Capstrzyk
Dzienny rozkład zajęć przewidywał czas wolny w popołudniowej porze dnia na godzinę przed kolacją. Czas wolny nie oznaczał bezczynności. Musiał być wypełniony czymś, co przynosiłoby pożytek. A więc porządki. To po pierwsze. Drugą nie mniej ważną rzeczą była konieczność dobrania i zamiany pomiędzy sobą mundurów oraz dopasowanie obuwia. Godni podziwu byli ci, którzy mając ciasne buty, wytrzymali w nich niemal cały dzień. Poobcierane do krwi stopy i bąble były zjawiskiem powszechnym. Bolesne rany i otarcia powstały na skutek nieumiejętnego wykorzystania bawełnianych onuc, które zastąpiły używane powszechnie skarpety. Nikt przedtem w cywilu nie korzystał z wynalazku, jakim były wojskowe owijki i to się zemściło.
Z powykrzywianych juchtowych kamaszy, które noszone były przez poprzednie roczniki unosił się przykry, trudny do zniesienia odór. Niektórzy z przekonaniem twierdzili, że w jego butach żołnierz polski przeszedł szlak bojowy spod Lenino do Berlina i z powrotem. Ciężkie, ot takie sobie zwyczajne, poczciwe juchtowe buciory. Nikt z poborowych nie przypuszczał, że buty, których podbite gwoździami w symetrycznym porządku zelówki, będą utrapieniem i staną się udręką dla niejednego właściciela.
Na spożycie kolacji nie dano wystarczającego czasu. Jeszcze nie zakończyły się narzekania na gorzki smak czarnej zbożowej kawy, wąchania i podejrzliwego oglądania ćwiartki topionego sera, gdy z ust Wokurki padł sygnał – kończyć jedzenie – i prawie w tym samym czasie – koniec jedzenia! Powstań! Wychodzić, wychodzić! Zbiórka młodego wojska przed stołówką! Raz, dwa, trzy! Prędzej, szybciej! Ruszać się ofermy, nooo!
Rekruci, nie chcąc się narażać na szykany w pośpiechu opuszczali miejsca za stołem. Niektórzy chwytali kromki chleba i upychali je po kieszeniach. Prawdopodobnie nie uszło to uwadze czujnego kaprala, gdyż po ustawieniu dwuszeregu padła komenda.
– Pierwszy szeeereg trzy kroki w przód, szereg maaarrrsz! Pierwszy szereg w tył zwrot!
Po wyartykułowaniu tych komend założył ręce do tyłu, wkroczył pomiędzy uformowane rzędy i patrząc każdemu w oczy przechadzał się pomrukując, czy nucąc coś pod nosem. Zatrzymał się przy niedbale stojącym szeregowcu Saku i nie patrząc na niego, krzyknął.
– Ten kto ukradł ze stołówki chleb... wystąp!!!
Na to wezwanie nie poruszył się nikt. Kapral z dziwnym wyrazem twarzy powtórzył rozkaz, na który nadal nie było reakcji.
– Złodziej żołnierskiego chleba. Wystąp! – Tym razem wezwanie było wyraźnie skierowane do zupełnie wyluzowanego szeregowca Saka. Rzucony chłopakowi w twarz rozkaz sprawił, że Sak najpierw obtarł policzki dłonią i ku ogólnemu zaskoczeniu zgrzytnął – odpierdol się, dobra? – Po tym dosadnie wyrażonym życzeniu, jeszcze raz obtarł twarz i spojrzał w ciemniejące niebo.
W międzyczasie stołówkę opuszczali żołnierze, którzy już kilka godzin wcześniej w porze obiadu doznali rozrywki i teraz z rozbawieniem obserwowali całą scenę. Zapewne sami kiedyś doświadczyli podobnych szykan, więc nie chcieli stracić okazji do ciekawie zapowiadającego się przedstawienia. Niektórzy z nich dopingowali kaprala do bardziej zdecydowanego działania. Szydząc z jego niekompetencji liczyli na zaostrzenie zajścia.
– Wasze nazwisko!? – zapytał kapral, wyjmując notesik. Podczas notowania personaliów widać było wyraźne drżenie rąk. – Co macie w kieszeniach? – zapytał. – Wyjąć wszystko! Nie rozumicie? – krzyknął, widząc nieskrywaną opieszałość Saka. – O tu! – wskazał miejsce na chodniku. – Wyłóżcie wszystko, co macie w kieszeniach!
Z celowym ociąganiem Sak wyjął na wierzch podszewkę jednej, potem drugiej kieszeni. Obie były puste. Zdumiony Wokurka szybko opanował zaskoczenie. – Odepnijcie pas iii… rozpiąć mundur! – rozkazał. Sądził zapewne, że podejrzany ukrył chleb w zanadrzu. Kiedy okazało się, że podejrzenia były niesłuszne stracił rezon zwłaszcza, że postronni obserwatorzy całe zajście skwitowali szyderczym śmiechem. Ale kapral był doświadczonym żołnierzem i nieobce mu były różne zagrania.
– Komu przekazaliście skradziony chleb? Bo chyba nie wyrzuciliście państwowego mienia w krzaki, no, komu?
Sak pogardliwym milczeniem zbył to pytanie i nadal wpatrywał się w szybko przepływające czarne chmury. Zaczęło padać.
Po chwili namysłu dowódca zarządził uformowanie kolumny i marszobieg do miejsca zakwaterowania. Wszyscy poruszali się żwawiej ponaglani chłodem i padającym deszczem ze śniegiem.
Hałaśliwe odgłosy krzątaniny i gwar płynący z namiotów nagle ustał. Za to, zaległą ciszę wypełnił głos, wydający polecenie.
– Dyżurni kwater, zarządzić przygotowanie do mycia! Przygotowanie do mycia! Pluton gotów do mycia, maaarsz!
Droga do usytuowanej na wolnym powietrzu myjni była znana, ale przy tej pogodzie nikt się nie kwapił do wybiegnięcia na zewnątrz namiotu w samych tylko płóciennych gaciach. Wprawdzie długie, sięgające kolan nogawki chroniły uda przed chłodem, ale nie zabezpieczały przed zamoknięciem. Trzeba było wziąć pod uwagę, że te kalesonki miały służyć także jako część piżamy. Znaleźli się jednak tacy, którzy nie bacząc na panujący chłód opuścili wnętrze namiotu, by zaraz powrócić, gdyż podoficerowi nie spodobało się, że mają na sobie podkoszulki. Za powracającymi biegły szyderstwa – oni jeszcze myślą, że są u babci!? Jak Boga kocham, ludzie, to jest prawdziwe wojsko! I nikt się tu z wami nie będzie pieprzył! Wychodzić! Raz, dwa, trzy...
Tym razem wybiegli wszyscy. Nikt nie przestrzegał wymaganego dotychczas rygoru ustawienia się według wzrostu, więc skuleni z zimna zgromadzeni, przypominali w mroku stado zbitych w kupę gęsi.
Na rozkaz ruszyli w kierunku prymitywnej umywalni. Ktoś odkręcił kurki i drewniane koryta zaczęła wypełniać woda. Już samo badanie ręką jej lodowatej temperatury wywoływało nieprzyjemny dreszcz. Nie było mowy o jakimkolwiek myciu, więc gromada mężczyzn, prześcigając się biegła z powrotem w kierunku namiotów. Każdy marzył o rozgrzaniu nadmiernie wychłodzonego ciała. Po zrzuceniu butów zajmowali swoje żelazne prycze, owijając się w koc razem z głową.
Nie upłynęło kilkunastu minut, gdy w namiocie zabłysło światło. Kapral Wokurka asystował oficerowi dyżurnemu, który sprawdzał ilość obecnych i stan obowiązujących porządków.
– Co to jest kapralu? Co to jest??? Tak mają wyglądać kostki? To, co tu widzę to w porównaniu z wymaganym regulaminem wygląda na jakieś bezładnie porzucone szmaty! Gnijące na Bazarze Różyckiego w Warszawie gałgany wyglądają sto razy lepiej, aniżeli te mundury! Kostka ma być kostka! Już zapomnieliście? To ja wam mogę to przypomnieć kapralu. Doprowadzić ten burdel do porządku. Daję wam na to dziesięć minut! Zrozumiano!!??
– Tak jest, obywatelu poruczniku! – oświadczył z mocą w głosie kapral, by za chwilę wrzasnąć – pobudka dla całego plutonu. Pobudka! Jak wy poskładali te mundury? No jak? Kostka ma być kostka! Pokazać?
– Pokazać – poprosił jakiś nieśmiały głos.
– No to patrzcie! Wziął do ręki pierwszy z brzegu mundur i ułożył go tak, jak się składa koszulę. Podobnie złożył drelichowe spodnie i układając to przed łóżkiem na taborecie zwieńczył zrolowanym pasem i polową czapką. Buty ustawił równiutko w postawie na baczność i z widoczną odrazą ułożył na nich wilgotne jeszcze onuce.
– Tak ma wyglądać regulaminowa kostka! Wszyscy widzieli? – zapytał, po czym rozrzucił modelowy wzór i spojrzawszy na zegarek nakazał przystąpienie do czynności. Po dokonaniu kilku poprawek można było przyjąć, że wymaganiom stało się zadość.
Z niezwykłą punktualnością pojawił się oficer dyżurny. Ale tym razem nie zainteresował się estetycznie złożonymi mundurami. – Czy to, pożal się Boże wojsko korzystało z dobrodziejstwa umywalni, kapralu? – zapytał, starając się o zachowanie przesadnie przyjaznego tonu.
– Tak jest, obywatelu poruczniku! – wyrzucił z siebie Wokurka.
– Rozkażcie przygotowanie do przeglądu higienicznego – polecił oficer i z tymi słowy wyszedł na zewnątrz.
– Słyszeliście? Przygotowanie do przeglądu higienicznego.
Nikt z całej grupy rekrutów nie miał pojęcia o co chodzi, więc co odważniejsi zaczęli się dopytywać, na czym to ma polegać? Czy zdjąć gacie i stanąć nago? Czy to się ma odbyć na leżąco, czy na siedząco?
Okazało się, że przegląd odbędzie się na leżąco bez konieczności rozbierania.
Zasłona namiotu poruszyła się. Do wnętrza wkroczył oficer. Zaczął od pytania. – Co to i skąd ten obrzydliwy fetor? Wojsko się nie myje!!! – ryknął wzburzony, albo udając wzburzenie stwierdził – w takich warunkach do rana nikt nie przeżyje! Chcecie, aby państwo polskie odpowiadało za brudasów? Za cywilnych niechlujów? Nie. Tak nie będzie. Żaden szanujący się podoficer, a tym bardziej oficer ludowego wojska polskiego nie dopuści, aby ludowe państwo polskie odpowiadało za śmierć takiej śmierdzącej bandy od świętej Jadwigi!
Witek słysząc ostatnie stwierdzenie obiecał sobie, że zrobi wszystko, aby się dowiedzieć skąd się wzięło takie określenie. Pewne było, że ma ono ujemne znaczenie i, że chętnie jest używane w różnym kontekście.
– Nogi do przeglądu! – zawołał kapral. – Raz, dwa. Wyżej nogi! Trzymać wyżej! Trzymać, trzymać! Co z wami? Brak siły? Już my wyrobimy u was siłę. Trzymać wyżej! Patrzcie! Bierzcie przykład z szeregowca Saka. Nóżki wyciągnięte jak struny, ale brudne jakby wylazł z gnojówki. Kiedy myliście te swoje giry, Sak? Chyba nigdy, bo śmierdzą i porosły brudem, jak polny kamień mchem.
– Nic dziwnego, że tu tak śmierdzi! Jak w świńskim barłogu. Kapralu...doprowadzić tę bandę do porządku.
– Do szorowania nóg, biegiem marsz! Wszyscy! Raz, dwa... – zaczął odliczać kapral.
Pobiegli rozpryskując wokół nagromadzoną w kałużach wodę. Przeklinali wszyscy. Niektórzy nawet nie próbowali zmoczyć stóp. Stali skuleni ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, chroniąc w ten sposób resztki uchodzącego ciepła. Na dany sygnał podążyli z powrotem. Wnętrze namiotu wydawało się teraz ciepłe i przyjazne. Oficer dyżurny stał w pobliżu namiotów w towarzystwie kaprala. Widać było, że są w dobrej komitywie, czego wyrazem było użyczenie papierosowego żaru chcącemu zapalić kapralowi.
Stojąc przy swoich pryczach, zastanawiali się, co robić? Kłaść się, czy też oczekiwać na pozwolenie. Część żołnierzy zdecydowała sama. Idąc za przykładem szeregowca Saka wsunęli się pod koc, nie czekając na dalszy bieg wydarzeń. Inni czekali.
– Cóż to za parada? – zapytał wchodzący do namiotu kapral Wokurka. – Cóż to, nie chce sie spać? Oooo, bierzcie przykład z szeregowca Saka – powiedział, widząc, że ten leży owinięty kocem. – Z czystymi nogami będzie miał lepszy sen. Do łóżek! I ma być cisza! Żadnych rozhoworów, zrozumiano? – Nikt nawet nie starał się odpowiedzieć.
W namiocie po zgaszeniu światła zaległa tłusta ciemność.
– Witek, Witek – szeptem nawoływał, znajdujący się tuż obok Marek Szymczyk. – Rozumiesz coś z tego? – zapytał.
– Caaapstrzyyyk! – najpierw z zewnątrz, a za chwilę we wnętrzu namiotów rozległ się głos kaprala. – Caaapstrzyyyk! Wojsko śpi! Pobudka o szóstej! Od tej pory ma być grobowa cisza, zrozumiano?
Dopiero teraz w zaległej ciszy można było wyłowić szmer, bijącego o ściany namiotu, śniegu z deszczem. Podmuchy wiatru targały płachtą osłaniającą wejście, co przeszkadzało w próbie zaśnięcia. Chociaż łomot tej wątpliwej zasłony nie ustawał, to z upływającym czasem zdawał się milknąć. Z chwilowego odrętwienia, bo jeszcze nie snu, do rzeczywistości przywołał łagodnie brzmiący głos.
– Dobranoc wojsku!
Któryś z obudzonych odpowiedział uprzejmie – dobranoc kapralu!
– Co jest? – ozwał się oburzony kapral. W jego głosie nie było cienia życzliwości. – To wojsko jeszcze nie śpi? Jaki był rozkaz? Cisza! Grobowa cisza. Zapomnieli? A hasło capstrzyk to co? Palant? Nie obowiązuje panów rekrutów? Pobudka, pobudka!!! Zbiórka przed namiotem.
Nie było rady. Co nieco rozgrzane stopy trzeba było włożyć w zimne, jakieś wilgotne buty i stanąć w dwuszeregu. Z sąsiedniego namiotu wysypywali się pozostali ponaglani ostrym głosem kaprala. Duże płaty mokrego śniegu osiadały na bieliźnie i rozpuszczone ciepłem wsiąkały w lniany materiał.
– Zebraliśmy się tu po to – objaśniał kapral – aby wyjaśnić wam, czym jest capstrzyk. – Mówiąc te słowa, przechadzał się wzdłuż szeregu skulonych z zimna, przygarbionych postaci. – Capstrzyk to święte dla żołnierza słowo! Wyraz, który zezwala mu na należny i gwarantowany wypoczynek. Ci, którzy nie mogą zasnąć mają obowiązek zachowania bezwzględnej ciszy, aby inni mogli spokojnie się wyspać. Jasne? Zrozumieli?
Nieśmiałe „tak jest” zakończyło zbiórkę. Zziębnięte, zawilgocone ciała pragnęły ciepła, o które w tej sytuacji było niezmiernie trudno. Poowijani kocem wzdychali do domowych warunków bytowania.
Głos jaki się znowu rozległ wydawał się nierealny. Umysł nie dopuszczał możliwości powtórzenia się wydarzeń, które miały miejsce przed chwilą, ale już odpłynęły. A mimo tego, głośniejszy tym razem głos pozdrawiał zasypiających życzliwym – dobranoc wojsku!
– Dobranoc wojsku! Co jest? Wojsko sie gniewa na kaprala? Nikt nie raczy odpowiedzieć? Eeee, widze, że wojsko sie gniewa! Pobudka! Zbiórka przed namiotami, raz, dwa, trzy...
– Szlag by trafił tego sukinsyna – padło gdzieś spośród zgromadzonych przed namiotami rekrutów.
– Czy ktoś ma coś do powiedzenia? – zapytał Wokurka. – Czy są jakieś wątpliwości, albo zastrzeżenia? Prosze! Kto ma jakieś uwagi, wystąp!
Po upływie kilku minut bezczynnego trwania w ciszy, dostali pozwolenie udania się na spoczynek.
Zasypiali w pełnej gotowości do natychmiastowego wezwania.
Taaak. Capstrzyk to rzecz święta. Myśl ta błąkała się po głowie do zamglonego świtu.