08.06.2022

Jaśminowe klątwy

W wakacje, niespodziewanie dla wsi, zwalił się plener malarski. Artyści przyjechali wybyczyć się, zbratać z ludem pracującym wsi, a wieczorami, normalnie, popić. Wieś spowiła mgiełka oszołomienia: panienki podchodziły pod szkołę, niby niechcący i przypadkiem zakładały lepsze bluzki, przypadkiem też wypadało im przechodzić pod oknami szkoły ze trzy razy w obie strony. Kawalerka – wiadomo – bardziej obcesowa, od razu usiłowała trafić w sedno rzeczy. Artyści też chłopy i baby, kto by się bawił w niuanse. Ten i ów próbował zagadnąć, postawić piwo, ale miastowe państwo, chociaż wypaprane jak nieboskie stworzenie farbami, trzymało się na uboczu i preferowało własne towarzystwo. Długo celebrowało w szkolnej stołówce kolacje, które często przeradzały się w pozorowane filozofią dyskusje lub chóralne śpiewy. A jak się nie chciało gadać ani śpiewać, wychodziło na wieczorny spacer nad łąki. Też najczęściej grupowo. Tylko najbardziej odważni zapuszczali się na Namułę, do sklepiku Staszki, kupić parę piw lub buteleczkę czystej prosto z lodóweczki. Wiadomo – postęp i na wsi jest.

Piśmienny od kilku dni kręcił się koło szkoły, usiłując przechwycić jakiś interesujący temat do gazety. Ale „Tygodnik...” nie chciał artykułu o zblazowanych artystach – chociaż jedna pani malowała niezwykle zwiewne, wręcz tiulowe kompozycje abstrakcyjne. Ołówkiem. Tak poetyckie, że porywało. Piśmienny postanowił powalczyć i po którymś telefonie obstalował tekst do „Gazety Domowej”.

– Ale ma być o domu – rzuciła w słuchawkę redaktor naczelna.

– Te naczelne są co nie bądź popieprzone – tłumaczył się Piśmienny żonie z połowicznego sukcesu. – Jak ja mam kogo zahaczyć o wywiad, i to w dodatku o domu. I to w dodatku artystę, który na ogół dom ma w dupie. A żyje se światem, sztuką i w ogóle! Już bardziej mu w głowie obce baby i gorzała. Poza tym, jakie oni domy mają? Kiedyś żyli jak paniska, w dworkach, chyba że którego gruźlica zeżarła w szybkim tempie z głodu i przepracowania. A teraz? W blokach, pracownie mają na strychach, w pralniach albo suszarniach, niejeden w kiblu maluje, bo strych też kosztuje.

Nie ugiął się jednak. Czaty pod sklepem opłaciły się. Pan Marek chętnie dał się zaprosić na piwko, kurtuazyjnie postawił drugą kolejkę, potem losowali trzecią i nastąpiło całkowite zbratanie przedstawiciela piśmiennego ludu z wojewódzkim światem artystycznym, którego ambicje artystyczne jednakowoż wychodziły daleko, daleko poza województwo.

– To o czym mamy rozmawiać, panie Mietku? – zapytał rozczulony bezpośredniością ludu pracującego pan Marek.

– Od sztuki nie uciekniemy, ale że wywiad będzie dla „Gazety Domowej”, porozmawiajmy zatem o domu! – zaciął z ostra pan Mietek.

– Nie wiem, co to jest dom. Czy to zapach jabłek latem? Parność drzwi zimą? Zapach bzów, ale nie moich, sąsiada – zaczął z kopyta artysta i od razu zrobiło się obu raźniej.

– To jest ogólne poczucie nie mojego miejsca, jako że mieszkaliśmy w komornem. Było to przedziwne komorne, ponieważ mój dziadek był mężem siostry naszej gospodyni.

Miałem rację! Po stokroć miałem rację – pomyślał w duchu Piśmienny. Już wiedział wszystko o artyście i o jego stosunku do domu, ale słuchał jak relacji z pierwszego lotu na księżyc. Zaś artysta Marek, zaskoczony niezwykłym skupieniem pana Mietka, zaczął się wspinać po drabinie retoryki.

– Nad tym miejscem wisiało przekleństwo kur. Do dzisiaj pamiętam, jak pod wieczór baby zrywały się do lotu z rozstawionymi rękami: siedzieć, siedzieć. Zbiorowiska bab pod jabłoniami w czas nieszporów: „Oj choram, choram!” mówiła Tomczykowa. Albo „Oj tak ustałam, ustałam i się... ugięłam”.

Choroby urojone. Wydaje się, jakby te baby całym swoim życiem zmierzały do jednego tematu: gorzkich żalów, gorzkich bólów.

– Właściwie, gdzie pan mieszkał? Na wsi czy w mieście? – zapytał Piśmienny markotnie. Wywiad szedł nie wiadomo w którą stronę, nie bardzo też wiedział, o co pytać, żeby artysty nie spłoszyć lub co gorsza nie wkurzyć. Zapytał na przeczekanie.

– W mieście Zamościu, na Żdanowskiej. Kiedyś przedmieścia wyglądały trochę jak wieś. Jakaś doktryna musiała być: jak nie krowy, to kury. Czasem kozy. Pozostała ona, ta doktryna hodowlana, w ludziach do dziś: spotyka mnie Dzidek, takie stare pijaczysko, widzi mojego psa, który nazywa się Kapcior, i mówi: „Co, jeszcze dziś w Zamościu kozy so?”

Pamiętam noce z przejmującą muzyką. Pełną niezrozumiałej głębi, później się dowiedziałem, że to był Szymanowski. Dobijanie wagonów na stacji i melancholijny gwizd wekslowego.

Nagle pan Mietek doznał olśnienia: podoba mu się. Bardzo!

– Komorne nie miało wpływu na związki rodzinne? Jak wyglądają pańskie kontakty z rodzicami?

– Ono odnosiło się tylko do życia nie na swoim. Pamiętam rytuały: drążenie tunelów zimą niczym korniki, wyciąganie toczaka do ostrzenia noży, rąbanie drzewa. Pieńki dziadek piłował idealnie równe. Szczapy rąbał niezwykle precyzyjnie. Panował tam przedziwny ład: stosy głazów, które leżały ot tak, a tak naprawdę były materiałem na nowy dom. Dziadek nie zdążył go wybudować. I goły podwórek dokładnie wydeptany, jak tutaj, przez kury. Latem, biegając na bosaka, pan to zna, wpadało się w gówno wyłażące między palcami lilią.

– Jasne! – pokraśniał z zadowolenia Piśmienny. Zaczęło żreć!

– Wszystko przez kurę! – rozsierdził się pan Marek. – Konflikty powstawały na styku kury–hulajnogi i bardzo niekorzystnie wpływały na nieśność. Piłka to był wróg numer jeden dla kur. Co nam matka kupiła nowego, dziadek zaraz chował na strych. Zastanawiałem się: co te hulajnogi robią na strychu? Koty na nich jeżdżą? Kto tam w piłki gra?

Był pewien poziom swobody, ale też ściśle kontrolowany, na przykład system dachów połączonych. Na bzy można było bezpiecznie iść górą, po dachach dookoła podwórka. „Bilbesia!” – proszę zanotować koniecznie. To pseudonim gospodyni o nazwisku Bielecka.

– To zupełnie jak u nas! – pokraśniał po raz drugi w szybkim tempie Piśmienny.

– Każdy ma ksywkę, ja też – Piśmienny!

–A reszta na wsi, co? – zdziwił się artysta – nie czytaty, nie pisaty?

– Nie jest tak źle, jeden czyta dwie litery na godzinę, inny dwadzieścia, a jeszcze inny dwa tysiące. Zależy, kiedy szkołę kończył. Ja od czasu do czasu coś gdzieś zamieszczam, dlatego jestem Piśmienny.

– Jasne! Pytaj pan dalej, panie Piśmienny. Bardzo dobrze się z panem rozmawia. Od razu widać – kulturalny człowiek.

– Może skoczyć jeszcze po piwko? – Piśmienny zakręcił się na pniu lipy jakby go uwierało.

– Ale teraz chyba moja kolejka? – usiłował się znaleźć artysta.

– Nie szkodzi, polecę, dwie następne postawi pan hurtem.

– Dobra jest, poczekam.

Piśmienny uwinął się tak zwanym migiem. Wrócił, otworzyli, pociągnęli.

– Żyje jeszcze? – zapytał Piśmienny.

– Kto?

– Bilbesia.

– Nie, umarła. To była bardzo obszerna kobieta. I to jej chyba najbardziej zaszkodziło.

– Wsławiła się czymś?

– Była to ohydna baba.

– Dlaczego ohydna?

– Ze względu na jej fizis. Bilbesia tłumaczy wszystko: bestia, której ideałem była kura. Na podwórku panował nie komunizm, lecz ideologia kury. Dzieci należały do gatunków niższych, które należało utrzymywać w komórkowej dyscyplinie. Ach, jak myśmy sobie czasem folgowali! Wpadasz w takie leniwe stado kur bez opiekuna, zagrzebane w pyle. Piorunujące! Dopiero dostawały polotu!

– Dziadek był pańskim wodzem duchowym?

– Ulegał nastrojom, schodził z drogi. Próbował łagodzić – dobry człowiek. Żył przeszłością, pisał pamiętniki.

– Z powodu?

– Przeszłości przedwojennej: pierwsza wojna światowa, armia austriacka, niewola rosyjska, miłość do Rosjanki.

– Opowiadał?

– Tak.

– Dlaczego jej nie porwał?

– Trzeba by zajrzeć do pamiętników. Przepojony kultem kobiet, niezwykle delikatny, bardzo szarmancki. Jego wytworne uwielbienie pratchawców kurolubnych było dla mnie niezrozumiałe: jak mógł przechodzić obok mojej, dziecięcej krzywdy? Właściwie zastępował mi ojca. Matka dziadka, Agnieszka, pochodziła z Fałatów i dzieciństwo jego, wspomnienia, związane były z pałacem w Buczałach. Kiedy emitowano w telewizji serial „Zaklęty dwór”, dziadek korespondował z tym obrazem do łez wzruszenia. Nie wiadomo tylko, czy to był ten pałac, atmosfera ta sama. Przyjaciółka dziadka, Adelajda, z którą się bawił, była córką hrabiego. Ojciec dziadka ukrywał się po powstaniu styczniowym. Miał do spółki z Żydem zajazd, musiał przecież z czegoś żyć. Jeżeli karczma czy zajazd brzmią nie za bardzo, można napisać hotel. Ojciec dziadka przybrał nazwisko Muzyka, nie zdradzał się, kim był naprawdę. Bał się popowstaniowego czasu.

– W Galicji chyba nie było takich prześladowań jak w Kongresówce?

– Ale wysyłano na przykład listy gończe, kwitła współpraca z zaborcą. Dziedzic chciał adoptować dziadka, wykształcić go, ale pradziad, jego ojciec nie zgodził się ze względów ambicjonalnych. Co to on, gorszy? W rezultacie dziadek trafił do policji i tak oto znaleźliśmy się w Zamościu. Wie pan, ile w komunie mieliśmy kłopotów z powodu dziadka, przedwojennego policjanta? Nic nie dawało się załatwić. Margines total.

– Dzieciństwo to wariant któryś tam. Do szkoły pod górę?

– Dzieciństwo to budowanie w sobie różnych nastrojów. Do tego stopnia, że dzisiaj czasami wchodzę w nastrój dzieciństwa. Mimo, że nie zawsze tego potrzebuję, pamiętam tamte pierwsze odczucia, na przykład poszukiwanie zapachu bzu. Dziś ten zapach jest jakiś blady. Myślę, że kiedy znudzi mnie rzeczywistość, pójdę tam, pod tamte drzewa. Ale po co? To nie będzie ten zapach. Idzie się tropem wrażeń pierwszych i nieważne są dramaty, które przeżywałeś, jak ci się układało – dobrze czy źle. Ale jak zbudowało się twoje wnętrze. Kiedy poczujesz zapach papierówek, widzisz, jak one tworzą wyniośle attykę na szopie.

– Rzeczywiście tam leżały, czy to jeszcze jeden obraz?

– Leżały. Kładła je tam matka. To dziwne?

– Nie.

– Przychodziły jaśminy... I człowiek był zawsze pod wrażeniem klątwy jaśminu – że przy jaśminie sen może nie odejść. Miałem takie sny: nie mogłem wyjść ze snu – biegałem po domu i myślałem: może to przez jaśminy? Dziwne poczucie antymaterii.

– Dzisiaj też się zdarza?

– Dzisiaj wyłącznie... Co to jest dzisiaj? Dzisiaj to się zdarza mojemu synowi, kiedy zbłękitnieją mu oczy i też nie może wyjść ze snu. Mówi, że kołdra mu uschła. Moja rzeczywistość nie buduje się już na jaśminach, na bzach, mimo, że wpadam w ludzkie ogrody i porywam te bzy...

– Gdyby dom był inny, rzeczywistość budowałaby się w inny sposób?

– Pewnie tak. Dziecko jest szalone, śmieje się, cieszy się. Dziecka nic nie przygnębia, przygnębienie przychodzi później. Dziś tak oceniam, wtedy było to naturalne. Dzisiaj zostaje tylko poetyka tamtej kury, może fatalna, może nie fatalna. Nie widzę w tym nic złego. Takie istniały uwarunkowania, tak mi się przydarzyło. Nikogo nie potępiam za poskramiane dzieciństwo.

– Wyobraża pan sobie dzieciństwo nieposkramiane?

– Miałem piękne dzieciństwo, pełne nastrojów. Dlatego, że była matka, która zanim położyła się spać, musiała przeczytać parę kartek z książki.

– Wiedział pan już wtedy, że będzie malował?

– Od samego początku wiedziałem. Miałem jasną drogę. Pytano mnie, kim chcę być: strażakiem, milicjantem. Odpowiadałem: a kim mam być, przecież jestem! Miałem poczucie godności od samego początku.

– Kiedy zaczęło się prawdziwe malowanie, prawdziwa sztuka?

– Gdy miałem pięć lat. Prawdziwa sztuka zaczyna się, kiedy uświadomisz sobie poetykę istnienia. Pamiętam, płakałem, kiedy wysyłano mnie na kolonie. To było gorsze od kur: dwa miesiące poza domem. Do dzisiaj mam przekonanie, że należało gdzieś pojechać budować na nowo swoją rzeczywistość. Ponieważ nie zawsze mogłem ją sobie swobodnie budować, padało: ach, ten Tarnawski, to tamto. I przerzucali mnie ze szkoły do szkoły, jak węgiel do kotłowni. Działo się tak dlatego, że moja rzeczywistość zostawała tam, gdzie poczęły się stany pierwsze mojego ducha. Jedyne, co udawało mi się zrozumieć na tych wczasach, to daleki błękit lasu. Jeziora były nie dla mnie. Właściwie na nic nie pozwalano w tym prewentorium.

– Nie odczuwał pan strachu przed pędzlem, farbami, białym płótnem?

– Zawsze rysowałem. Miałem taki nawyk. Później, kiedy zaczęły mnie interesować

kobiety, kiedy ogarnęło mnie szaleństwo tańca, jakieś uwielbienia, obcowanie ze sztuką okazało się mniej potrzebne. Zupełnie jakby to się przetransponowało w inny sposób poznawania. Ale wszystko zawsze w związku z domem, zawsze się wracało do domu, będąc czymś przepełnionym. Stawałem przed lustrem: piękny jestem! Wielki zegar ścienny ze złotym wahadłem odpowiadał: tak, tak. Lustro miało ramę w dotyku, jak... koronkowe staniki.

– Dobre!

– Co?

– Skojarzenie.

– Ha! Jeszcze po piwku?

– Owszem, tylko skończmy...

– Dobrze, proszę o następny zestaw pytań.

– Miałby pan jakieś przesłanie dla czytelniczek „Gazety Domowej”?

– Też owszem. Oby wasze staniki były lustrem, które obramia spojrzenia młodych mężczyzn. Jak ja kochałem to lustro! Ono odbijało całą moją młodość. Jak ja się przyglądałem swojej młodości, jak ja ją podziwiałem. Ale i przeklinałem je, kiedy zacząłem łysieć. „Dlaczego mi to robisz?” – pytałem. Zamiast pierś kobiecą, odsłaniasz mi łysinę.

Dzieciństwo, młodość, jakby działy się nie w kraju, nie w tej rzeczywistości. Nie miały żadnego związku z rzeczywistością. Bardzo późno, na przykład, dowiedziałem się, że żyję w socjalizmie. Mój wyznaczony z góry los, którego byłem świadomy, sytuował mnie poza wszelkimi strukturami, jakie wymyśliło życie. Musiałem spełniać podstawowe obowiązki „nałożone na obywatela” – cudzysłów koniecznie, ale one też przeszły przeze mnie tak, że dziś okazuje się – byłem ich najważniejszym kreatorem. Byłem mistrzem. Czasami myślę, że ów czas dawny był jakiś... że to jest pewien rodzaj smutku. Podczas zabaw miałem poczucie przemijania, przeczucie, że czeka mnie czas inny, w którym wszystko będzie jeszcze bardziej niedorzeczne. Miałem poczucie ciągłego tracenia, przy wspaniałości tych głębin nastroju. Tak jak teraz: pan pisze, a ja tracę czas. Straszliwa bezpowrotność prześladuje mnie przez całe życie. „Dlaczego mi pan nie przerywa? Nie zadaje pytań?” – rozczulił się nagle artysta.

– Bo to jest pańskie słowo. Rzecz o panu. Pisuję do prowincjonalnych tytułów, ale nie jestem prowincjonalnym dziennikarzem z Warszawki, który w wywiadzie więcej mówi o sobie niż o człowieku, do którego przyszedł.

– No to ciąg dalszy, jak tak. Przezroczystość ciszy wspominam. W niej słyszę tłumy pielgrzymów, dalekie procesje, exodusy. Rano budził mnie pastuch ukrzyżowany na bacie. Wrzeszczący: „Dawaj, dawaj Maryna!”. Chodziło o krowy, które zbierał, by zagonić na pastwisko. To wszystko ma swoją frazę muzyczną. Dzieciństwo wspominam jako muzykę.

– Dlaczego ukrzyżowany?

– Dźwigał na ramionach taki batóg-lachę, na której wieszał ręce jakby był ukrzyżowany.

– Pierwsze wrażenie z Zamościa?

– Pochodzi ono z dorożki, nieskończoności arkad przy rynku. Miałem odczucie, że jechałem przez to i jechałem w oklaskach kopyt o bruk. Z dzieciństwa wszystko pamięta się w wielokrotności. Później maleją doły, góry nabierają prawdziwych wymiarów. Zamość właściwie dał mi wszystko. To jest moje miejsce, dla mnie. To miasto idealne, w którym czuję się równie idealnie. Kolega namawia mnie, żebym w góry jeździł, a ja mam góry tutaj. Kiedy nadciąga nocna chmura, tworzy się kobaltowy nastrój górskiej kotliny. A procesje Bożego Ciała... W straszliwej nudzie obrzędu wpatruję się w obłoki, w których giną jaskółki. Zetknął się pan z czymś takim?

– Jeśli napiszę „straszliwa nuda obrzędu”, podpadniemy obaj proboszczowi. Pan swojemu, ja swojemu.

– Dla dziecka to jest straszliwa nuda! Nie odczuł pan nigdy czegoś podobnego?

– Owszem. Mnie z kolei babka goniła co niedzielę do kościoła i kazała odmawiać różaniec przed głównym ołtarzem. Wyobrażałem sobie wtedy, że jadę terenowym gazikiem topolową aleją, oświetloną niskim, soczystym słońcem. Na pełny gaz!

– To jest to! Napiszmy tak: „mistyczna nuda”. Albo: „myśli biegły w niebo, a w obłokach ginęły jaskółki”. Słowo daję!

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Wiesław Kulik, Jaśminowe klątwy, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...