Kapral Wokurka
Na odczytywanym karteluszku, który Witek odebrał od listonosza za pokwitowaniem, widniała data bezwarunkowego stawienia się w określonej jednostce wojskowej i miejscu jej stałego postoju. Znaczyło to jednoznacznie, że obowiązek wobec ludowej Ojczyzny wyrwie go ze środowiska na dwa lata, albo dłużej i uniemożliwi zamiar podjęcia przerwanej nauki.
Niektórzy, posiadający już rodziny znajomi próbowali załatwić odroczenia. Byli tacy, którzy otrzymywali je po raz kolejny. Studiujący koledzy byli pewni tego, że dopóki się uczą, nic im nie zagraża. Dopiero po otrzymaniu dyplomu mogą się liczyć z powołaniem na kwartalne kurso-szkolenie, by po ukończeniu takowego złożyć przysięgę i przejść do rezerwy w stopniu młodszego oficera.
Witek miał za sobą jedno takie warunkowe odroczenie. Wystarczyło w stosownym czasie dostarczyć zaświadczenie wydane i podpisane przez rektora uczelni, aby wymigać się od obowiązkowej służby wojskowej. Aktualnie miał nieźle płatną pracę, ale fakt ten nie uprawniał do uzyskania przesunięcia terminu w wypełnieniu powszechnego obowiązku służby wojskowej.
Wczesnowiosenna pora wprowadzała w zmienne nastroje. Lada dzień miał się pożegnać z narzeczoną, rodziną i przyjaznym otoczeniem, aby stanąć naprzeciw nieznanego losu. Wszystko to, co wiedział o wojsku, to był ojcowski przekaz wyniesiony z 44. Pułku Piechoty w Równem na Wołyniu i jego doświadczenia z 1939 roku, kiedy to wzięta w mordercze cęgi Polska załamała się, ale nie uległa. Od chłopięcych lat oswajał się z żołnierską pieśnią Maszerują strzelcy maszerują, karabiny w ręku.... Do dzisiaj, kiedykolwiek słyszy tę pieśń, odczuwa głębokie wzruszenie. Ojciec od kilkudziesięciu lat maszeruje pozaziemskimi gościńcami, a Witek wspomina tamte przemarsze po mieszkaniu, kiedy usadowiony na ojcowskim karku próbuje swojemu dziecięcemu głosowi nadać głębszą, bardziej męską tonację.
Na lubelskim dworcu PKP oczekiwała na pociąg do Warszawy spora grupa poborowych. Z rozmów wynikało, że niewielka część będzie rozrzucona po jednostkach i pozostanie w Warszawie, ale większość, po przesiadce udaje się w różne rejony Polski.
Witek był rad ze spotkania kolegi, z którym się znał od dzieciństwa – Markiem Szymczykiem. Okazało się, że posiadane karty wcielenia wyznaczają ten sam cel – jednostka wojskowa w Mińsku Mazowieckim pod Warszawą. W trakcie podróży Marek wyjawił zatroskanie o los założonej rodziny. Od półtora roku trwał jego związek małżeński, a na świat przyszedł chłopiec zdany teraz na opiekę matki. Zabiegi o reklamowanie z pełnienia służby wojskowej poskutkowało półrocznym odroczeniem. Dalsze starania postanowił czynić nadal i doprowadzić do skutku całkowite zwolnienie z wojska. Podzielił się także informacją, że w tej jednostce, do której mają się stawić, już od pół roku przebywa jego brat – bliźniak Mieczysław. Świadomość tego stanowiła jakąś pociechę i pobudzała nadzieję, że na początku nowej rzeczywistości, łatwiej się będzie zmierzyć z realiami żołnierskiego życia.
Po przyjeździe do Mińska Mazowieckiego stwierdzili, że jednostka, do jakiej winni się stawić jest odległa o około sześć kilometrów. Zaś w samym mieście znajdowały się dwa sąsiadujące z sobą garnizony wojskowe – w jednym stacjonował batalion WSW, a w drugim niewielki oddział wojska armii radzieckiej.
Z grupą lepiej zorientowanych osób dotarli przed bramę, nad którą umocowano transparent z napisem „WITAMY POBOROWYCH”. Do przybyłych wyszedł z wartowni żołnierz, który swoją sylwetką i miną przypominał legendarnego wojaka Szwejka. Z nieukrywaną pogardą, nie patrząc w podsuwane dokumenty, ledwie raczył wskazać dalszą drogę, która wiodła do dyżurki z siedzącym w niej ważnym oficerem z paskiem czapki pod brodą. Tenże oficer po zbadaniu dokumentów przekazywał je umundurowanemu pisarzowi, by ów mógł odnotować w rozłożonej księdze przybycie delikwenta. Po tych wstępnych formalnościach można było się cieszyć ostatnimi chwilami wolności. A te upływały z nieubłaganą konsekwencją.
Gdy pełniący służbę oficer dyżurny uznał, że zebrała się dostateczna ilość przybyłych, odesłał zebranych do dalszej obróbki. Pod przewodem dyżurnego pisarza beztrosko rozgadana grupa udała się do podstawowego zabiegu dezynfekcyjnego. W korytarzu łaźni oczekiwał na przybyłych cywil-fryzjer i obowiązkowo, ręczną maszynką strzygł wszystkich bez żadnego wyjątku, egzekwując od łebka po trzy złote. Niektórzy się buntowali, gdyż uważali, że półcentymetrowej długości włosy, jakie mieli na głowach nie kwalifikują się do skrócenia. Był to tylko daremny opór, który powodował, że fryzjer oponentowi wykaszał głowę do gołej skóry, oznajmiając zdumionemu, że likwiduje dostrzeżoną w owłosieniu kolonię wszy.
Osoby bardziej przewidujące realizm wojskowego życia, w tym na pozór niewinnym działaniu cywilnego fryzjera, wyczuwali powstającą ścianę, jaka oddzieli ich od dotychczasowej rzeczywistości.
Podczas zbiorowej przymusowej kąpieli nie było czasu na zastanawianie się nad pojęciem wstydu. Z rozciągniętych pod sufitem kilku rzędów rur, przez zamocowane do nich sitka ciekła woda. Co prawda kwietniowe południe było słoneczne, ale silne podmuchy wiatru wdzierały się do pomieszczenia przez szeroko otwarte okna. Tego dnia ich grupa była zapewne którąś z kolei, gdyż woda ciekła pod słabym ciśnieniem i w dodatku chłodna. To było powodem wielu nieporozumień. Pokrzykiwania żołnierza odpowiedzialnego za łaźnię były jednoznaczne. Wyrażały prawdziwie żołnierski wstręt do wniesionego w łaziebną atmosferę niepożądanych tu resztek cywilnego życia . Zwymyślani od pieszczochów, maminsynków i innych synów, podążyli w kierunku pomieszczenia zwanego magazynkiem umundurowania.
Banda golasów chwytała ciskane przez okienko ciężkie kamasze, części bielizny i munduru. Tylko przypadek sprawiał, że otrzymane sorty pasowały do postury i otrzymujący je nie wnosił zastrzeżeń. Większość jednak stała bezradnie z białymi galotami w ręku, które byłyby za obszerne nawet na 200 kilogramową osobę, podczas gdy chłopy – jak to się mówi – jak dęby, mięli w dłoniach miniaturowe płócienne gatki. Temu wszystkiemu, grzebiąc łapami w kieszeniach spodni z nieskrywanym podnieceniem przyglądał się obleśny fryzjer.
Był to wstęp do pierwszej rzeczywistej lekcji, z którego należało wyciągnąć właściwe wnioski.
– Uwaga! Baczność! – rozległ się donośny głos, który spowodował nagłe wyciszenie. Harmider, śmiechy i pokrzykiwania ustały. Dziesiątki par oczu wpatrywały się w pospolitą twarz człowieka odzianego w znoszony polowy mundur; na pagonach widać było wyraźnie dwie równoległe do siebie naszywki. Jego pewna siebie postawa nie budziła zaufania. Zbici w zwartą ciżbę na pół ubrani i jeszcze goli mężczyźni oczekiwali na bieg dalszych wydarzeń.
– Cóż to za poje... – przerwał – popaprana cywilbanda? – dokończył. – Jeszcze nie wszyscy gotowi do wyyymarszuuu? Wam się wydaje, że co, że jesteście u mamusi, i że babcia zaraz wytrze usmarkany nosek? Że zmieni zafajdano pieluszke? To jest wooojskooo. Praaawdziwe woojskoo, nieee jakaś tam banda świętej Jadwigi. Macie trzy minuty do wyjścia z tego zasmrodzonego łabaja.
Stojąc w szerokim rozkroku, zaczął odliczać czas. – Raz, dwa, trzy...
Przy drzwiach zrobił się ścisk. Fryzjer z jakąś lubieżną pasją rozdawał klapsy na obnażone pośladki i bez żenady sięgał pomiędzy nogi chłopaków, co jeszcze bardziej przyczyniało się do chaosu. Witek usiłował dopasować do siebie dużych rozmiarów spodnie, umocować je tak, by ich nie zgubić, ale w tej chwili jego jedyną troską było znalezienie wytłumaczenia dla użytego określenia „banda świętej Jadwigi”. Co to oznaczało i jaki miało związek tej świętej z wojskiem nie dowiedział się nigdy.
Wielokrotnie powtarzane próby ustawienia się w dwuszeregu według wzrostu, powiodły się wreszcie. Jedni, podobnie jak Witek, aby się nie ośmieszyć podtrzymywali spodnie rękami. Inni, nie mogąc dopasować do nogi obuwia stali boso, dzierżąc w dłoniach i buty i przydzielone zamiast skarpet flanelowe onuce. Było to powodem do drwin przechodzących nieopodal, zaawansowanych w służbie żołnierzy.
– Nazywam się Wokurka – oznajmił dowodzący. – Dla was jestem kapral Wokurka i od tej chwili tak do mnie będziecie się zwracać. Do przysięgi będę waszym dowódcą, a potem zgodnie z wykształceniem każdy z was otrzyma przydział do odpowiedniej kompanii. Technicy z cywila pójdą do dywizjonów technicznych, ogólniaki różnie. Posiadający prawo jazdy przyjmą samochody, mechanicy zatrudnieni zostaną w PSO lub na lotnisku w Dywizjonie Obsługi Samolotów. Jasne?
– Taa jest – wyrwało się z kilku gardeł.
– Daję pięć minut na doprowadzenie się do porządku. Wyglądacie jak...
– Banda świętej Jadwigi – dopowiedział od siebie Witek, któremu nie dawał spokoju brak sensu takiego określenia.
– Kto to powiedział? – zapytał kapral Wokurka i jął się rozglądać bacznie po udających obojętność twarzach. – Z czasem się dowiem, który tu z was chce się wychylić – dodał ostrzegawczo. – Nie radzę.
Nieforemną kolumną dwójkową przechodzili obok małego budynku. W jego pobliżu, pod okiem uzbrojonego wartownika krzątało się kilku żołnierzy.
– Tu się mieści garnizonowy areszt – jakby od niechcenia rzucił kapral – miejsce, z którym powinien się zapoznać każdy prawdziwy żołnierz. Jestem pewien, że wielu z was trafi tu pod troskliwe skrzydła profosa. Wyrazowi „troskliwe” starał się nadać dwuznaczny, złowróżbny ton.
Przez starannie uporządkowany teren, w ponurym milczeniu, omijając zagrabione trawniki okolone świeżo pobielonymi krawężnikami dotarli do położonego centralnie, dwupiętrowego gmachu koszarowego. W otwartych oknach tego budynku tkwiły dziesiątki zaciekawionych twarzy. Czasami padały jakieś niezrozumiałe okrzyki. Nie wiadomo współczucia, drwiny czy groźby?
Wyszydzana, jak się za chwilę okazało grupa niedoszłych, żałośnie wyglądających żołnierzy została otoczona przed samym wejściem do wnętrza koszarowego i spotkała się z natarczywym żądaniem papierosów, wódki a także pieniędzy. Kapral Wokurka nie interweniował, a nawet swoim zachowaniem, jakby zachęcał natrętów do bardziej zdecydowanego działania.
Rzeczywistość nie nastrajała optymistycznie.
Zarządzono zbiórkę. Kilkakrotne nieudane próby sformowania dwuszeregu wywołały u licznie zgromadzonych „starych” żołnierzy gromki śmiech, natomiast dowódca tej nieporadnej gromadki – kapral Wokurka ochrypł od wydawanych rozkazów do wielokrotnych przegrupowań. Najbardziej rozśmieszającym momentem były próby poprawnego wykonania polecenia „w tył zwrot”. Nie mający pojęcia o musztrze rekruci kręcili się wokół siebie, lub dokonywali półobrotu jedni przez prawą, inni przez lewą rękę. Przypominać to mogło nieudolną próbę baletową ze scen Jeziora łabędziego
W pewnej chwili zapadła cisza. Obserwujący prześmiewcy rozpłynęli się gdzieś niespodziewanie a w głębi holu ukazała się postać w galowym oficerskim mundurze. Widocznie kapral uznał, że już ustawieni są zgodnie z minimalnym wojskowym wymaganiem i choć swoim wyglądem urągają żołnierskiemu etosowi, to nastąpiła oczekiwana pora na złożenie meldunku.
Jeszcze raz obrzucił spojrzeniem ustawionych żołnierzy i z wyraźnym błaganiem w oczach zawołał – baczność! Równaj w prawo! Naaa prawo patrz!
Sprawnie wykonany półobrót, sprężysty marsz i regulaminowa odległość trzech kroków przed oczekującym na meldunek oficerem, mogło być godnym przykładem, jaki przedstawił kapral Wokurka. Zaś samo złożenie meldunku poprzedzone regulaminowym oddaniem honoru, zasługiwało na miano pokazowego.
– Obywatelu kapitanie, kapral Wokurka, dowódca plutonu szkolnego Pierwszego Pułku Lotnictwa Myśliwskiego „Warszawa”, melduje! Stan plutonu: obecnych 26, nieobecnych 9. Wszyscy zdolni do szkolenia. Aktualnie po kąpieli i po otrzymaniu sortów mundurowych.
– Dziękuję. – odparł kapitan. Po oddaniu honoru kapralowi, powolnym krokiem przeszedł wzdłuż pierwszego szeregu, zaglądając w oczy każdego chłopaka. Do podążającego za sobą kaprala rzucił krótko – dajcie spocznij.
– Spocznij! – zakomenderował kapral i odsunął się na przepisową odległość.
Kapitan z dziwacznym grymasem twarzy cofnął się pod ścianę. Z rękami założonymi do tyłu kiwał się wahadłowo, przesuwając ciężar ciała z palców na pięty. Jeszcze raz spojrzeniem obrzucił uszeregowanych niedbale rekrutów.
– A cóż to za zbieranina? Czy to ma być wojsko, czy banda świętej Jadwigi? – warknął, siląc się na zachowanie spokoju.
Na dźwięk tego pytania Witek nie wytrzymał i wbrew sobie głośno parsknął, aż pozostali popatrzyli na niego ze zdziwieniem. Przez to, że znajdował się w pierwszym szeregu, został natychmiast zauważony. Kaprala Wokurkę zamurowało. Twarz jego bladła i siniała. Oczy rzucały niebezpieczne błyski, ale w napięciu oczekiwał na reakcję przełożonego, który się nie spieszył i z niebywałą uprzejmością zagadnął – skąd jesteście szeregowy?
– Z Lublina panie kapitanie – odparł beztrosko Witek.
– Tutaj nie ma panów! – warknął ze złością oficer. – Dowiecie się o tym po odbyciu obowiązkowego w wojsku szkolenia politycznego. – A więc jesteście z Lubliiinaaa – wycedził oficer. – To miasto z taką katolicką szkołą, gdzie uczą się na księdza?
– Z Uniwersytetem, panieee...dowódco, z Uniwersytetem Katolickim. A na księży uczą w Seminarium Duchownym...
– Już wy nie będziecie mnie mówić, co i gdzie. Swoje wiem. Co robiliście w cywilu? – zapytał oficer, ale nie czekając na odpowiedź rzucił za siebie – Zanotujcie kapralu nazwisko tego rekruta. – Słowa te wypowiedział z jakąś dziwną flegmą, jakby zebrało mu się na wymioty. Nagle, zwracając się do ogółu huknął. – Czy jeszcze nie pojęliście, że jesteście w wojsku? Że macie zaszczyt pełnić służbę w elitarnym, bojowym pułku lotnictwa myśliwskiego „Warszawa”? Pułk ten odrodzony został na terenie i dzięki pomocy bratniego Związku Radzieckiego w 1944 roku i przeszedł chrzest bojowy w bitwach o wyzwolenie naszej ludowej ojczyzny!
Po nabraniu powietrza ciągnął – nazywam się Zaruski, kapitan Zaruski i na szczeblu kompanii jestem waszym zwierzchnikiem. Czy się wam podoba, czy nie zdani jesteście na moją łaskę. Z cywilnych cwaniaków zrobimy tu posłuszne cielątka, a z tych, którzy posiadają namiastkę jaj, powiadam naamiaastkę, przerobimy na takich, co naprawdę będą jaja posiadać i tym przysłużą się socjalistycznej ojczyźnie! Zrozumiano?
Kapitan Zaruski zamilkł i skinął głową w kierunku zastygłego w bezruchu kaprala. Przez zaciśnięte usta powiedział coś niezrozumiałego, coś, co mogło znaczyć – „każcie rozstrzelać tę hołotę”.
– Baczność! – zawołał kapral, odprowadzając wzrokiem oddalającego się dowódcę. – Co teraz? – zapytał sam siebie podoficer. – O, tam w końcu korytarza znajduje się magazynek. Kolejno, każdy się zgłosi do szefa kompanii po przydział koca, zagłówka, prześcieradeł i niezbędnika. Jak wszyscy zostaną wyposażeni, to wyjdziemy na plac w celu dalszych czynności.
W magazynku urzędowało kilku szeregowców pod czujnym okiem sierżanta. Rosły, dobrze zbudowany podoficer zgrabnie się poruszał pośród stosów bielizny pościelowej i przeróżnego sprzętu nieznanego przeznaczenia. Pomocnicy szefa pracowali bezbłędnie, rzucając w wyciągnięte ręce, kolejno: lniany wór, do którego ładowano zagłówek, dwa prześcieradła, ręcznik i koc. Na koniec, szef wręczając plecak, płaszcz-namiot, czyli pałatkę, dorzucał łyżkę, widelec i nóż. Po potwierdzeniu odbioru tego wszystkiego własnoręcznie złożonym podpisem, trzeba było czekać na ciąg dalszy.
Po załatwieniu formalności zostali wezwani na zbiórkę przed blokiem. Dowodzący kapral zapytał po raz ostatni – czy wszyscy posiadają przedmioty, których otrzymanie poświadczyli? Po zapewnieniach zwrócił uwagę na pilne strzeżenie państwowego mienia, udzielonego im przecież do użytkowania na czas służby. A najbardziej kładł nacisk na pilnowanie niezbędnika, gdyż, jak zapewniał, jest to najbardziej łakomy przedmiot i znajduje chętnych nabywców poza wojskiem. O kocach i skórzanych pasach tylko wspomniał, bo te były nie do upilnowania i ginęły najczęściej.
Uporczywe formowanie dwójek i niekończące sprawdzanie ilości obecnych zaczęło się stawać nudne. Podczas odliczania okazywało się, że albo było ich ponad stan faktyczny, albo że brakowało kilku osób. Sprawę rozwiązało polecenie, aby stojący w drugim szeregu położyli ręce na ramionach znajdujących się w pierwszym rzędzie. Kolejne odliczanie było już właściwe i wykazało prawdziwą liczbę obecnych.
Padła komenda. – W prawo zwrot! Kieeerunek naaa wprost maaarsz!
Ruszyli dowolnym krokiem, co najbardziej drażniło kaprala Wokurkę. Jego okrzyki – lewa, lewa, lewa do cholery. Nie rozumisz jeden z drugim? Noga lewa! Cóż to za stado baranów, chodzić nie umi? Już ja was naucze chodzenia. Do przysięgi bedzieta jak ruskie zegarki! Lewa, lewa, e ty z Lublina, gdzie tak spozierasz? Trzymaj krok, a dziury żadnej tu ni ma, nie zwiejesz. A ten obok to co, ziemlak? Widze, od początku jak syjamskie bracia! Ten z Lublina! Na koniec szeregu. Trza cie mieć na oku bratku.
– Niedobrze się zaczyna – pomyślał Witek, ale po chwili zapomniał o tym i wykonał polecenie. Już zdążył się zorientować, że koszary położone są na skraju wioski, pośród lasu. Zmierzali w kierunku sterty zwiezionej wcześniej słomy. Dopiero teraz okazało się jakie przeznaczenie mają sznurkowe wory.
Kapral Wokurka wyjął z kieszeni pudełko zapałek i trzymając je ponad głową, tak aby wszyscy widzieli oznajmił.
– Wojsko na pewno zna takie przysłowie – „jak se pościelesz, tak sie wyśpisz”. Zna czy nie?
– Znaaa! Odkrzyknęli chórem.
– Czy wszyscy widzo, co trzymam w ręku?
– Pudełko zapałek – odpowiedzieli przeczuwając jakiś podstęp.
– Noo dobra. A teraz do roboty! Daję wam dwadzieścia minut na wypchanie słomą tych sienników, któreście przynieśli. I majo one wyglądać tak, jak ta paczka zapałek. – Zademonstrował powtórnie.
– Więc te worki mają służyć jako sienniki? – zapytał ktoś ze śmielszych. – Przecież to przestarzałe. Nie materace tylko sienniki? – dorzucił, marudząc półgłosem niezadowolony.
– Kto teraz sypia na siennikach??? – Zastanawiał się głośno inny, co wzburzyło kaprala do tego stopnia, że zarządził zbiórkę i kazał sobie podać nazwiska tych żołnierzy. Po zanotowaniu rozkazał oponentom, aby to właśnie oni dali przykład wypychania sienników słomą.
Z maskowanym ociąganiem i rezygnacją zbliżyli się do stogu. Na oczach zebranych podjęli się tego zadania. Zgarnęli garść słomy i niezdarnie jęli upychać ją do rozciągniętego worka. Na widok braku ochoty i nieukrywanej niechęci, kapral zareagował z niespodziewanym spokojem. Zszedł ze wzniesienia, na którym stał dotychczas, zbliżył się do stojących i jednym ruchem wyrwał jednemu z nich ten worek-siennik. Obrzucił ich obu spojrzeniem tak pogardliwym, jakby miał przed sobą coś niesłychanie obrzydliwego. Takim samym wzrokiem obrzucił pozostałych i zabrał się do roboty.
Pokaz trwał około dziesięciu do piętnastu minut.
Rzeczywiście. Można było podziwiać doświadczenie i wprawę kaprala. Wypełniony słomą siennik nie miał wprawdzie kształtu idealnego prostokąta, ale mógł stanowić część składową żołnierskiego łoża.
– Dalej! Nie ma czasu na medytacje! Garść słomy i głęboko w siennik. Tempo raz – słoma, tempo dwa – upychanie. Tempo raz, tempo dwa, tempo raz, tempo dwa, raz, dwa, raz, dwa...
Praca okraszana żartobliwymi uwagami postępowała w zgodnym rytmie i dobiegała końca.
– Pamiętajcie – upominał kapral – o kształcie i odpowiedniej twardości siennika. Robicie to dla siebie nie dla mnie. Przyjdzie czas, że przypomnicie sobie przysłowie.
Rzeczywiście, nikt nie przypuszczał, że bardzo szybko nastąpi konfrontacja rzeczywistości z życiowym doświadczeniem przodków, którzy uwiecznili spostrzeżenie w formie przysłowia.
Podążając za kapralem, znaleźli się na placu z wzniesionymi na nim namiotami. Widać było, że te namioty przetrwały różne okresy. Kto wie, czy nie brały udziału w historycznym powstawaniu 1. Armii Wojska Polskiego w Sielcach nad Oką? Świadczyły o tym odbarwienia, liczne łaty i plamy, a gdzieniegdzie dziury.
W pośpiechu zajmowali ustawione po obu stronach namiotu żelazne składane łóżka. Pomiędzy dwoma rzędami ciągnął się trawiasty dywanik, ale w przeważającej części widać było gołą żwirowaną ziemię. Do głównego masztu przymocowana była wisząca lampa z nie wiadomo skąd biegnącym kablem i żadnego innego sprzętu.
Na polecenie dowódcy zasłali łóżka przyniesionymi siennikami i każdy jak umiał pościelił je, troszcząc się o estetyczny wygląd posłania. Szafę i komodę na niezbędne rzeczy musiał zastąpić parciany plecak, który z przymocowanym do niego hełmem stanowił nieodłączną całość wyposażenia.
Kapral Wokurka zarządził zbiórkę przed namiotami. W mocnych słowach poinformował, że do momentu przysięgi „młode wojsko przebywać będzie w namiotach, zaś z koniecznej i wymaganej higieny osobistej korzystać będzie można z umieszczonych pod gołym niebem pryszniców”. – Znajdziecie tam także wystarczającą ilość kranów zamontowanych nad drewnianymi korytami, które zbudowali wasi poprzednicy. A jeśli chodzi o kible, to w tym celu przygotowane zostały dwa podłużne doły tuż za naturalnym przepierzeniem, które tworzą porastające tu leszczyny. – powiedział z wyraźnym niesmakiem. – Każde wyjście do latryny, bo tak się to nazywa, trzeba meldować dyżurnemu podoficerowi.
– Wszyscy się pomieszczą – zapewniał kapral. Słysząc jakieś pomruki dodał – jednorazowo przewidziane jest korzystanie przez 30 lub więcej osób. Zapewnił przy tym o praktycznej wygodzie i łatwości odnalezienia tego miejsca. Dopiero po tej informacji można było bezbłędnie określić rodzaj docierającego skądś gryzącego odoru. Powietrze nasycone było zapachem chloru. Wzdłuż metrowej głębokości wykopów umieszczono swoistego rodzaju budowlę. Utworzona z biegnących poziomo grubych, okorowanych żerdzi konstrukcja, wzmocniona przybitymi ukośnie deskami przypominała grzędę dla kur.
Przemarsz do stołówki dawał okazję do ćwiczenia miarowego kroku z czym przez cały czas był problem. Każdy szedł jak mu było wygodnie, co u dowódcy budziło furię. On wiedział, że jest dyskretnie obserwowany, że w ogóle obserwowana jest cała, będąca pod jego komendą grupa. Obserwacji dokonują jakieś czynniki decyzyjne i od oceny tychże, zależy jego zawodowa, podoficerska przyszłość.
W trakcie spożywania posiłku dokooptowało czterech spóźnialskich. Obok umundurowanych znalazło się miejsce dla kilku cywilów z różnych stron Polski. Ku zadowoleniu Marka Szymczyka przybył z Lublina jego znajomy – Janusz Sak. Musiał być on niezwykle wygłodniały, bo z niezwyczajną żarłocznością rzucił się do posiłku, który jak się okazało nie był dla niego wystarczający. Bez zażenowania zgarniał pozostawione przez innych resztki gulaszu i wymieszawszy je spożywał w jakiś zwierzęcy sposób.
Nagle padła komenda – Kończyć jedzenie! – a za moment – Koniec jedzenia! Powstań! Zbiórka przed budynkiem! Raz, dwa, trzy!
Trzeba było porzucić niedokończony, ledwie napoczęty obiad i wybiec na zarządzoną zbiórkę. Zgrupowani rekruci ze zdumieniem obserwowali zaskakującą scenę, jaka rozegrała się na ich oczach. Na komendę zbiórki prawie wszyscy umundurowani oraz kilku w cywilnych ubraniach oczekiwali na dalsze rozkazy, gdy w drzwiach stołówki ukazał się spóźnialski Janusz Sak z aluminiowym garnkiem pod pachą. Kierował się na koniec szeregu i ze stoickim spokojem wygarniał resztki pożywienia.
Jakiś nieartykułowany wrzask kaprala Wokurki zagłuszył trudny do opanowania ryk śmiechu.
– Cooo tooo jeeest? Szeregowy...
– Jeszcze nie szeregowy – odpowiedział spokojnym głosem Sak. – Na razie nie mam na sobie munduru i jestem w cywilu na terenie jednostki wojskowej – mówił, skrobiąc pożyczoną łyżką o ścianki garnka. Taka odpowiedź wywołała znowu salwę śmiechu.
Kapral nie mógł opanować wzburzenia. Ciskał przekleństwa w kierunku wszystkich, ale szczególny nacisk położył na Saku.
– Odnieście natychmiast ten garnek i wracajcie!
Działo się to na oczach żołnierzy starszych roczników, którzy widząc bezradność kaprala, swoimi złośliwymi uwagami podburzali go do bardziej zdecydowanych działań. Sak z nieukrywaną opieszałością skierował się do stołówki i podejrzanie długo z niej nie wychodził. Cierpliwość Wokurki się wyczerpała. – Nie rozchodzić się! – zakomenderował i szybkim krokiem udał się w ślad za poborowym Sakiem. Oczekiwanie się przedłużało. Nagle ni stąd ni zowąd z wnętrza stołówki dobiegły gromkie śmiechy. Po kilku minutach pojawił się w drzwiach, gładzący brzuch Sak i roztrzęsiony kapral, a za nimi gromada wojska zataczająca się od śmiechu.
Z roześmianymi twarzami uformowani w dwuszeregu pomaszerowali w kierunku kwatery.
Tego dnia do kolacji ćwiczyli krok marszowy. Dowódca uznał za stosowne wbić w wygolone głowy jedną podstawową zasadę, że marsz należy rozpoczynać lewą nogą. Zajęło mu to sporo i czasu, i nerwów.