24.05.2023

Łaciata

W oknach były krzyże. Dziś zobaczysz takie jedynie w słaniających się ruderach na przedmieściach aglomeracji. Nowoczesne okna są dwuskrzydłowe, lufciki uchyla się gładko, pociągnięciem za plastikowy uchwyt.

Ukrzyżowane okna ubierano w białe firanki, które, nasiąkając chronicznym brakiem światła, szybko szarzały, i w ciężkie zasłony. Na parapetach stawiano ceramiczne donice z aloesem. Z ich miąższu kobiety sporządzały gorzką, brunatną ciecz na wspomaganie odporności nieustannie chorujących dzieci. Poza ubieraniem i hodowlą kaktusów okna służyły wysiadywaniu. Co prawda nie siedziało się na nich, tylko stało z tyłkiem wystawionym do wewnątrz, w pozycji pochylonej, z łokciami opartymi o parapet. Po łokcie podkładało się poduszkę. Śledziło się cudze życie – sterane i monotonne jak własne. Czasem ulicą wyłożoną kocimi łbami z klekotem przeturlał się samochód, na drewnianej hulajnodze przemknął smarkacz, stare murowane ściany podwórzy przygarniały piskliwe świergolenie grających w klasę dziewczynek, dokarmiając się – niby świeżą krwią – ich dziewiczym tembrem. Pijak Łajza z posiniaczoną gębą zataczał się na zdezelowanym rowerze. Niekiedy od strony morza przywiewało galaretowaty, śliski zapach alg, który powlekał wszystko ściśle i przylepnie, niczym fasada osłaniająca sedno. W ciepłe miesiące ukrzyżowane okna otwierano na cały dzień, by rozrzedzić odór wszechobecnej stęchlizny.

Gdy pewnego wrześniowego dnia wracałam ze szkoły, dostrzegłam w naszym oknie na parterze poniemieckiej kamienicy kota, podobnego do cielaka, w łaty. Zwrócony ku mieszkaniu siedział na poduszce, na której, wysiadując, matka podpierała łokcie.

Koty w skrytych bezszelestnych zamiarach krążyły po ulicach i podwórzach, buszowały po śmietnikach, piwnicach, zakradały się do rybackich bud po płotki i śledzie, jak trzepak i wróble należały do tła. Nie wiedziałam, lubię je czy nie – stosunek do tła zależy od stopnia, w jakim jest widoczne. Tło stapiało się z powietrzem.

Kiedy weszłam, kot zeskoczył na podłogę. W poniemieckich kamienicach, opuszczonych przez mieszczańskie pospólstwo i przez rodzimą pochłopską biedotę zasiedlanych, podłogę stanowiła warstwa papy pokryta pilśniowymi płytami. I łaciaty runął między te płyty, przypłaszczony pogmerał w szczelinach, poorał pazurami i naraz, ukazawszy się z szarą myszą, przyjął pozycję spocznij.

– Mamo, kot złapał mysz – zawołałam do matki, która zmywała garnki we wspólnym zlewie na klatce schodowej. Była tam zimna woda, ciepłą grzało się na fajerce węglowego pieca, na krańcu korytarza.

– Jaki kot? – głos matki, jak zawsze przy robocie, przypominał wysilony, chrapliwy dźwięk poniemieckiego zegara, który został po poprzednich lokatorach i na moment przed przegnaniem kolejnej godziny osiągał szczyty zniecierpliwionej nagany czy też pretensji, że oto ta godzina minęła, ustępując miejsca następnej, równie nieproszonej i nieczułej. Wszystkie matki w okolicy miały jednakowe zegary i siostrzane głosy. Tylko gdy przeklinały, odzywały się w nich mocne, sprężyste tony, jak w naoliwionym, odrestaurowanym mechanizmie.

– Kot, który przyszedł.

Mysz, to było jego wkupne, prezentacja użyteczności. Jej cel stał się jasny, kiedy matka przyjrzała się łaciatemu krótko a wnikliwie. – To kotka – orzekła. – Ciężarna. – Tym razem w jej głosie zabrzmiało coś więcej niż irytacja. Po latach pojęłam, co. Był to gatunek pogardy, bezlitosnej i opryskliwej, jaką zdolne są okazywać samice człowieka wobec innych samic, które – zrządzeniem samczej chuci i własnego cyklu rozrodczego – znalazły się w podobnym, niechcianym położeniu. – Miejsca szuka na poród – stwierdziła z odrazą, wytarła zaczerwienione dłonie o fartuch na okrągłym brzuchu, po którego powłoką tłukło się już serce mojej siostry. Zapytałam, czy mogę dać kotce pić.

– Zawracanie głowy. Przyzwyczai się i narobi kłopotu – burknęła i wróciła na korytarz.

Łaciata wgapiała się we mnie jednym okiem obwiedzionym czarną otoką, a drugim białą, jak u bratków. I ten kontrast wzmagał intensywność jej spojrzenia. W cynowym wiadrze, zanurzona w zimnej wodzie stała butelka z mlekiem. Nalałam na spodek. Traf chciał, że z piętra schodziła sąsiadka i zagadały się z matką. Kotka chłeptała, a mnie ogarniała dziwna, zalękniona wesołość. W swym krótkim życiu nie doświadczyłam jeszcze tak silnej współzależności między dokonanym wyborem a jego następstwem. Doniosłość mego czynu porażała, bo dotyczyła innego stworzenia, sprawiała, że na obrzeżach widoku zwierzęcia opróżniającego naczynie i mojego nieposłuszeństwa zaczęła tkać się nić jakiegoś intymnego konszaktu. W dodatku łaciata, najedzona, łasiła się do mych nóg. Dotąd nikt mi za nic nie dziękował, zresztą nie wiedziałam, czy kiedykolwiek na to zasłużyłam. W poniemieckich kamienicach tego kwartału ulic słownik lokatorów nie zawierał słów dziękuję, proszę, przepraszam, jak też szeregu innych, które nie były niezbędne do przetrwania. Życie brało się tu jak grudę ziemi, gołymi palcami, dosłownie.

Matka zabrała się za pranie w balii, pocierała bieliznę o tarkę – przedłużająca się obecność kotki umknęła jej uwadze. Teraz przyciągnął ją ojciec, bo śmierdział tytoniem i wódką. Pijak Łajza zwykle wystawał na przystanku autobusowym, na którym wysiadali robotnicy z fabryki narzędzi hydraulicznych, i szukał kompanów do wypitki. I ojciec czasem, zwłaszcza po wypłacie, szedł z nim do baru „Mewa”, na rogu ulicy.

– Ty cholero, bydlaku ty! – warknęła matka. (Takie wyrazy i liczne ich odmiany w słowniku mieszkanek kwartału poniemieckich kamienic umieszczał instynkt: jak chłop pensję przepije, nie będzie co włożyć go garnka, słowa pomagały mu to zrozumieć). Ojciec wymamrotał coś i wyciągnął się na tapczanie. Wkrótce chrapał.

Zostałam z łaciatą. W kruchym odizolowaniu, jak wewnątrz mydlanego bąbla, bo w każdej chwili mógł przekuć go gniewny krzyk matki. Szybciej niż zazwyczaj wślizgnęłam się pod kołdrę, a ze mną łaciata. Wstrzymywałam oddech i nie ruszałam się, żeby jej nie spłoszyć, ale ułożyła się w zakolu mego ramienia, jakby czyniła to od zawsze. Nie spałam. Ciepło rozpełzało się wzdłuż i wszerz mego ciała delikatnymi prądami, które zdawały się kreślić geografię żył i mięśni. Było to zupełnie inne ciepło niż od przytulenia piegowatej, brudnej szmacianej lalki, prezentu od chrzestnego. Namalowane oczy tej lalki nigdy się nie zamykały, jej włosy ze sznurka nie wabiły dotyku, a słupowate kończyny nie zginały się – była to całość ostentacyjnie bezkrwista i w swej martwocie nienaruszalna. A kotka, mrucząc, lizała moją rękę i brodę. Nie przypuszczałam, że koty mają szorstkie języki. Aleś ty dziwna, pomyślałam.

– Wynocha, stary, łóżko ścielę – z sąsiedniego pokoju dobiegł nakaz matki. Pięścią uderzyła ojca w bark – beknął i znów coś wycedził. Sprężyny tapczanu rozdarły się dźwiękiem przerdzewiałego noża, któremu zadają ciosy uderzenia twardej blachy. Znałam te odgłosy od czasów prenatalnych, poczęłam się w ich uścisku jednej z tych zimowych, przepastnych ciemności, wpatrzonych w swe bliźniacze oblicza, przechowujących dzieje identycznych spłodzeń. Czarne północne zimy sprzyjają reprodukcji.

Łaciata mościła się we wnęce mej pachy, szykując się do snu. Do kwartału poniemieckich kamienic bezsenność nie zapuszczała się. Tu sypiało się do imentu bezpamiętnym snem pijaków, robotników fabryk i ich żon praczek. Bezsenność żerowała na filozofach, artystach, próżniakach, kochankach pierwszych uniesień i ostatnich zdrad, wizjonerach, planistach – lecz oni przebywali gdzieś indziej. Mieszkańcy tej dzielnicy wizji nie mieli, bo one wyłaniają się tylko tam, gdzie kiełkują złudzenia – owe luksusowe nici przędzące przyszłość. Tu niepodzielnie panowała teraźniejszość, zawsze w skłonie ku przeszłości, bo dzień następny był taki sam jak poprzedni.

W dziurce od klucza przymkniętych drzwi do drugiego pokoju zapadła cisza. Ustało nawet – jakby urwało się z postronka i zwiedzało rejony nadziemne – chrapanie ojca. Łaciata, zagnieździwszy się, oddychała ze spokojem. Pomyślałam, że jeśli zasnę, ona zniknie, wyparują w nocne tonie jej dwubarwne oczy, miękkość, którą czułam pod palcami i ten przyjemnie uroczysty stan powagi, wywołany jej bezceremonialnym oddaniem się pod mą opiekę. Nie wolno ci zamknąć oczu, nie wolno ci zamknąć oczu, powtarzałam. Byłam żołnierzem na warcie w głębi lasu ze strażniczej budki zakamuflowanej w wielkiej koronie drzewa nasłuchującym podejrzanych szmerów. Byłam kapitanem na mostku, z lornetą w dłoniach, który pośrodku oceanu chroni okręt przed żarłocznym naporem wszechobecnych przestworzy. Byłam kwoką zagarniającą pod skrzydła gromadę piskląt. (Obraz zapamiętany z wyjazdu na wieś, do babki). Byłam zawiadowcą stacji wyczekującym spóźnionego pociągu. Byłam obłokiem w skwarne południe obejmującym płachtą cienia złaknione chłodu ciało. Byłam wspomnieniem jakiejś pierwotnej krainy, której śpiewne poszumy, zapachy, pluski i bryzy szczelnie otulają przed lękiem. Moja władza przekraczała metraż tego dwupokojowego lokum w kwartale poniemieckich kamienic, wznosiła się ponad dzielnicę, miasto, a nawet nieogarnione terytorium poza nim – ponieważ stałam się po trosze bogiem sypiącym miodny pył na siną ziemię. Tylko nie zasnąć, a tak pozostanie. Mieszały się, ucierały, plątały me role w gigantycznym kołowrocie, w garncu obrotowym, gdy z łaciatą u ramienia, z zadowoleniem doglądałam bohaterów mego czuwania. Raptem coś zaczęło zakłócać ten milczący, współpracujący z sobą układ bezpieczeństwa, to królestwo ukojenia – jakaś wibracja, coraz bardziej natarczywa, głośniejsza, rozpychająca się miarowym żądaniem przejmowała władzę nad budkami wartowniczymi, stacjami kolejowymi, kwoczymi skrzydłami, nad oceanicznym bezkresem. – Obudź się! Najpierw tamtego zwlec z wyra nie można, a teraz tej – głos osiadł na moim ramieniu, tym samym, na którym ułożyła się kotka, i szarpał nim, miotał. Tamten i ta – co to za jedni?

Firanki ukrzyżowanego okna zanosiły się zakurzonym światłem. Usiadłam na łóżku, odchyliłam kołdrę. Na prześcieradle i poduszce, w jej wciąż nieodkształconym wgłębieniu pozostały źdźbła kociej sierści. Wyskakuję z łóżka. Zajadle przetrzepuję pościel, zaglądam do środka poszew, zdzieram prześcieradło. Krzyczę: – Gdzie ona jest? Gdzie kotka?

– Do szkoły się spóźnisz – matka nalewa do talerza zacierkę, powleczone kożuchem mleko dławi zapachem zjełczałych mydlin. – Jedz, nic innego nie dostaniesz.

– Gdzie łaciata? – jestem bosa, trzęsę się od piwnicznego chłodu, który bez trudu pokonuje papę i płyty pilśniowe i kłapie metalowymi szczękami.

– A, robotę mi tylko przez nią zadałaś – matka żachnęła się, jakby odpędzała muchę. – Cały pokój obsrała, plama na plamie. A mówiłam: wygnać, kłopot będzie. – I odwróciła się, siekała kapustę na obiad na poniemieckim pooranym stole. – Jeszcze by mi tu zdechła, przepędziłam w cholerę. Naokoło pełno padliny, ludzie gadają, że koci tyfus się panoszy. – Nie wiem, do mnie mówiła czy do siebie.

Ulica jest niemal pusta. Po bruku turla się furgonetka. Stare łby głazów (wkrótce zgodnie z wymogami czasów pogrzebano je pod asfaltem) poddają się tej torturze z uległą wyższością rzeczy udręczonych. Idę do szkoły. Idę rankiem ani zimnym, ani ciepłym, umiarkowanie zachmurzonym, przykutym do proroczej myśli, że nic nigdy nie będzie tak bardzo moje jak łaciata kotka, której już nie zobaczę. Pijak Łajza zatacza się na rowerze, ja zaś idę, niosąc swoją prawdę.

Opowiadanie pochodzi ze zbioru Kocio.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Łaciata, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...