14.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #233 / Z piekła rodem

Ubi Arma Sonant. „Arbeit macht frei”

IV Z piekła rodem

Na jawie i we śnie
W szufladach wspomnień zamknięty dzień,
noc przychodzi ukradkiem. Trwa chwilę.
Ucieka przed brzaskiem.
W krainie snu otwarte drzwi,
pojawiasz się, spojrzeniem zakreślasz horyzont,
odchodzisz, wracasz… Ty?

W drodze do Edenu nie ma autostrad,
pustynne trakty, dukty usłane kolcami wśród róż.
Cienie przechodzą, mijają twarze rzeźbione w kamieniu,
jasne od blasku świec.
Płyną w otchłani bez słów. Do wiecznej zmarzliny…?
Do światła chcesz biec.

Z mocy Złego wyrywasz się.
Opuszkami palców dotykasz jej ust.
Już nie chcesz śnić.
Do walki stajesz.
Chcesz żyć, chcesz być.
To znowu My…

Nigdy nie miał problemów z zaśnięciem. Rozstanie z żoną zdążył już jakoś wewnętrznie przepracować. Tak mu się przynajmniej wydawało. Dotychczas posiadał naturalną zdolność odłączania się przed snem od rzeczywistości dnia minionego. To był taki klucz do zamykania i otwierania pamięci na życzenie. Klucz do uwolnienia się choćby od najbardziej wypełnionego wydarzeniami i naładowanego emocjami dnia. Po prostu gasił światło, zamykał wszystko i zapadał w głęboki sen. Dziś zrobił podobnie.

 

Alle raus, aussteigen! Vrfluchte Scheisse Polakken. Banditen! Wszyscy wysiadka! Przeklęci Gówno Polaki. Bandyci! – zza rozsuwanych drzwi pociągu towarowego dochodziły go wrzaskliwe odgłosy Niemców. Stali rozstawieni, co kilka kroków wzdłuż wagonów. W otoku żołnierskich czapek czarna trupia czaszka. Skórzany pasek przedzielał mundur. Na nim kabura i Walther u boku. Podoficerowie trzymali na paskach karabiny gotowe do strzału. Do tego zajadłe poszczekiwania psów, trzymanych przez strażników na krótkich smyczach. Na zębach czworonogów piana śliny. W każdej chwili gotowe na sygnał skoczyć na piersi, rzucić się do ludzkich gardeł, genitaliów, nogawek spodni lub fałdów kobiecej spódnicy.

W pewnym sensie mimo wszystko poczuł ulgę. Jakkolwiek monaegłoby to zabrzmieć niedorzecznie.

Ulgę, że może wysiąść. Nawet jeżeli z nieba lał się żar, a komary i muchy obsiadały odsłoniętą skórę. W tym stanie rzeczy najbardziej tego pragnął. Godzinami jechał jak sardynka ściśnięta w puszcze. Jak polany śmierdzącym olejem śledź. Wraz z innymi, bez możliwości zajęcia pozycji siedzącej. Załatwiający swoje potrzeby fizjologiczne tak jak stał – pod siebie. Z trudnościami w zaczerpnięciu głębszego oddechu. Kilku z nich, z sarkazmem i współczuciem mówiąc, było to już i tak do niczego niepotrzebne. Sztywni wypadali z pociągu. Niewyobrażalnie długo jechali gorzej niż bydło w wepchnięte siłą w wagony. Bez picia, bez jedzenia. Z gasnącą nadzieją zmierzali do stacji przeznaczenia. Stacją początkową była Warszawa Gdańska. Końcową lub ostatecznego przeznaczenia okazywało się miejsce jemu i innym nieznane. Tylko niektórzy słabym głosem wymawiali jakąś nazwę. Auschwitz-Birkenau, Auschwitz-Birkenau… – szeptali. Wcześniej przez szpary w deskach wagonu dostrzegali tablicę informacyjną ostatniej stacji przed zatrzymaniem. Nazwa ta nikomu jednak nic nie mówiła. Minęli ją godzinę temu. To jest, zanim pociąg zatrzymał się w tym miejscu. Tu, gdzie teraz stał. Nad wychodzącymi z niego ludzkimi wrakami unosił się dym z sapiącej jeszcze lokomotywy. Towarzyszył mu cyklicznie powtarzany dźwięk silnika parowego puff, puff… puff, puff… puff, puff…

– Witaj w piekle! – pomyślał.

 

Männer rechts! Mężczyźni na prawo!

Weiber links! Kobiety na lewo!

Kinder bleiben in der Mitte! Dzieciaki pośrodku!

– Dali, dali! Alle schneller, schneller! Ticho! Maul halten! Dalej, dalej! Wszyscy szybciej, szybciej! Cicho! Zamknąć jadaczki!

Mama, mamusiu… Ja chcę zostać z tobą! Ja nigdzie nie pójdę! – Dzieciaki krzyczały jedno przez drugie.

– Tosiu, córeczko. Zostajesz ze mną! Trzymaj się mnie! Nigdzie cię nie puszczę! – Odpowiadała jedna z matek.

W niewypowiedzianym strachu wszystkie przyciskały swoje dzieci do siebie, patrząc przerażonymi oczyma to na strażników, to na inne, to na mężczyzn wychodzących razem z nimi z pociągu. Jakby szukały u nich ostatniego ratunku. Nikt nie wiedział, nie zdawał sobie sprawy, co ich tu czeka. Niektóre dzieciaki posikiwały ze strachu, trzymając matki mocno za poły spódnic, czy sukienek. Zresztą zdarzało się to również i nim samym. Wskazywały na to plamy pozostawione na peronie po przejściu kobiet. U mężczyzn o słabszym charakterze widać to było po mokrych spodniach poniżej paska.

Nagle jeden z mężczyzn zrobił dwa kroki, by sprzeciwić się przymusowemu rozdzielaniu matek od dzieci. Zupełnie nie przestawił swojego sposobu pojmowania ludzkich spraw na tory wojenne. Nie zdawał sobie sprawy, na co się odważył. SS-man nie pozwolił zrobić mu trzeciego kroku. Z kabury wyjął pistolet i na oczach wszystkich dla przykładu strzelił w tył głowy nieszczęśnika. Cały płat czołowy z dużą częścią nosa i krwawą galaretą mózgu upadły tuż przed nogami stojących w pierwszym rzędzie kobiet i dzieci. Na nowo przybyłych padł blady strach. Zapadło milczenie. Część kobiet rozluźniała uściski dłoni, wzajemne objęcia z bliskimi. Jakby chciały odsunąć od siebie zły los i nieszczęście. Po chwili jednak na powrót mocniej je ściskały. Walczyły same ze sobą. Nie wiedziały co robić. Lęk o własne życie mieszał się z lękiem o przyszłość i życie własnych dzieci, członków rodzin. Bardziej zdesperowane jeszcze mocniej tuliły i obejmowały płaczące, szlochające im w ramiona i chowające się pod płaszcze i sukienki pociechy.

Hilde, jetzt du bist an der Reihe. Los! Hilde teraz twoja kolej. Zaczynaj! – zakrzyknął jakiś oficer. Stał nieco dalej i obserwował cały przebieg rozładunku od początku.

Alle abtreten! Abreten! Wszyscy odstąpić, odstąpić! – krzyczała Niemka w czarnej spódnicy. Nosiła jasno-brązową bluzkę pod ciemno-brązowym krawatem. W krawat była wpięta mała metalowa swastyka. Trzymając w ręku pejcz, smagała nim po plecach i po głowach niepokorne pasażerki pociągu. Jej celem było utworzenie korytarza bez przeszkód tak, by można było dokonać rozdziału matek od dzieci i kobiet od mężczyzn.

Miała około metra stu siedemdziesięciu pięciu wzrostu i była atletycznie zbudowana. Za nią podbiegło kilkanaście innych kobiet z pejczami w dłoniach i zaczęły robić to samo. Różnica polegała na tym, że zamiast czarnej spódnicy i brązowej bluzki pod krawatem ubrane były w obozowe pasiaki spięte sznurkiem w pasie. Na ich ramionach odznaczała się duża litera „B”. Nosiły je tak zwane blokowe, to jest nadzorczynie poszczególnych więziennych baraków. Można powiedzieć, że spotkał je zawodowy i życiowy awans. Jeszcze kilkanaście tygodni temu to one były pasażerkami wysiadającymi z innego podobnego pociągu tej klasy.

Zaczęło się rozdzielanie pasażerów według obozowego, systemowego klucza. Potem każda z kolumn posuwała się wolnym krokiem do przodu. Na końcu peronu stał stół przykryty białym obrusem. Nie był duży. Jego śnieżna biel porażała oczy w kontraście do czarnych podkładów kolejowych biegnących wzdłuż peronów i błota wokół rzędów baraków stojących za kolczastymi drutami – tego po raz pierwszy oglądanego przybytku. Do tego regularne odgłosy puff, puff… puff… w rytmie zapowiedzi sadystycznego bolero oraz unoszący się dym z lokomotywy i komina zza więziennych baraków.

W białym kitlu za stołem siedział niemiecki oficer. Spod fartucha wystawały mu pompki bryczesów z lampasami i czarne wyglancowane do połysku oficerki. Mówił z austriackim akcentem. Za każdym razem, gdy podchodziła do niego osoba z kolejowego transportu, przyglądał jej się uważnie. Czasem wstawał, by o czymś się upewnić. Szczególną wagę przywiązywał do koloru oczu, długości i kształtu nosa, rozmiaru uszu, i profilu głowy. Pierwszym i decydującym argumentem o tym, czy kogoś skierować na prawo lub lewo było to, w jakim stanie zdrowia na tę chwilę znajdowała się ta osoba. Dopiero w drugiej kolejności stosowne parametry. U mężczyzn oceniał również muskulaturę i wzrost. Prawie tak samo, jak przed wiekami na rzymskim targu niewolników. Trzymając w ręku szpicrutę, wskazywał to na prawą, to znowu na lewą stronę. Stosownie do tego strażnicy kierowali ruchem przesuwających się wolnym krokiem ludzkich kolumn.

– Doktorze, tu są bliźniaczki – zawołał jeden z żołnierzy.

– Przyprowadzić. – Odwrócił się od jakiegoś poddawanego pomiarom mężczyzny.

– Dobryj den – zwrócił się w języku zbliżonym do rosyjskiego, czeskiego lub serbsko-chorwackiego.

Nie znał polskiego. Zresztą było to dla niego obojętne. Języki słowiańskie. Jakieś tam pszcz… pszcz… pszcz…

Chciał opanować ich lęk i przerażenie. Miały po około osiem lat i przyjechały tym pociągiem prosto z Warszawy.

– Na, bonbons. Proszę wziąć… wziąć – nie bać się, brać, brać – przemawiał przymilnie. – Hans zaprowadź je do mojego przedszkola… – Uśmiechnął się i dłonią pogłaskał je po głowach.

Było jednak coś, co diametralnie różniło sytuację rzymskiego targu niewolników od sytuacji pasażerów pociągu na peronie obozu w Auschwitz. W przypadku pierwszym tych jednych można było zaliczyć do terminalnych szczęściarzy, drugich zaś do tych, którym los totalnie nie sprzyjał. Ich przeznaczeniem była kąpiel pod prysznicem w schludnie pobiałkowanym, oddalonym o kilkadziesiąt metrów budynku bez okien lub pobyt w dziecięcym przedszkolu pewnego doktora o inicjałach Josef M. Tam poddawani byli systemowemu działaniu administracji obozowej. Powitaniu, czasem przy akompaniamencie obozowego kwartetu skrzypiec. Bezwolnemu rozpakowywaniu i rozbieraniu się. Jego zakończeniem zaś dla większości było jedynie możliwe wyjście na wolność. Wyjście przez komin…

 

– A więc mówisz przyjacielu, że jesteś niewinny i granicę ze Słowacją przekraczałeś legalnie, a w Warszawie zamieszkiwałeś u rodziny od półtora miesiąca… Was? – wypytywał stojący przed nim niemiecki strażnik obozu. Urodzony sadysta. Zresztą do obozu zazwyczaj przysyłano tylko takich. Najczęściej po dokładnej weryfikacji Berlina

Z podwiniętymi mankietami koszuli badawczo przyglądał się przesłuchiwanemu, wpijając w niego wzrok. Na palcach prawej dłoni miał założony kasket. Był poplamiony krwią. Koszula pozostawała jednak nietknięta. Z germańską dbałością o szczegóły i przywiązaniem do porządku zakładał bowiem na nią fartuch z ceraty. Zupełnie tak samo, jak robią to rzeźnicy przed szlachtowaniem wieprzy i bydła. Słowo „przyjaciel”, jakiego używał w stosunku do więźnia, miało swoją sarkastyczną i odrażającą zarazem wymowę. Obydwaj dobrze zdawali sobie z tego sprawę. Pierwszy jako bity, drugi jako wymierzający ciosy. Jeden jako ofiara ówczesnego niemieckiego wymiaru sprawiedliwości, drugi jako pan życia i śmierci.

– Tak, jechałem w celach służbowych. W Bratysławie miałem załadować części do ciężarówki i wracać do Warszawy. W Warszawie produkujemy wapno i dostarczamy je do różnych klientów. Na budowy, dla ludności cywilnej. Ostatnio nawet dla niemieckiego wojska… Tydzień temu zepsuł nam się silnik w ciężarówce. Ponieważ znam trochę niemiecki. Wysłali mnie… – Nie dokończył.

– Hmm… nawet dla niemieckiego wojska, powiadasz?

– Tak, jak jest. Jak Bozie kocham, Panie Feldfebel! Niech mnie gęś kopnie, gdybym miał skłamać.

Niemiec znał nieźle polski. Pochodził z Zagłębia Ruhry. Przed wojną pracował w kopalni pod Dortmundem razem z Polakami. Nie miał jednak najlepszych z nimi wspomnień. Kiedyś dostał w gębę od jednego z Zagłębiaków. Nie lubił ich. Ponadto uznawał za gorszych, a po wiecowych przemówieniach Hitelra i Goebelsa w Norymberdze, transmitowanych później przez radio, za podludzi. Zwykłych słowiańskich Gastarbeiterów, z których później zgodnie z wolą Führera zrobi się niewolników, czarnoraboczich, takich Untermenschen za miskę zupy z pokrzyw, brukwi i kompotem z przydrożnych mirabelek.

– Podobno zabierają je na potrzeby dezynsekcji… – dodawał.

– Milczeć! Nie to twoja to rzecz! – krzyknął na więźnia potężnym barytonem.

Przesłuchiwany skulił się w sobie jak mały żbik. Chciał uniknąć kolejnego ciosu.

Obydwoje oczu było poobijanych z fioletowymi sińcami dookoła. Z policzków i warg spływały stróżki krwi. Pasiak oprócz śladów mocnego zużycia i dziur miał na ramionach plamy świeżej krwi.

– Nazwisko?

– Ossowski.

– Łżesz, łżesz jak pies!

– Nazwisko pytam!

– Ossowski.

Nie zdążył wypowiedzieć ostatnich zgłosek, gdy otrzymał kolejny cios. Tym razem potężne uderzenie w brzuch. Jęknął i bezwładnie opadł na podłogę. Gdyby nie mocno przywiązane do krzesła ręce i nogi dawno już by leżał na zimnej kamiennej posadzce pokoju przesłuchań. To one utrzymywały go w pozycji siedzącej.

– Franz, w papierach ma, że zna się na księgowości…

– Myślisz, że może się tu nam jeszcze przydać?

– Kto to wie? Na razie brakuje nam kogoś takiego, kto prowadziłby księgi. No i zna niemiecki.

– No tak, jutro przyjeżdża z Drezna Brigitte. Podobno ma uporządkować sprawy księgowe…

– Darujmy mu jeszcze trochę życia. Brigitte będzie mogła z niego zrobić użytek. No wiesz, trzeba zliczać wszystko. Winien – ma. Tu jest tyle par okularów, butów, tony włosów, walizek. Nie wspominając o złotych zębach, medalikach, biżuterii i zwykłym prowiancie. Brukwi, żytnim chlebie, mące. Wszystko trzeba utrzymać w należytym porządku i raportować regularnie do centrali…

– Tak, wiem. Ostatnio mieliśmy kontrolę… Dali nam tydzień czasu na uporządkowanie spraw.

– I tak nie pożyje długo… tu droga wyjścia jest tylko jedna.

– Tak wiem, Hans… W takim razie zostawiamy go na ten moment. Potem się zdecyduje.

To ci dobrze zrobi! – wrzasnął strażnik, polewając więźnia pełnym wiadrem zimnej wody.

– Brrr… – Przesłuchiwany wzdrygnął się cucony lodowatą wodą bezpośrednim chlustem na ciało.

– Nazwisko?

– Ossowski – powtórzył cichym głosem.

– Zawód?

– Kierowca

– Zawód wyuczony?

– Księgowy.

– Niech ci będzie. Wracasz do baraku i czekasz na rozkazy! – powiedział Niemiec łaskawca. Pan życia i śmierci.

 

Dali, dali… – Brigitte popychała idącego przed nią w pasiaku mężczyznę. – Skoro poznałeś już tajniki naszej księgowości i zasady pracy, przyuczysz do tego naszą szrajberkę.

– Numer obozowy 7566 – ciągnęła, gdy wchodzili do ogrzewanego kozą pokoju.

Ist das klar, Ossowski? Czy to jasne Ossowski?spytała zdecydowanym tonem.

– Jak najbardziej. Pokazać, przyuczyć i doradzać.

– Pokazać i przyuczyć! Od doradzania jesteśmy my! Verstanden? Zrozumiano?

Jawohl! Tak jest, zrozumiano! – powtórzył, stawiając szybciej krok, by uniknąć ewentualnej styczności ze szpicrutą po plecach.

Hinsetzen und an die Arbeit! Ich komme in eine Stunde zurück und möchte Resultate sehen! Siadać i do roboty! Wrócę za godzinę i chcę widzieć rezultaty! – mówiła głośno do mężczyzny.

Jednocześnie spoglądała na kobietę w pasiaku. Siedziała przy stole pod oknem obłożona trzema tomami grubych ksiąg.

 

Jak to się stało, że Pani się tu znalazła? – spytał.

Nie odezwała się. Milczała.

– Przepraszam, lepiej do tego nie wracać – zaraz dodał.

– Serce mogłoby pęknąć z rozpaczy – pomyślał.

Spojrzała na niego badawczo.

– …że od kiedy w obozie? – wyszeptała.

Nie naciskał. Patrzył na nią tylko swoimi dużymi oczami.

– Od miesiąca – odparła, rozluźniając napięte mięśnie twarzy.

Wydało jej się dziwne. Dziwne, że z miejsca zaczął wzbudzać w niej zaufanie. W warunkach obozowych jego głos emanował spokojem. Postura przypominała raczej żołnierza niż więźnia.

– Oczy, ach te jego oczy… jeszcze nie całkiem umarłam – pomyślała nieśmiało.

Na przekór codziennemu dramatyzmowi nie były przygaszone. Przygaszone widokiem ludzkiego cierpienia. Popiołem rozgrywających się w tym miejscu scen. Więcej, bił z nich jakiś zniewalający, męski blask. Coś, za czym tęskniła jako kobieta od dawna. Nigdy jeszcze tego nie doznała. Nawet przed przybyciem tutaj – nie. Trochę jak oczy ojca i kochanka. I nie chodziło tu wcale o ukryte pragnienia erotyczne (choć gdzieś w głębi być może i one odgrywały jakąś rolę). Bardziej chodziło o rozmowę dusz. O rozmowę dusz bliskich sobie bez słów, rozumiejących się nawet w milczeniu.

Jeszcze przez kilka tygodni pomagał jej w prowadzeniu obozowych ksiąg. Ostatnim razem, gdy go widziała, z małej kieszonki wszytej w skraj więziennego pasiaka wyjął srebrny łańcuszek. Na łańcuszku zawieszony był krzyżyk i obok mały medalion Matki Boskiej Częstochowskiej.

Wyjął go i położył na stole obok jednej z ksiąg. Siedziała na prostym drewnianym zydelku obok stołu.

– Cud, że udało się Panu je zachować… – powiedziała cichym głosem.

– Pani Zofio, ja noszę dwie święte rzeczy. Chciałbym się z Panią podzielić. Podzielić jednym szczęściem.

– Przepraszam… podzielić? Jak to?… podzielić szczęściem? – zapytała zaskoczona.

– Tak. Dotychczas one mnie chroniły. Niech w połowie chronią również i Panią – odparł.

– Dla Pani niech będzie medalik z Matką Boską. Ja zachowam sobie krzyżyk z łańcuszkiem – dodał.

– Ależ… ja nie mogę tego od Pana przyjąć… – Wzdrygała się.

– Może Pani, może. Ja Panią bardzo proszę. No… proszę się nie opierać. Niech stoi na straży Pani życia i pomoże się stąd wydostać – nalegał.

– Boże, czym ja sobie zasłużyłam… – Ścisnęła wargi. Do oczu napłynęły łzy.

– Spokojnie, niech Pani nie płacze. To normalna koleżeńska przysługa. Nie trzeba płakać… i tak za często to tu robimy.

– Ech… teraz to już i łez nie starcza. Panie… – Powoli przecierała kciukami powieki.

– Jak Pan ma na imię?

– Tadeusz. Tadziu, mówiła do mnie matka – powiedział.

– Więcej o nic nie pytaj. Tak będzie najlepiej – dodał.

Przytulił ją i pocałował w czubek głowy.

 

– Zofija, Schreiberin Zofiiiija – Doniosły głos wrzeszczącej Brygitty przerwał im chwilę spokoju.

– A ty co tu robisz?! – wrzasnęła.

– Od dziś masz tu więcej nie przychodzić. Jazda do swojego baraku! – wrzasnęła i smagnęła go szpicrutą po plecach.

Tym razem się nie skulił. Przyjął trzy cięgi po plecach, wychodząc wyprostowanym. Zdążył tylko spojrzeć na szrajberkę tymi swoimi dużymi oczyma.

 

Alle raus, alle raus! Wszystkie wychodzić, wychodzić na zewnątrz! – Wrzaski blokowych obudziłyby nawet umarłego.

Tak przynajmniej mówiło się w czasach pokoju, w czasie przed obozowym. Teraz nie było to już tak do końca pewne.

I znowu te szczekające psy, szydercze, prześmiewcze głosy niemieckich strażników. Za oknem śnieg z deszczem. Temperatura za ścianą obozowego baraku wynosiła nie więcej niż zero lub minus jeden stopnia Celsjusza. Była godzina ósma rano. Można mieć było tylko nadzieję, że w okolicach południa słońce podniesie ją o kilka litościwych stopni wzwyż.

Alle raus, alle raus! Wszystkie wychodzić, wychodzić na zewnątrz! – Dochodziły do uszu te same głosy.

Ostre w tonie. Nieznoszące sprzeciwu. Wykrzykiwane pod groźbą wymiaru najsurowszych kar cielesnych lub najgorszym przypadku kary najwyższej. Niektóre już się o tym przekonały na własnej skórze.

– Co się stało? – spytała jakaś świeżo przyjezdna.

– Normalka. Jeszcze nie wiesz? Gry na wyczerpanie. Zabawy rasy panów z podludźmi w rosyjską ruletkę… – skomentowała starsza z obozowym stażem i większym cyfrowo numerem.

Zofia wychodziła jako jedna z ostatnich.

Gdy wszystkie ustawiły się w czterech rzędach po kilkadziesiąt osób z każdego z baraków z osobna, przestrzeń błotna pomiędzy barakami zaludniła się jak na uroczystej defiladzie przed berlińskim Reichstagiem. Z tą różnicą, że nie byli to żołnierze Wehrmachtu, SS, czy Hitlerjugend. Raczej ludzkie wraki. Wychudłe szkielety w pasiastych strojach. Kiedyś wszystkie razem i każda na swój niepowtarzalny sposób zaliczały się do kobiet. Teraz według buchalterii obozowej pozostawały co najwyżej numerami.

Stehenbleiben, keine Bewegung, kein Quatsch, Maul halten! Stać w miejscu, nie ruszać się, bez gadania, mordy w kubeł! – Co jakiś czas słychać było gadanie pilnujących dyscypliny blokowych.

Już drugą godzinę kobiety stały w bezruchu przemoczone do suchej nitki. Zziębnięte na kość.

– Na drugi raz nikomu nie zechce się uciekać! Zrozumiano?! – krzyczał do nich Essesman z podwyższenia. Specjalnie zbudowanego na takie okazje. – Verstanden?! – powtórzył.

Jawohl, Herr Kommandant! – Dochodziły do jego uszu pojedyncze głosy więźniów.

Verstanden, sage ich?! – powtórzył bardziej zdecydowanym głosem.

Jawohl, Herr Kommandant! – Tym razem z wycieńczonych ludzkich krtani wydobywały się odpowiedzi bardziej słyszalne.

Nie były jednak dla Niemca na tyle słyszalne, by mogło to zadowolić jego aryjskie ego.

Szybkim krokiem zszedł z piedestału. Trzymając w ręku pistolet, skierował się w miejsca, gdzie odzewu na jego pytanie albo nie słyszał wcale, albo był on tak cherlawy, jak osoby, od których oczekiwał głośnego potwierdzenia.

Co drugą osobę z najbardziej „cichego” szeregu powalał jednym strzałem pistoletu wyciągniętego w nerwowym pośpiechu z kabury. W ten sposób odstrzelił co najmniej dwanaście kobiet. Zbroczone krwią leżały bez ruchu w błotnistej brei. Potem przeładował pistolet tak, by w magazynku tkwiła co druga kula. W ten sposób herr Walter Schmied zabawiał się w Pana życia i śmierci. Niektórym kobietom było już wszystko jedno, innym nie. Krzyczały, gdy do nich się zbliżał. W ruletce odebrał życie kolejnym dwunastu więźniarkom. Zrywał się zimny wiatr. By rozgrzać się, wyszarpnął od blokowej pejcz i zaczął nim okładać z lewa i prawa pasiaste szkielety. Nie mogły upaść. Upadek oznaczał kolejny wyrok śmierci. Kobiety sztywniały jednocześnie z zimna i ze strachu. Dopóki mogły, dopóty trwały w postawie przypominającą stojące słupy pomalowane w biało-niebieskie pasy, by ocalić jedno. Kruche życie pod uderzeniami zwyrodnialca. Przedstawiciela komendantury administracji więziennej hitlerowskiego wymiaru sprawiedliwości.

– Aauu! – Zofia zawyła z bólu.

Na ziemię jednak się nie osunęła. Wytrwała. Z odsłoniętej przy uderzeniu oczom Niemca ukazał się srebrny medalik. Był zawieszony na sznurku. Zerwał go w złości i wdeptał butem w błoto.

Was ist das? Was ist das? Co to jest? Co to jest? – wrzeszczał.

Die heilige Maria. – Nie podnosząc wzroku, odpowiedziała Essesmanowi.

Es gibt keine heilige Maria! Es gibt kein Gott, hier gibt’s kein Gott! Nie ma Najświętszej Marii! Nie ma Boga, tu nie ma Boga! – dodawał, nie przestając krzyczeć. – …Ich bin es!… Ja nim jestem! – sapał.

Zofia milczała.

Diese Kadaver von dem Zaum wegnehmen! To ścierwo zabrać z ogrodzenia! – Wskazywał palcem na martwe ciało uciekinierki w biało-niebieskim pasiaku. Wisiało na drutach porażone prądem płynącym w ogrodzeniu pod napięciem dwustu dwudziestu woltów. Już od minionej nocy.

Popatrzył się na więźniarki zadowolonym wzrokiem. Zaraz potem odszedł i skierował do budynku komendantury.

Zofia szybko pochyliła się i z trudem podniosła medalik.

Wszystkie stały tak jeszcze przez kolejną godzinę. Zbliżało się południe.

 

Z sąsiedniego baraku Niemcy zaczęli wyprowadzać kobiety i dzieci w ubraniach z naszytą gwiazdą Dawida. Barak ten odgrodzony był od pozostałych dodatkowym ogrodzeniem. Jednak nie był położony aż tak daleko, by stojące na karnym apelu więźniarki nie mogły tego widzieć. Wyprowadzano je w grupkach po około dziesięć osób. Kobiety szły, trzymając dzieci za ręce. Budynek, ku któremu zmierzały, wyglądał na łaźnię. Był pobiałkowany i na dachu miał otwory wentylacyjne. Dziwne, że nie miał okien. Razem grupa kobiet i dzieci liczyła około dwustu osób. Niemcy wręczali każdej z nich żółty plastikowy żeton. Żetonem mieli uruchamiać prysznic z gorącą wodą, gdy będą już w łaźni. Do budynku wchodziły spokojne. Niemcy, choć eskortowali je jako strażnicy, nie pokrzykiwali, nie szydzili, nie wyzywali. Słychać było tylko ich szwabskie nawoływania do rozbierania się i wchodzenia pod prysznice…

Potem stalowe drzwi budynku zatrzaśnięto i zabezpieczono grubą sztabą od zewnątrz. Na dach po drabince wszedł jakiś umundurowany żołnierz w ochronnym kombinezonie z ceraty i masce gazowej na twarzy. Przy każdym z otworów wentylacyjnych otwierał okrągłą puszkę i wsypywał jej sproszkowaną zawartość do środka. Tak zrobił przy każdym z nich. Po chwili od strony budynku zaczęły dochodzić do więźniarek przeraźliwe krzyki. Trwało to kilka minut. Po pewnym czasie powoli krzyki ustawały, aż zapadła przeraźliwa zupełna cisza…

 

Stojące w błocie więźniarki spoglądały na siebie, marszcząc brwi. Podnosiły z wolna głowy do góry.

Wtedy drzwi „łaźni” zostały otwarte na oścież. Przez chwilę wietrzono jej wnętrze. Potem podjechały wózki. Właściwie rodzaj ryksz na kółkach z prostokątnym blatem jak od warsztatowego stołu. Wózki ciągnęli mężczyźni w pasiakach. Wyglądali na mniej wychudzonych. Wydawało się nawet, że zwyczajowa obozowa dieta nie należała do ich codziennego jadłospisu. Na wózkach wywożono stosy nagich ciał kobiet i dzieci. Przed niespełna kwadransem szły żywe nieświadome w kierunku swojego ostatniego ziemskiego przeznaczenia. Gdy wywieziono wszystkie ciała, drzwi budynku zostały ponownie zamknięte i przytwierdzone metalową grubą sztabę od zewnątrz. Miejscem zwożenia ciał był sąsiedni budynek z wysokim kominem z cegieł.

Upłynął może kwadrans, może dwa, gdy z komina zaczął wydobywać się słodkawy biały dym. Coraz bardziej gęsty, kłębiący i pnący się ku górze.

 

Rozpoczynała się piąta godzina wystawania więźniarek na karnym apelu. Nogi mdlały z wysiłku. Niektóre omdlewały podnoszone przez sąsiadki. Możliwe to było w chwilach, gdy strażnicy przesiadywali, grając w karty i śmiejąc się do czegoś lub z czegoś w swoich stróżówkach, a blokowe odwracały od takiego widoku głowy. Do nozdrzy kobiet dochodził swąd palonych ludzkich ciał. Wiatr zmieniał kierunek. Przybierał na sile. Deszcz ze śniegiem zacinał z każdej strony.

Nagle z tylnego szeregu stojących, wycieńczonych kobiet ktoś po cichu zaintonował:

Słuchaj Jezu, jak Cię błaga lud,
słuchaj, słuchaj, uczyń z nami cud…

Głos był coraz bardziej doniosły. Dołączały się do niego inne kobiety. Po chwili śpiewały wszystkie.

 

Maul halten! Ticho! Maul halten! Ticho! Zamknąć gęby! Cicho! Zamknąć ryje! Cicho! – Usłyszały znowu głosy niemieckich stróżów prawa. Panów życia i śmierci.

Heute Juden, morgen Ihr!  Dzisiaj Żydzi, jutro Wy! – dopowiadali z szyderczym śmiechem.

 

Mężczyzna o dużych piwnych oczach jak co dzień wychodził z więziennego baraku do budynku, w którym mieściła się obozowa księgowość. Od kilkunastu tygodni był on dla niego stałym punktem odniesienia. Zarówno co do sposobu na fizyczne przetrwanie poprzez spotkania ze śmiercią na dystans mniej bezpośredni – księgowanie ilości butów, torebek, okularów, złotych zębów i obrączek, peruk z ludzkich włosów i walizek. Jak i punktem odniesienia do tego, co w wyobrażeniu człowieka poddanemu takiej próbie pozostawało jeszcze ludzkie, a co podlegało już tylko rządom mocy piekielnych – terror, beznadzieja dalszego istnienia, głód, insekty, choroby, brak regularnej higieny, warunki sanitarne godne najniższego upodlenia, nieustanne cierpienie, permanentny stres związany z egzystencjalnym pytaniem: czy dożyje się jutra? To ciągłe balansowanie na linie z jednej strony utrzymywało go przy życiu. Z drugiej zaś wyczerpywało psychicznie, doprowadzając na skraj nerwowego załamania. Przybliżając ku stanowi pogrążenia się w schizofrenii, bez możliwości ucieczki i powrotu do normalności za życia.

Tylko żołnierska przeszłość i twarde wychowanie w domu sprawiały, że potrafił jeszcze tak trwać. Jak długo? Nie chciał o tym myśleć. Może lepiej było nie wiedzieć…

Herr Feldfebel das ist er! Panie sierżancie to on! – Osobnik w pasiastym stroju, którego numer znać mógł tylko Judasz Iskariota, zdecydowanym głosem wskazywał na mężczyznę o dużych piwnych oczach.

Bist du sicher? Jesteś pewien? – dopytał Niemiec.

Jawohl. Tak – odparł.

Na, nihm mal das… No, weź to – powiedział do wskazującego palcem.

Sierżant z jednej z kieszeni spodni wygrzebał okruchy pańskiego chleba. Wysypał więźniowi na rozłożone na sygnał dłonie. Niektóre upadały w błotnistą breję. On schylił się i pozbierał je. Co do jednego, nie pozostawiając choćby najmniejszego okruszka na ziemi.

 

– Nazwisko?

– Ossowski.

– Łżesz, łżesz jak pies!

– Nazwisko pytam!

– Ossowski.

Nie zdążył wypowiedzieć ostatnich zgłosek, gdy otrzymał kolejny cios. Tym razem kolejne uderzenie w brzuch. Jęknął i opadł bezwładnie na podłogę. Gdyby nie mocno przywiązane do krzesła ręce i nogi dawno już by leżał na zimnej, kamiennej posadzce pokoju przesłuchań. To one utrzymywały go w pozycji siedzącej.

– Znowu ten sam zestaw ćwiczeń. Wymyśliliby coś innego… – pomyślał z gorzką satysfakcją, próbując sarkazmem uśmierzać ból, dodając sobie odwagi.

In Ordnung. W porządku. Laesst uns mit ihm was anderes probieren. Nicht wahr, Franz? Wypróbujmy z nim coś innego, prawda, Franz – zwrócił się do kolegi sierżant z Nadrenii.

Eine Spritze…? Strzykawka …? – spytał Franz.

Eine Spritze mit Heilmittel, mein Sohn. Strzykawka z lekarstwem, mój synu – potwierdzał Feldfebehl.

Wziął do ręki strzykawkę. Z fiolki wyssał zawartość i wstrzyknął w ramię więźniowi. Na fiolce widniał napis PERVITIN. Przez chwilę obydwaj czekali na reakcję.

Herr Feldfebel, mówię prawdę… moje nazwisko Ossowski, Tadeusz Ossowski. – Więzień przemówił jakby żywszym głosem.

– W porządku Ossowski. Wierzymy ci… Hi, hi. Teraz założysz plecak i wyjdziesz na spacer – odparł Niemiec.

– Franz załóż mu na plecy plecak… hi, hi. – Wydał komendę młodszemu stopniem.

Jawohl, schon gemacht! Chef! Tak jest. Już zrobione szefie! – odpowiedział.

W pierwszej chwili więzień, aż ugiął się pod jego ciężarem. Jednak wyprostował się i w gotowości stanął do wykonania polecenia. Nie czuł żadnego bólu, unosiła go nadludzka energia.

– Idziesz na spacer! Zrozumiano?

– Tak jest! Idę na spacer – powtórzył prawie jak automat.

– Od baraku A do baraku D! W tę i z powrotem biegiem marsz!

– Tak jest. Od baraku A do baraku D! Biegiem marsz – powtórzył.

Nie świadomy skali trudności czekającego zadania wybiegł na błotnistą aleję pomiędzy budynkami.

– …Biegiem marsz, biegiem marsz… powtarzał bez ustanku.

Z każdym krokiem impuls zastępował świadomość. Ona przestawała istnieć. Wyłączała się.

– Jak myślisz, ile ten Ossowski zrobi okrążeń? – zapytał Franz.

– Jaki Ossowski, jaki Ossowski. To Paolone. Porucznik Wojska Polskiego. Złapali go na Słowacji. Tadeusz Paolone… Zamknęli na Podhalu. Potem zbiegł. Później go znowu złapali, a teraz jest u nas.

– Niezły z niego numer… – Wsparł go Franz.

– Bez Pervitinu to już po pierwszym, drugim okrążeniu leżałby pyskiem w tym błocie.

– Po zastrzyku pewnie zrobi ich z dziesięć. No może jedenaście – mówił Franz.

– Ja mówię tylko osiem! Idziesz o zakład? – Podnieconym głosem pytał sierżant.

– Chętnie. A co będzie z nagrodą – odparł kolega.

– Jeśli wygrasz, przydzielę ci jakąś słowiańską dziwkę na pokoje wieczorem…

Wow, stoi. Zakład stoi! – Obydwaj przecięli sobie podane ręce na znak potwierdzenia zawartego zakładu.

Minęło około dwudziestu minut.

– Mocny ten Polak! – Nieśmiało skomentował Franz.

Obydwaj patrzyli w okno, popijając z butelki jakiś trunek.

Za oknem padał deszcz ze śniegiem.

– Które to już? – zapytał sierżant.

– Siódme, siódme okrążenie – potwierdzał podkomendny.

– To za chwilę się zdecyduje – wyrokował Niemiec starszy stopniem.

Minął kwadrans.

– Ja pier… lę! Ten to mógłby dymać i dymać?! – Wulgarnym, zdziwionym głosem powiedział sierżant.

– Tak, to już czternaste okrążenie – dopowiadał Franz, czkając po wypiciu któregoś z kolei kieliszka alkoholu.

 

– Co tu do cholery się dzieje? – W drzwiach stanął nagle dowódca warty w towarzystwie dwóch innych uzbrojonych essesmanów. Wszyscy trzej postawni, nakarmieni i zobojętniali.

– Melduję, Herr Leutnant, że sprawdzamy wytrzymałość więźnia i działanie Pervitinu.

– Hmmm… W porządku. Rozumiem, ale na dziś wystarczy!

– Przywołać mi go tutaj. Idzie na egzekucję.

– Tak jest. Idzie na rozwałkę – potwierdził wykonanie rozkazu.

– Franz, zabierz to ścierwo z błota!

 

Pod murem stało siedmiu odwróconych plecami mężczyzn. Mieli związane z tyłu ręce. Oczy przesłonięte opaskami.

Paolone był prowadzony ostatnim do zajęcia miejsca przy ścianie. Na moment przystanął…

Natychmiast dostał dwa kuksańce kolbami karabinów w bok.

Aufhalten! Przestać! – Zastopował strażników.

– Mam prośbę. Proszę pozwolić mi bez opaski. Przodem do karabinów. Rozumie Pan? Jak żołnierzowi… – zwrócił się do niego Tadeusz.

– Hmm… – Niemiec popatrzył na więźnia. Nieznacznie zmarszczył brwi.

– Skoro chcesz… Niech będzie!… Abführen! Odprowadzić!

Po chwili słychać było komendy.

Nachladen! Feuer! Ładuj, ognia!

 

– Zofija, Zofija. Wiesz, ten Twój pomocnik w księgach nie żyje. Wczoraj go rozstrzelali. Podobno nie nazywał się Ossowski, tylko Paolone. Na wolności był kapitanem Wojska Polskiego – szepnęła jej koleżanka do ucha.

Pełniła dziś służbę w obozowej kuchni. Przyniosła jej miskę zupy. Zielone kawałki brukwi i liści pokrzyw unosiły się na wierzchu. I tak należała do uprzywilejowanych.

– Jak to? Jak to nie żyje? – spytała, jakby śmierć w tym miejscu była czymś nowym, niespotykanym i wyjątkowym.

Odruchem dłoni dotknęła medalionu na szyi. Zastygła w bezruchu.

– Boże, czy Ty o Panie tu bywasz?! Jesteś?! Czy omijasz to miejsce przeklęte z daleka i Ciebie tu nie ma?!

An die Arbeit!Alle an die Arbeit! Do roboty! Wszystkie do roboty! – Nagłe nawoływanie Brygitty wyrwało ją z letargu.

– Jutro przed południem jedziesz ze mną do Krakowa. Musisz mi pomóc przy zakupach – dodała, nachylając się nad Zofią.

 

– A więc jesteś? Jednak jesteś…? – przymknęła oczy.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wiesław Mandryka-Bukowiński, Z piekła rodem, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 233

Powiązane artykuły

Loading...