, przebrał się i zamówił taksówkę do Trójmiasta. Dawno nie był w Gdańsku. Chciał popatrzeć na Starówkę, zajrzeć do niedawno otwartego Centrum Hawelianum, zobaczyć największy w Europie ołtarz z bursztynu w Kościele Mariackim, potem coś po drodze zjeść. Co do reszty wieczora nie miał jeszcze planów. Zastanawiał się tylko, czy w międzyczasie rozpogodzi się na tyle, że będzie mógł spokojnie przejść promenadą z Gdańska do mola w Sopocie pieszo. Był przekonany, że nie powinien mieć kłopotów z bezpośrednią rezerwacją stolika w jakimś przydrożnym barze, restauracyjce lub kafejce. Sam spacer wzdłuż dość długiej nadmorskiej plaży uznał za niezły pomysł. Trochę leczniczego jodu w płucach po miesiącach wymuszonej przerwy na równinach Mazowsza i ulicach Warszawy nigdy za wiele.
Gdańska Starówka jak zwykle zachwycała. Przenosiła go do wspomnień z okresu dzieciństwa, gdy oglądał w tv jeden z pierwszych kolorowych filmów dla młodzieży pod tytułem Panienka z okienka – z Polą Raksą, Kazimierzem Fabisiakiem i Januszem Gajosem. Oczywiście, że dziś w filmie raziłyby go dłużyzny i wystający uszami niskonakładowy widoczny budżet scen. Mimo to miał miłe z nim skojarzenia. Oglądał go z siostrą na ekranie pierwszego nowo zakupionego przez rodziców telewizora. W nawiązaniu do filmu i legendy dziś wspomniana panienka – zazwyczaj w osobie zalotnej młodej dziewczyny – ukazuje się w sezonie turystycznym regularnie w godzinach 13, 15 i 17 w okienku Nowego Domu Ławy. To jest kamienicy przylegającej do Dworu Artusa przy ulicy Długiej w Gdańsku. Potem samo miasto przenosiło go wspomnieniami do meczów z Mistrzostw Europy, rozgrywanych nie tak dawno w Polsce. Między innymi na tutejszym stadionie Lechii Gdańsk. W jednym z nich uczestniczył jako kibic. Ale także do lat ostatnich, gdy wraz z żoną i synami z początkiem lata objeżdżali samochodem polskie wybrzeże, by po trzech dniach spotkać się z zaprzyjaźnionym małżeństwem z Gdańska-Zaspy. Jeszcze tego samego dnia wyruszyli stamtąd w dwa samochody na Costa del Sol do Hiszpanii. Pamiętał, jak kupował w sklepiku przy młynie płytę CD z Gipsy Kings. A potem ten śpiew wraz z rodziną i Meksykanami na cały głos Baila me i Bamboleo.
– To była podróż! Cudowne lata. – pomyślał. – Było minęło. Nie wszystko da się odwrócić. Nic nie wraca w tej samej postaci. To jest jak z cirro lub stratocumulusami na niebie. One ciągle po nim płyną. Nigdy nie są jednak takie same. Za każdym razem mają inny kształt. Mogą przekształcić się z pierzastych w kłębiaste i deszczowe. Za każdym razem zwiastują inną pogodę, inną cyrkulację…
Nabrał głębiej powietrza.
Rozpogadzało się. Spojrzał w okno na poddaszu w kamienicy przylegającej do Dworu Artusa.
Zaliczył Centrum Hewelianum. Zrobiło na nim wrażenie. Podobało mu się. Wspaniała lekcja z historii, fizyki i geografii. Nie tylko dla dzieci lub młodzieży. Również dla dorosłych. Gdyby tylko nie ten brak dobrych oznaczeń kierunków zwiedzania i zakaz wprowadzania wózków z dziećmi – to wszystko byłoby okej.
– Poprawią się. Tak czy siak, interesujące miejsce na mapie Gdańska.
Muzeum II Wojny Światowej nie zamierzał odwiedzać. Jeszcze nie. Jeszcze nie teraz. Poprzednia dyrekcja zrealizowała raczej koncepcję wypędzeń i przesiedleń ludności Europy podczas wojny (czytaj głównie niemieckiej, o Polakach przesiedlanych Kresów dawnej I i II RP nie wiele tam było mowy), niż rzeczywistego ukazania jej przyczyn, istotnych wydarzeń i działań wybitnych dowódców. Postaci World War II.
W ogóle nie było w nim części poświęconej wybitnym Polakom z okresu II Wojny Światowej. Dla przykładu Generałowi Andersowi – dowodzącemu pod Monte Cassino, Generałowi Maczkowi – walczącemu wraz ze swoją brygadą pancerną pod Falaise i wyzwalającego z Kanadyjczykami Belgię i Holandię, Generałowi Fieldorfowi – dowódcy KEDYW-u Armii Krajowej. Ponadto nie była ukazana postać świętego Maksymilina Kolbego, oddającego życie za współwięźnia w Auschwitz. Czy Rotmistrza Pileckiego idącego na ochotnika do tego samego obozu zagłady, ryzykując własne życie, by poznać tam od podszewki niemiecki plan uśmiercania Żydów, Polaków, Romów, Rosjan i przedstawicieli innych nacji na skalę przemysłową, by potem, po ucieczce z obozu, móc napisać o tym raport i wysłać go do Londynu. Co, oczywiście i w dramacie tych dni i z brawurą wykonał.
Cóż z poświęcenia dzielnego żołnierza? Alianci nie zrobili z niego pożytku, a sam oficer zginął w kilka lat później z rąk ubeckich oprawców w kazamatach więzienia na Rakowieckiej w Warszawie. Po okupacji niemieckiej Polskę „wyzwolili” Rosjanie, a „władzy ludowej bronili” nie polscy oficerowie polityczni. Nad tym, jakiej narodowości w większości byli ci na stanowiskach kierowniczych, nie chciał się rozwodzić. Miał nadzieję, że kiedyś stanie się to rzeczą jak najbardziej naturalną, by móc o tym swobodnie mówić i że odnajdą doczesne szczątki Pileckiego, tak przecież niegodnie pochowane, i że Polacy się o niego upomną, a świat się o nim dowie.
Nie chciał brać udziału w takiej lekcji historii. Dyrektor muzeum stracił u niego jakikolwiek szacunek. To byłaby raczej lekcja pedagogiki wstydu, zakłamania, sprzeniewierzenia się ideałom rotmistrza i jemu podobnym oraz uległości wobec narratorów fałszywej wersji historii. Skąd ona płynęła? Mógł się tylko domyślać.
– I z lewa i z prawa, i z Południa i Północy. Niech Polacy robią za koziołka ofiarnego… Wsiedli nam na kark, by ukryć własne winy. Do diaska, czas z tym skończyć! Czas zacząć przedstawiać historię innym naszymi oczami! Dość przemilczeń i zakłamania!
Zrezygnował z odwiedzenia muzeum. Poczeka, aż nastąpią tam zmiany zarządu i koncepcji wystawy.
Nie mógł iść krokiem urlopowicza. Choć co jakiś czas siebie upominał, szedł po żołniersku. Żwawo i energicznie. Do mola w Sopocie miał jeszcze co najmniej kilka kilometrów. Coś go nosiło. Zbyt krótki czas od porzucenia biurka w Warszawie. W innym wymiarze czasoprzestrzeni zbyt mały dystans od rozstania z żoną. Nawet dla niego zbyt duży ciężar, jaki dźwigał w swoim plecaku wspomnień.
Wszystko to zamierzał z siebie zdjąć podczas urlopu, odrzucić jak zdejmuje się i odrzuca krawat uciskający szyję w upalną pogodę ...
– Tak, ten stolik jest wolny – odparła młoda dziewczyna, podając kartę z menu.
Nic więcej w tym momencie nie było mu potrzebne do szczęścia. Za chwilę zamówi jakąś rybę. Najlepiej z ziemniakami z wody. W ostateczności średnio wypieczonego steka z frytkami i majonezem. Do tego surówka lub sałatka z pomidorów. Oczywiście lokalne, schłodzone tylko do odpowiedniej temperatury piwo. Nie lubił, gdy podawali „przeziębione”. Jasne, że o ciepłym nie mogło być w ogóle mowy. Poza tym o stosownej zawartości ekstraktu chmielu i dobrym smaku.
– Dziękuję. Chciałbym zamówić dobrego Pilsnera. Co może pani polecić? – zapytał, zanim odeszła.
Robiło się dość gorąco.
– Jak na początek maja nieźle przypieka… – pomyślał.
– Proponuję Pilsa z Browaru Trzech Kumpli…? – Kelnerka zawiesiła głos na chwilę.
– Polegam na pani. Aha, proszę jeszcze o jakieś orzeszki do piwa. W międzyczasie przejrzę kartę.
– Dobrze, proszę pana. – Odwróciła się i poszła w kierunku barmana.
Przed sobą miał morze. Regularnie rozbijało się falami o piaszczystą plażę. Lekka bryza z Zachodu owiewała czoło. W nozdrzach czuć było jeszcze zapach przedpołudniowego deszczu. Unosił się dookoła miniaturowymi, rozedrganymi kropelkami.
Przy stoliku obok siedziało młode małżeństwo z dzieckiem. Może mieli trzydzieści, może trzydzieści pięć lat. Przed chwilą zamówili coś z karty. Uderzyło go, że po rozmowie z kelnerką nic do siebie nie mówili. Zamiast tego, wpierw ojciec, potem mama, a zaraz po nim młoda dziewczynka sięgnęli po smartfony. Każde z nich pogrążyło się i zanurzyło nosem w ekranie swojego wirtualnego interlokutora.
– Przedłożyli świat zniewalającego techno nad światem szarego i mdłego realu? Czyżby nie mieli sobie już nic do powiedzenia? Biedna rodzina – zamyślił się.
– Proszę, dla pana Pils. – Kelnerka postawiła przed nim pintę piwa.
Ujęła długopis i mały notatnik w rękę czekając na decyzję co do menu.
– Tak... proszę halibuta smażonego prosto z patelni, do tego surówkę i ziemniaki z wody.
– To, wszystko? – spytała.
– Ok, proszę jeszcze o odrobinę chrzanu, a na razie wszystko. Później domówię espresso. Może jakieś ciacho… – Uśmiechnął się.
– Dobrze, proszę pana – odpowiedziała.
„Dobrze, proszę pana, dobrze, proszę pana” – miła dziewczyna. Chyba jakaś studentka. Pewnie dorabia na wakacjach – pomyślał.
– Zupełnie jak w Rejsie z Himilsbachem i Maklakiewiczem. „A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak: nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Taka, proszę pana… pustka…” – wspominał ciągle zabawne dialogi.
– Ci Polacy to nieustannie rozrabiają. Nic im w tej Europie się nie podoba… – Mimochodem słyszał słowa rozmowy dochodzące go po niemiecku od stolika za plecami.
Nie odwracał się.
– Po co? Każdy ma prawo mieć swoje zdanie i je artykułować – o ile nie narusza twojej godności. – Wspominał na swego rodzaju elementarz stosownego zachowania wpajany mu w dzieciństwie przez matkę.
– … i, lub osoby ci towarzyszącej – dodawałby ojciec, nazywając go raczej kodeksem honorowym Boziewicza.
– So viele Suessigkeiten in der Speisekarte. Siehst’de? Man kommt leicht in’n Tueddel. À propos, um fortzusetzen… Durch Europa schwappt eine rechte Welle. Polen. Tschechien. Ungarn... Diese Welle könne gebrochen werden durch eine deutsche Regierung, die sich zu Menschenrechten bekennt. Mit der SPD, selbstverständlich – przekonywał kogoś przy stole urlopowicz po niemiecku.
Akcent miał z północnych Niemiec. Może z Hamburga lub z Kilonii. Na pewno nie był Austriakiem, czy Szwajcarem. Berlińczykiem również nie. Wincent by go odróżnił. Dość długo przebywał za Odrą. Typowe dla Niemców z północnych landów są zwroty, gdzie indziej w tym kraju niespotykane. Na przykład „in’n Tueddel kommen” co oznaczało mieć problem z wyborem z powodu nadmiaru ofert. W tym przypadku chodziło o desery.
Hamburczyk narzekał na prawicowe rządy w Europie Środkowo-Wschodniej: Polsce, Czechach i na Węgrzech, i że rząd niemiecki, na czele z SPD, ceniący sobie prawa człowieka, zrobi z tym porządek.
– Wiesz, że Kurz i Orban podczas swoich wizyt w Izraelu stanęli pod Ścianą Płaczu?
– No chyba nie płakali, że nic im nie idzie, że wszystko im się wali i wszyscy przeciw nim – zapytał kolegę drugi rozmówca z Niemiec.
– Raczysz żartować. Wiadomo, że to pewien gest polityczny. Powiedziałbym afront wobec naszej Angeli i wyraźny sygnał sprzeciwu wobec polityki Niemiec w stosunku do całej UE. Jak dotąd ze względu na Palestyńczyków żaden przywódca europejski nie stawał przed Ścianą Płaczu.
– Czas się zmienia, kolego. Może idą nowe czasy…
Przez moment milczeli.
– Po co ci Amis pchają się do Polski, krajów bałtyckich, Rumunii. Przecież z New Yorku, czy z LA to tysiące mil morskich. Dlaczego wściubiają aż tak daleko ten swój długi nos ?! – Po krótkiej chwili ciągnął dalej Niemiec.
– Naiwny? Wiadomo dlaczego! Biznes i jeszcze raz biznes!
– Psst… daj spokój, Walter. Tu niektórzy rozumieją po niemiecku.
– Niech mnie pocałują w dupę. Przeszkadzają mi. To jest nam w interesach, do cholery! W końcu my tu kiedyś rządziliśmy, spójrz na te budynki, na hotel Grand, na Danzig i Allerheiligste Jungfrau Marienkirche w samym mieście.
– Ech, daj spokój, to się nie wróci. Lepiej wypijmy… Prosit!
– Tego nigdy nie wiesz. Nie istnieje pojęcie nigdy!
Obydwaj stuknęli się dużymi kuflami piwa.
– Jak twoje agregaty spawalnicze?
– Dobrze, coraz lepiej, świetnie! To jest ich czas, Gerard. Zamówień mam od liku… w tym na wysoko płatne usługi. Spawanie takich rur to w końcu nie rzecz dla amatorów!
Coś Winka ruszyło. Ot, tak z zawodowego nawyku. Mimochodem wcisnął przycisk i zaczął nagrywać rozmowę smartfonem. Przecież w firmie często się o tym mówiło. Hasło „spawanie rur” bezpośrednio kojarzyło mu się z Nordstream, a dokładniej z Nordstream II.
– Cóż za niezwykła zabawka ten smartfon, a miałeś być na urlopie!? – Uśmiechnął się do własnych myśli.
– Proszę pani. Proszę o rachunek – zawołał kelnerkę i oddalił się w stronę mola przed hotelem „Grand”.
– Przepraszam, że podczas urlopu. Musiałem ci to jednak przekazać osobiście…
Grzechosława, jak go w osobistych relacjach nazywał, znał od lat młodzieńczych. Naprawdę na imię miał Grzegorz. W młodości mieszkali obok siebie w letniskowej miejscowości pod Warszawą. Chodzili do tej samej, przedwojennej „Platerówki” . W tej samej szkole średniej robili maturę, a potem poszli na studia w Warszawie. Podróżowali po Europie jako młodzi studenci. Raz nawet przydarzyło im się w ramach wymiany studenckiej wystawić w Weimarze sztukę Dürrenmata Die Panne (Kraksa). Grzechosław namówił go wówczas do uniwersyteckiej grupy teatralnej mającej ambicje aktorskie. Uznał to za ciekawe doświadczenie życiowe. Nigdy jednak nie myślał, by miałby kiedykolwiek w życiu zostać prawdziwym aktorem.
– Któż jest bez grzechu, Grzechosławie? – odparł, żartując i przysuwając koledze wolny fotel przy swoim stoliku, by zajął miejsce.
– Domyślam się, że prosto z pracy…? Że to nie letnia bryza przygnała cię w te strony? – zapytał.
– Tak czy inaczej, miło cię widzieć. Usiądź – dodał.
– Nie, do urlopu mam jeszcze parę ładnych dni. Co innego ty. Jeszcze raz sorry za wtargnięcie w twoje wolne dni… Sorry – powtórzył.
Winek uśmiechnął się.
– Ok, Gregory.
– Hmm… nawet do rymu. – Szybko zareagował.
– Skoro musiałeś pofatygować się do mnie osobiście, to zamieniam się w słuch. A tak w ogóle to wiesz, że zawsze miło cię widzieć. Mam nadzieję, że moja facjata jeszcze ci nie obrzydła?
– Ech, nie gadaj… Znamy się jak łyse … zebry, to jest konie malowane w biało-czarne paski – Ciągnął w tym samym tonie Grzegorz. Winek miał na głowie wakacyjną fryzurę – włosy przygładzone brylantyną i zaczesane pasemkami do tyłu.
– Eh, nie postrzegaj wszystkiego w czarnych kolorach. W Warszawce wszystko w porządku?
– I tak, i nie.
– Robota jak co dzień. To znaczy co dzień coś innego. To, co wczoraj było błahe, dziś urasta do potęgi n-tej…
– Zatem, znaczy się normalne, Grzesiu.
– „Znaczy si” normalne. – Przechodził do rzeczy kolega z Warszawy.
Czasem pokpiwał sobie z Winka. Wiedział, że jego przodkowie pochodzili z dawnych Kresów RP. I choć Winek mówił i wyrażał się absolutnie w czystej polszczyźnie bez wschodniego akcentu, to w czasach szkolnych robili sobie Witze (czytaj żarty) z dialektu pewnych znanych polskich filmowych postaci.
– Wczoraj szef mnie wezwał do siebie i polecił mi to ci przekazać.
Kończąc zdanie, dyskretnie przesunął dłonią po stole w kierunku przyjaciela mały przedmiot.
– Czy ja kiedykolwiek mogę spokojnie udać się na urlop?
– Spokojnie udać się możesz. Tyle że nigdy nie wiesz, kiedy może on być równie lub mniej spokojnie przerwany.
– Jasne… Wiesz, że to podobno niezdrowe? – Z sarkazmem potwierdził ten fakt przyjacielowi.
– Co teraz jest zdrowe. Nawet oddychanie przestało. Zaraz powiesz, że życie jest śmiertelną chorobą przenoszoną drogą płciową. À propos, oglądałeś ostatnio niemiecką telewizję? – zapytał.
– No co ty, na urlopie?! Nie oglądam Bildschirmów! Ani tych polskich, ani tym bardziej niemieckich.
– Szkoda, przed trzema dniami znana niemiecka stacja telewizyjna relacjonowała przebieg prorosyjskich demonstracji w Niemczech. Pokazała to bez żenady, wręcz z cichym błogosławieństwem. I to w głównych wiadomościach...
– A konkretnie, Grzesiu?
– Konkretnie to: „Amis Haende weg von Russland”, „NATO raus aus Baltikum”, „Krim ist russisch”!
– Skąd my to znamy, przyjacielu? – Winek spojrzał koledze w oczy.
– Co najmniej od lat siedemdziesiątych…
– To by jeszcze było nic!
– A zresztą… może od trzydziestych – dopowiedział.
– Ale…? – Winek chciał, by Grzechu zdradził nieco więcej szczegółów. – Dokończ, jeśli możesz.
– Przecież i tak się domyślasz.
– To wiem, moralność Kalego i podwójne standardy… – potwierdzał Winek.
– Mało… Dochodzą nas słuchy, że Niemiaszki zamierzają wrócić do idei posiadania pewnego swoistego rodzaju broni… Wczoraj napisała już o tym otwarcie nawet „Die Welt”. Pamiętam coś w rodzaju „Niemcy jako grabarz zasady nierozprzestrzeniania broni nuklearnej”.
– To znaczy, już się z tym nie kryją. Amerykanie nieźle musieli ich wkurwić tym swoim słownym atakiem na obecny rząd w Berlinie, a zwłaszcza jego politykę wobec NATO – zauważył Winek.
– Raczej groźbą ceł na samochody sprowadzane z Niemiec do USA Nie mówiąc o odwracaniu porozumienia z Iranem… Na tym straciłby przede wszystkim Airbus. O North Stream II i przychylnej postawie dla Rosjan nie wspominając – ciągnął dalej kumpel z Warszawy.
– Co o tym myślisz?
– Coś mi mówi, że nie za długo będziesz przebywał na urlopie.
– Hmm… Fruwa twoja rozczochrana… Czy ja nie mam prawa do urlopu? – oburzał się pułkownik.
– Stary dał ci trzy dni na powrót – przyciszonym głosem odparł Grzegorz.
– Widzę, że gra idzie o większą stawkę… – komentował Winek, marszcząc lekko brwi.
– Niestety nie pozostaje mi nic innego, jak to potwierdzić.
– Zatem przed nami schody, prawdziwe schody, przyjacielu, a windy nie ma i nikt na gapę ze sobą nas nie zabierze.
– Zapoznaj się z tym, co ci dałem. Teraz. Masz na to sześćdziesiąt sekund. Po tym czasie materiał ulegnie autodestrukcji. Gdybyś miał pytania, to wiesz, jak i gdzie mnie odnaleźć.
– Tak, wiem… wiem, Grzechu – odparł Wincent.
– Aha, i jeszcze jedno. Przyprowadziliśmy ci twoje cacko z nadmorskiej przystani.
– Co?
– Stoi na parkingu obok. – Wskazał wzrokiem.
Po blacie stolika przesunął w stronę Winka znajome mu kluczyki do infiniti.
Postanowił przenocować w „Grandzie”. Nie zamierzał z miejsca podejmować żadnych nieprzemyślanych decyzji, czy działań. Miał trzy dni. Pamiętne słowa z Przeminęło z wiatrem wydały mu się na dziś jak najbardziej trafne.
– Trzeba przespać się z problemem i pomyśleć o tym jutro – stwierdził.
Wprawdzie hotel nie należał do najtańszych, to nie mógł sobie odmówić przyjemności nocowania w nim. W końcu sens istnienia nie polega na kolekcjonowaniu pieniędzy i patrzeniu na display’u swojego komputera na rosnące saldo konta. One mogą być co najwyżej pomocnym narzędziem w przeżywaniu i doskonaleniu własnego człowieczeństwa. Inaczej można nie zdążyć ich wydać, wydać bez sensu lub je roztrwonić jak niemądry sługa, zakopując podarowanego przez Wiekolorządcę denara w ziemi.
– Czy pan wie, jakich mieliśmy tu gości? – zapytał recepcjonista w odpowiedzi na kilka zdawkowych komplementów pułkownika o klasie, dobrym położeniu i wystroju hotelu.
– Chętnie posłucham… – odparł grzecznościowo.
Był trochę zmęczony. Nie zamierzał wdawać się w dłuższe pogawędki. Pomimo to uśmiechnął się, markując autentyczne zaciekawienie. Recepcjonista był wiekowym gościem. W pewnej chwili wydało mu się, prawie tak samo wiekowym, jak sam hotel.
– Proszę, podam panu tylko kilka nazwisk.
– Czuję, że lista może być imponująca, nie mylę się? – zapytał hotelarza.
– Chyba nie. Niech pan posłucha. Zacznijmy od królów i czołowych polityków. Zatem w pierwszej kolejności muszę wymienić: Alfonsa XIII, byłego króla Hiszpanii. To było latem 1931 roku. Dalej Charles de Gaulles, generała i prezydenta Francji, wrzesień 1967. Charles Aznavour przebywał u nas w 1984 roku. Wcześniej byli tu również Henry Kissinger, amerykański sekretarz stanu – rok 1966. Szach Iranu Reza Pahlavi, Josephine Baker, Fidel Castro, Greta Garbo, Karel Gott i nasz Jan Kiepura – wymieniał już jednym tchem. – Ach byłbym zapomniał. Z polityków również Martin Bormann, pierwszy zastępca Hitlera. Był tu we wrześniu 1939 roku…
– Daj pan spokój. Mówi pan: z polityków?! Raczej łotrów, rzezimieszków i gangsterów, nie polityków! Przecież to morderca. Idę spać. Który mam pokój? – spytał portiera.
– Dwieście dwadzieścia sześć, to ten z widokiem na morze. Dziś jest wolny. À propos, nocował w nim Charles de Gaulle…
– Ok. Jestem zaszczycony.
Ruchem dłoni zabrał z blatu biurka klucze i kierował się w stronę windy.
– A Hitlera przypadkiem tu nie było? – Na odchodnym nie mógł powstrzymać się od sarkazmu.
– A i owszem. I Hitler, i Himmler, i Göring, i Goebels. Oni wszyscy tu mieszkali.
– Do diaska. Jak pan ma na imię?
– Aloizy – odparł recepcjonista.
– Panie Aloizy… – „a może Alois”, dopowiedział sobie w myślach – w takim razie nie wiem, czy wybrałem właściwy hotel i czy będę mógł dobrze spać tej nocy.
Hotelarz zrobił zdziwioną minę.
– Będzie pan, będzie. To już stare czasy, proszę pana. To historia… – odparł.
– Tak historia. Tyle że niekiedy das ziemlich düstere Kapital in der Geschichte der Menschheit. Tyle że bardzo ponury rozdział historii! – podsumował, mieszając polski z niemieckim i wchodząc do windy.