14.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #233 / Wyjazd

Ubi Arma Sonant. „Arbeit macht frei”

I Wyjazd

Samochód stojący przy jednej z posesji na Placu Wilsona miał otwarty bagażnik. Była sobota wczesnym rankiem pierwszego tygodnia maja. Mężczyzna w dżinsach i niebieskiej koszuli w paski kończył ładowanie ostatnich pakunków. Na pierwszy rzut oka mógł mieć około czterdziestu lat. Podwinięte rękawy wskazywały, że przygotowania do jego podróży jeszcze trwały. Pochylał się i prostował, wrzucając przedmioty do komory bagażnika czarnego infiniti. Właściwie nie zabierał ze sobą zbyt wiele. Jedną podręczną walizkę. Marynarkę. Przewiesił ją na wieszaku z tyłu przedniego siedzenia kierowcy. Dwie pary spodni, pulower, kilka koszulek polo, parę butów na podeszwie skórzanej, trampki, piżamę i bieliznę na zmianę. W końcu wyjeżdżał tylko na tydzień. Nie zapomniał również o piance do surfingu.

– Woda w Bałtyku o tej porze roku nie należy do najcieplejszych. Kolokwialnie mówiąc… – wspomniał.

Uśmiechnął się przy tym na wpadające mu do głowy słowo „kolokwialnie” – nadużywane ostatnio w mediach i wśród znajomych.

You see, jakie to zaraźliwe… przylepia się jak guma do żucia do podniebienia, nie chcąc zejść z czubka języka?! Poprawniej brzmiałoby: „w istocie/obrazowo mówiąc”. Ale, czy ja zawsze muszę być poprawnym?

 

Ok, gdy mu się spodoba – zostanie dłużej. Od dziś jest wolny. Ma trzydzieści dni urlopu. Wolny jak ptak niesiony wiosennymi prądami powietrza z południa na północ. Świadomość, że one lecą do miejsc, w których mają rozpocząć nowe lęgi, dodawała i jemu chęci do życia. W dal odsuwała niemiłe wspomnienia z niedawnej przeszłości. Nie chciał wracać do rozstania z żoną. Po raz pierwszy od wielu dni sama myśl o wyjeździe na urlop napawała go radością. Do niedawna żył tylko pracą. Jechał do Rynu. Potem miał przenieść się do Władysławowa nad Zatokę Pucką. Kto wie może pobyt nad jeziorami i morzem będzie zapowiedzią dni lepszych, jaskółką bardziej szczęśliwych. Ostatnio miał wrażenie, że ono go opuściło…

– Wracam, niedługo przecież wracam… – pomyślał, jakby chciał się usprawiedliwiać.

Przełożył plecak z karimatą w sam róg bagażnika. Nie, by ukryć w nim wzruszenie. Nie raz przecież wyjeżdżał. Z tą różnicą, że tym razem nie zostawiał tu nikogo. Synowie we Francji, u matki. Wyjeżdżał raczej ze względów pragmatycznych, by oderwać się od teraźniejszości.

Zatrzasnął tylną klapę bagażnika, sprawdził mocowania deski surfingowej do relingów dachu samochodu. Ostatni raz spojrzał w okna domu, wsiadł do środka i przekręcił kluczykiem stacyjkę silnika.

 

Warszawa o tej porze dnia wydawała się miastem pogrążonym w półśnie. Przecież był sobotni poranek. Od poniedziałku do piątku i w weekendy od południa do późnego wieczora zazwyczaj tętniła życiem. Duży ruch uliczny samochodów większości światowych marek. Wielu przechodniów w różnym wieku podążających swoimi ścieżkami w sobie tylko znanym celu. Wchodzących i wychodzących do i ze stacji metra. Coraz liczniejsze grono charakterystycznie ubranych rowerzystów, osób uprawiających jogging, mogło to tylko potwierdzać. Miasto z ciekawą architektonicznie zabudową. Nawet jeśli niektórzy przyznają czasem, że mogłoby być z tym lepiej…

– Owszem, gdyby nie wojna i ten typ. Czysty Aryjczyk z wąsikiem! – natychmiast ripostował. – Tu przecież nie pozostał kamień na kamieniu! – dodawał.

Jemu się podoba taka, jaką jest. Z zabytkami, które pozostały. Odbudowana na nowo. Z dość licznymi terenami zieleni wtopionymi w jej śródmiejski krajobraz. Szklanymi wieżowcami, galeriami, nowymi osiedlami pokrytymi elewacją z piaskowca lub kamienia – wszystko to go zachwycało i pociągało zarazem. Jako warszawiak był ze swojego rodzinnego miasta dumny. Szczególnie tu, w tej dzielnicy, od lat zwanej oficerskim Żoliborzem, czuł się najlepiej. Wszędzie miał blisko. Tu mieszkał Generał Sosabowski, Dowódca polskiej Samodzielnej Brygady Spadochronowej spod Arnhem, Generał Nil-Fieldorf, Dowódca Kedywu AK. Nieopodal wolno płynące wody Wisły dodające miastu splendoru i majestatu. Nadrzeczne bulwary, kafejki, restauracje, plaże od strony Saskiej Kępy. Odmładzające jej wizerunek jak uśmiech dojrzałej kobiecie. Zdawały się zapraszać do środka. Po latach obcego panowania i dominacji Warszawa odzyskiwała swoją tożsamość. Tylko sobie właściwy styl. Ukazywała światu własną duszę. Niepowtarzalną. Zawsze tęskniącą za wolnością, lubiącą przeglądać się w jej świetle jak w lustrze. Dla wrogów może i niepokorną. Dla przyjaciół otwartą i szczodrą.

 

– Pięć minut po godzinie ósmej. A oto pogoda. Na dziś zachmurzenie małe z możliwością niewielkich opadów na wschodzie kraju. Temperatura dwadzieścia dwa stopnie Celsjusza na zachodzie i południu, do dwadzieścia stopni w centrum i dziewiętnaście stopni Celsjusza na północy i wschodzie Polski. Ciśnienie tysiąc hektopaskali i rośnie. Życzymy Państwu miłego weekendu i dużo słońca.

– Dzięki, thanks a lot. To dobra zapowiedź jak na początek urlopu – pomyślał, wsłuchując się w dalszy ciąg porannej audycji radiowej.

 

Leciał Rod Stewart i Some guys have all the luck. Lubił jego piosenki i choć trochę się podstarzał, a chrypka powoli zdawała się mu bardziej przeszkadzać niż być jego atutem, to go cenił. Za talent, styl, odwagę, wytrwałe dążenie do celu w tym, co robił. Oczywiście za szereg muzycznych hitów, których lubił słuchać i przy których się wcześniej bawił. Nawet jeżeli dla młodszego pokolenia Szkot mógł się już wydawać oldboyem.

– Owszem Some guys have all the luck… some… – powtórzył.

– Daj spokój! Nie warto oglądać się w tył. Nigdy, gdy przeszłość niszczy, nie buduje, przybija, rozczarowuje! Czasem trzeba coś przeciąć, postawić kropkę, zamknąć pewien rozdział po to, by móc rozpocząć na nowo, nie ulegać złudzeniom, nie tworzyć iluzji, uchylić furtkę nadziei.

– Czy jednak nie jest to oznaką słabości? – bił się z myślami.

 

Na chwilę zatrzymał samochód na czerwonych światłach. Kilka osób wracało z nocnej eskapady, delikatnie mówiąc mocno spóźnionych do łóżka. Machali do niego chorągiewkami i prosili o uchylenie okna. W ich zachowaniu nie dostrzegał agresji. Znał się na ludziach. Nie chciał rozpoczynać tak pięknie zapowiadającego się dnia od odmowy czegokolwiek i komukolwiek. Zwłaszcza gdy czyniły to młode kobiety ze spontanicznym uśmiechem na ustach. Uchylił nieznacznie okno.

– Prosimy, niech Pan nas poprze! Precz z Kaczyzmem! Kaczyński pod sąd! Żądamy wolnych mediów, przyjęcia uchodźców i pigułek dzień po!

Odwzajemnił uśmiech. Bez słowa przymknął okno. Powoli wciskał pedał gazu. Ulotka zawisła przyciśnięta w połowie na szybie. Napotkane postaci oddalały się w lusterku jak w końcówkach filmów Hitchcocka. Wymachiwały rękoma, krzycząc i manifestując swoje niezadowolenie. Po kilkuset metrach zatrzymał się. Zdjął kartkę zadrukowanego papieru i wyrzucił ją do pobliskiego kosza…

 

– Nie chodzę utartymi ścieżkami – powiedział pod nosem.

– Któż by chciał chodzić utartymi ścieżkami? Człowiek zadowolony z siebie, drobnomieszczanin, bojący się świata, ludzi, zamknięty w sobie. Egoista, konformista, zastraszony przez silniejszych, niemający własnego zdania, stadnie myślący, cierpiący na brak testosteronu. A może zwykły tchórz lub leń…?

– Jak sobie to wyobrażasz?

Very po prostu, ganz einfach, Voilà qui est simple – odpowiadał sam sobie.

– Ok. Gdyby tylko chciało być takie very simple… i nie było nieustanną gimnastyką charakteru.

– Od młodości szedłem własną drogą. Miłość, wolność, odpowiedzialność, wierność zasadom. Wszystko razem przyprawione odrobiną szaleństwa. To przecież azymuty mające wyznaczać postępowanie homo sapiens, o ile sam siebie i swoje otoczenie nie skazuje na egzystencjalny bezsens trwania i/lub życia w obłudzie i zakłamaniu.

 

Droga na Mazury wiodła przez kilka pomniejszych miast Kurpi i Podlasia. Dzięki trasie szybkiego ruchu właściwie ich nie widział. Co najwyżej elewacje domów, zarysy rynków, kształty wież kościelnych. Przed nimi fragmenty pól przedzielonych miedzami. Zielonych łąk, o tej porze roku usłanych dywanem żółtych mleczy.

 

– „Tak mi się tylko wymsknęło” – żenujące wypowiedzi niemieckiego komisarza Woertingera…

Dość nieoczekiwanie radio przerwało nadawanie programu muzycznego.

– O Chińczykach mówi „żółtki” i obraża Walonów. Wszystkie tłumaczenia jednak nie pomagają. Takich werbalnych potknięć komisarz odnotował bowiem w swojej karierze już zbyt wiele. Do nich z pewnością należały pogardliwe wypowiedzi na temat kobiet i małżeństw gejowskich…

– Zadziera nosa! Rasista, nie przepadam za kochającymi inaczej, ale i homofob? Czyżby wąsy były znowu w modzie? Chyba że to zwyczajne niemieckie poczucie humoru? Ciężkie jak buty clowna z zelówkami z ołowiu – skrzywił się z niesmakiem.

– Warto przypomnieć, że prawie czterdzieści lat temu komisarz wygłosił kontrowersyjną wypowiedź nad grobem wcześniejszego premiera Badenii-Wirtembergii, biorąc poniekąd w obronę nazistowską przeszłość byłego sędziego Kriegsmarine z czasów II wojny światowe – mimo woli wsłuchiwał się w kolejne informacje płynące z radiowego eteru o znanym polityku zza między.

– Hmm… to już nietypowe niemieckie poczucie humoru. To raczej wychodząca spod skóry arogancja… Kto wie może drzemiąca gdzieś w głębi serca aryjska buta, plan na nową narrację historii… – skomentował bez zachwytu. – Ciekaw jestem, jak zareagują na te epitety Chińczycy?

Domyślał się, że w swojej wielotysięcznej historii takich rzeczy nie wymazują z pamięci. Wspomniał na kodeks mistrza Sun Tzu sprzed 2500 lat i całkowicie pragmatyczny ogląd świata przez wynalazców prochu. Zresztą tak charakterystyczny do dziś. Był pewien, że choć daleko od Europy to w sprzyjających dla siebie okolicznościach o tym sobie przypomną. Tak czy inaczej – nie pozwolą zapomnieć.

Dojazd do miasta urozmaicony był wzniesieniami zalesionymi przez różne gatunki drzew. Głównie iglastych. Wzniesienia to pozostałość po epoce polodowcowej. Tak zwane moreny czołowe. Zza jednej ze ścian lasu wyłaniała się panorama położonego nad jeziorem Rynu. Na wzgórzu stał zamek. Stąd widać było również fragment kamienic starego rynku. Ich jasne ściany i czerwone dachówki lśniły w promieniach słońca. Zupełnie jak w jednej ze scen filmu reklamującego Polskę dla turystów zza granicy. Nad masztami zacumowanych na przystani jachtów niestrudzenie przelatywały w tę i z powrotem wrzaskliwe mewy. W wyobraźni słyszał ich pisk już w tym miejscu.

W czasach szkolnych był tu na obozie harcerskim. Po kilkutygodniowym kursie uzyskał patent żeglarza. Dokładnie pamiętał te szalone dni, nieprzespane noce. Pływanie po wodach okolicznych jezior. Złamany maszt na moście w Mikołajkach. Wysokie i strome brzegi Bełdan oraz sam egzamin. Nagle nadciągnęły chmury. Zerwał się porywisty wiatr. Jak w czarną godzinę pękło mocowanie wanty z lewej strony burty. Do brzegu dopłynęli na pagajach. Ścigały ich pierwsze grzmoty, towarzyszyły błyskawice. Nie było co strugać bohatera. Na początku robili sobie z tego tak zwane „jaja”. Ktoś dla zabawy krzyknął: „Nadchodzi biały szkwał…” Po stu metrach wiosłowania „śmichy” ustały. W końcu niespełna szesnaście lat u progu życia usprawiedliwiać mogło wiele. Przedtem zdążyli wykonać kilka manewrów pod żaglami. Egzamin został zaliczony. Szanowne grono komisji egzaminacyjnej oceniło wykonanie wyznaczonych zadań pozytywnie. Z techniki i umiejętności żeglowania oraz za wykazanie rozsądku, opanowania i rozwagi – jak orzeczono na dyplomie.

– Aha… Na początku obozu musieliśmy wypić podany przez drużynowego wyjątkowy coctail. Miksturę o smaku zmiksowanego mydła, mleka i śmietany. Wszystko popieprzone i posypane sproszkowaną dodatkowo sporą porcją chilli – przywoływał tamte dni w pamięci.

Na zakończenie zepchnięto ich w harcerskich mundurach z pomostu do wody. Tak wyglądał chrzest wodniaka. Tego nie da się zapomnieć. W pierwszej chwili zaskoczeni, gniewni i źli chichotali później ze wszystkiego, susząc bluzy, spodnie i spódnice przy ognisku. O to, co było pod spodniami i spódnicami, nie dociekając.

Hej sokoły… Płonie ognisko i szumią knieje

– I jeszcze coś.

– To brzmiało tak… – szukał w pamięci.

Dziś w telewizji nie wystąpi zespół Novi,
Bo cały program poświęcony Leniowi.
A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz,
Niech żyje nam Wołodia Ilicz…

Jak na owe czasy socrealizmu brzmiało dość odważnie. Było przepojone sarkazmem i ironią. Wykrzyczanym młodzieńczym oskarżeniem wobec przywódcy rewolucji bolszewickiej i jego bastardów o całe zło tego świata. Przede wszystkim jednak oskarżeniem o sytuację i położenie, w jakim znalazł się kraj nad Wisłą po konferencji w Jałcie i Poczdamie. Z zajęć fakultatywnych z historii, opowiadań w domu i lektury drugiego obiegu w głowach rodził się bunt. Już wtedy nie utożsamiali się z tym, co otaczało ich dookoła, co miało być wzorcem moralnym i kulturowym na przyszłość.

W każdym razie wydawało się, że ów sarkazm w słowach wykrzyczanej piosenki dla wszystkich dookoła był ewidentny i zrozumiały. Zwłaszcza gdy na koniec w formie refrenu wybrzmiewało:

…A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz,
Niech żyje nam Wołodia Ilicz…

a oni na całe gardło dośpiewywali:

Granica na Uralu granicą przyjaźni polsko-chińskiej…

Wybrzmiewało głośno, jednoznacznie… z pewnością bardzo głośno. Może nawet na granicy prawa do korzystania z wolności lub jej utraty! I tylko Wszechmocny sprawiał, że słyszeli to wówczas w większości jedynie ptasi mieszkańcy ryńskiego cypla…

 

– To musiało być tu. Na sto procent! To ten półwysep!

Powoli, wąwozem zjeżdżał w dół. Chciał uniknąć uszkodzeń samochodu od wystających po bokach dużych kamieni.

– Wejdę tylko na pomost… Do diaska, wykąpię się, jak za dawnych lat!

Wspomnienia z przeszłości, zapach trzcin, tataraku, szum wody wzmagały podniecenie.

– Proszę Pana, niech Pan uważa! W tym miejscu jest głębia na kilka metrów – zawołała nagle jakaś kobieta. Na pierwszy rzut oka mogła mieć około trzydziestu pięciu lat.

Jej spięte ku górze włosy odsłaniały szyję i ramiona. Trochę schowana za drzewami opalała się w dwuczęściowym kostiumie na leżaku. Zresztą do końca nie był tego pewien. Czy wcześniej również? Dopiero teraz ją zauważył. Odruchowo przykryła biodra i piersi ręcznikiem.

– Znam to miejsce… – odkrzyknął i uśmiechnął się. – Ale, dziękuję.

Dla zasady zmoczył ręce i tułów wodą, po czym z energią triatlonisty wskoczył między fale do jeziora. Mocnymi ruchami ramion szybko oddalał się od brzegu.

 

Pokój w hotelu zamkowym przypominał wyglądem celę krzyżackiego rycerza. Był dość surowy w wystroju. Na biało pomalowane ściany. Proste, niewyszukane meble. Standardowe wyposażenie – łazienka z prysznicem, WC, aparat telefoniczny i RTV. Po bliższym oglądzie cela jednak z dostępem do wifi i programów satelitarnych. Do tego uginająca się z lekka i skrzypiąca drewniana podłoga. Co wyróżniało go poza kolorowym obrazkiem na ścianie – to widok z okna. Z wysokości drugiego piętra rozpościerała się wyjątkowa panorama miasta. Otaczające je bliżej lub dalej położone jeziora zapierały dech w piersiach.

– Pocztówkowo – pomyślał.

– W tym względzie niewiele zmieniło się pewnie od czasów komtura. Zwłaszcza gdy wspomnieć na wystrój sali rycerskiej na parterze. Dziś jest tam restauracja. Ustawienie stołów i zawieszone na ścianach flagi krzyżackich rycerzy siłą rzeczy kierowały myśli ku tamtym czasom…

Z rozważań wyrwał go dźwięk telefonu.

– Dzień dobry… Hi, tu Filip… – wybrzmiało trochę z angielska.

– Kto? – spytał dla potwierdzenia. Zamknął okno. Hałas od ulicy sprawił przez chwilę, że nie dosłyszał.

– To ja, Filip, Filip Kranc. Jestem przy recepcji.

– Ach, to ty! Przed chwilą wszedłem do pokoju. Właśnie się rozpakowuję – odparł z nieukrywanym zadowoleniem.

– Zarezerwowałem na swoje nazwisko stolik. Powołaj się na mnie. W międzyczasie zamów sobie coś do picia. Potem, jeśli masz ochotę, zapraszam na obiad. Co ty na to ?

– Hmm… Jestem za. Zejdź na dół.

– W porzo… Daj mi chwilkę.

 

Po kwadransie był już przy recepcji.

– Filip, szmat czasu. Stary wilku… – Podchodząc, uścisnął mu mocno dłoń na przywitanie.

– Oh, tak… powiedz… ile, ile to już lat?

– Myślę, niech zgadnę… dwanaście… Nie! trzynaście, to już trzynaście lat, Filip.

– Nie do wiary…

– Siadaj, siadaj. Kelner, proszę jeszcze dwa razy to samo… – Wskazał przy tym na prawie już pustą szklaneczkę po Ballantine’s.

– Winek, zdawałoby się „trzynaście” to liczba pechowa. A ja się cieszę. Cieszę się, że cię widzę. Cieszę się, że wróciłem.

– Nawet nie wiesz, jaką ty sprawiłeś mi niespodziankę. To znaczy… już wtedy, gdy zadzwoniłem do ciebie z Warszawy. Powiedziałeś, że na stałe wróciłeś do Polski i mieszkasz na Mazurach.

– Tak, tak się złożyło. Chciałem i musiałem. To jest… musiałem. Nie!… Chciałem i musiałem.

– To w końcu jak, Filip? Chciałeś, czy musiałeś?

– Jak to w życiu. Trochę tak, trochę tak.

Nie nalegał. Spokojnie odczekał na dalszy ciąg przerwanej opowieści.

Cheers – wzniósł szklaneczkę do góry.

Cheers, przyjacielu.

– Miałem dość Ameryki. Swoje przeżyłem, swoje zarobiłem i oto jestem – wróciłem. Poza tym, poza tym – w zeszłym roku pożegnałem matkę… Zmarła w cierpieniach. Gdy tylko się dowiedziałem, że choruje, zatrudniłem najlepszych lekarzy, wysyłałem ze Stanów i Niemiec najnowsze leki… Musiałem przyjechać. Musiałem. Nie mogłem inaczej. Tak tęskniłem. Cierpiałem…

– Myślę, że mogę cię zrozumieć.

– Tak mnie tu coś ciągnęło. Raczej… ktoś i coś. Wróciłem. Od roku mieszkam w Rynie.

– Co z obywatelstwem?

– Mam podwójne. To znaczy prawie mam. Niemieckie i obiecano mi w Warszawie, że mogę odzyskać również polskie…

– Hmm… Ok. Zostawmy to.

 

– Zdążyłeś…? – Spojrzał na Filipa.

– Tak, zdążyłem. Zdążyłem się pożegnać. Trzymałem ją za rękę… Nie daliśmy rady. Na raczysko ciągle nie ma skutecznej metody.

Wincent nie kontynuował tego wątku. Na chwilę zamilkł. Pamiętał swoje rozstanie z ojcem. W ostatnich dniach opiekowali się nim na zmianę z siostrą. Znał to uczucie. Nie chciał kolegi oceniać, czy przyjechał na czas, czy w ostatniej chwili. O różnych słyszał przypadkach. Wolał nie wnikać. Lepiej pozostawić to ostatecznemu wymiarowi sprawiedliwości. Nie nam osądzać do końca drugiego człowieka.

– To z ciebie niezły obieżyświat. Dziesięć lat w Niemczech, potem trzynaście w Ameryce.

– Winek, nie wiem tylko, czy tak do końca jest czego zazdrościć – odparł.

Oh, yeah, yeah – jest czego! Poznaje się nowych ludzi, ich obyczaje, charaktery. Nie mówiąc o…

– Masz na myśli, nie mówiąc o „laskach”? – wtrącił, wspominając ich dawne młodzieńcze kolegów rozmowy.

– …Nie da się ukryć… – odparł.

– Ok, żartuję – miałem na myśli „nie mówiąc o wcześniej nie znanych urokach przyrody”. – Winek uśmiechnął się, kontynuując wątek. – Co dzień coś nowego, nowe wyzwania, jakaś przygoda…– mówił.

– Myślisz, że miałem na to wszystko czas? – Filip spojrzał na niego z grymasem na twarzy. – Ale teraz chcę wszystko zmienić. Chcę rozpisać swój nowy projekt na życie… A, co u Ciebie? Co u ciebie kumpel?

Tym razem zabrzmiało trochę z niemiecka. Zupełniej jak: Wie geht’s Kumpel?Ojciec Filipa był autochtonem. Gdy tylko było to możliwe, przesiedlili się do Niemiec. Z tego, co mówił mu wcześniej, matka niedługo potem wróciła do Polski. Mimo wszystko nie czuła się w Niemczech najlepiej – wspominał.

– U mnie? Co ma być…? Nieciekawie. Od pół roku jestem singlem. Żonie dla szkolnej miłości przewróciło się głowie… – rzucił mu odważne spojrzenie. Jakby bał się śmieszności.

Nie trwało to jednak długo. Szybko odwrócił wzrok w kierunku kelnera. Nie lubił okazywać słabości.

– Poproszę pana o jeszcze jedną filiżankę kawy…

– Jak to? Ty? To jest Patrycja…

– Tak bywa przyjacielu. Czasem z zewnątrz wszystko wygląda w porządku, a psuje się powoli od środka. I gdy tego nie zauważysz w porę, spada na ciebie jak grom z jasnego nieba… – W oszczędnych słowach zaczął wyjaśniać. – Wtedy na wszystko może być już za późno.

– Współczuję… – Filip obdarował go krótkim spojrzeniem.

– Musisz wiedzieć, że ja po raz trzeci chcę być żonaty. Dopiero teraz mam nadzieję czuć się szczęśliwym. Cornelia to wspaniała kobieta. Wiesz, jak to jest. Kobieta po przejściach i mężczyzna z przeszłością… – próbował pocieszać kolegę. – Myślę, że jestem w trakcie zdobywania wiedzy na ten temat... nolens volens.

Winek zmarszczył czoło. Widać, tkwiło to w nim jak cierń. Jak cierń z ostrokrzewu lub akacjowego drzewa.

– …Nie powiedziałbym, że jest to panegiryk na temat przysięgi o wierności małżeńskiej… Raczej, witaj w klubie, chcesz powiedzieć? – dodał, nie do końca przekonany.

– Mniej więcej. Jasne każdego dotyka to inaczej. Jeden ma grubszą skórę, drugi nie. Czasem na drodze dobry lub zły los stawia ci drugiego człowieka. Wtedy albo masz szczęście albo…

– …albo nie! Albo pogrążasz się w żalu, samotności. Popadasz w tak zwanego doła i masz pretensje do świata, że był dla ciebie tak niełaskawy, tak niesprawiedliwy…

– Miałem to samo, Winek. Spróbuj odnaleźć w sobie siłę, pozytywną energię. Jeżeli jesteś już po rachunku sumienia, to nie roztrząsaj tego dłużej. Nie rozbieraj na czynniki pierwsze. Tego, co się stało, nie odwrócisz. To się już nie odstanie. Wypocznij. Zacznij od nowa… – Filip podsuwał mu rady z doświadczeń życia faceta z przeszłością.

– …i to dla jakiegoś żabojada. A w czym do kaduka był on lepszym ode mnie…!? – Żal i złość nie dawały w nim za wygraną.

– To, że ubrany był w garnitur wytapetowany banknotami Euro…?

Najchętniej to by jeszcze teraz sprał gębę Francuzowi.

Z filiżanki upił łyk kawy. W jednej chwili twarz całkowicie mu się odmieniła. Umiał panować nad sobą. Lekko uniósł brwi i odważnie spojrzał na kolegę.

– Właśnie po to tu przyjechałem, Filip. Właśnie po to tu jestem.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wiesław Mandryka-Bukowiński, Wyjazd, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 233

Powiązane artykuły

Loading...