22.05.2023

Mgnienie

Kilka jest tylko takich nocy. Są to noce letnie. Żadna inna pora nie wywołuje tylu stworzeń latających, brzęczących, trzepocących, szybujących, migoczących, buczących, krążących, zwiewnych, mikroskopijnych, ławicami lub indywidualnie zatraconych w szaleństwie istnienia – w skali wszechdziejów tego „ułameczka odrobiny najkrótszego oka mgnienia” (wielce precyzyjna próba ujęcia najmniejszej miary czasu, którą język polski zawdzięcza Teodorowi Parnickiemu).

Wonna duchota nocy letnich jest lepiszczem tego istnienia, śluzem, wewnątrz którego dokonują się zapłodnienia, larwienia, wykluwania, mgnieniotrwania i umierania owadzich gwardii. Z kwietnych zapachów utkana ta krótka droga, z ludzkich oddechów, powstrzymywanych w zachwycie nad pięknem dramatu oblekającego życie. W taką noc siedzę na tarasie. Świec nie zapaliłam, żeby nie spalały się w nich ćmy. Nie są te świece wcale potrzebne – księżyc świeci. Kot rozłożony obok mnie, w półczuwaniu leniwym, sytym. Też mi leniwie i syto. Lecz pod tym rozleniwieniem i sytością tli się przecież, pełga jakaś goryczka, jakaś tęskliwa niemota – niby zadomowiona w palcu serdecznym drzazga – ale to też jest w letnią noc w zdumiewający sposób piękne.

Z roju owadów odśpiewujących swą zajadłą w monotonii, wirującą pieśń bez zwrotek i kulminacji wyodrębnia się kształt motyla. To ćma. Ogromna i tak biała, że w księżycowej poświacie czarna. Frunie tu, na taras. Jest już nisko, krąży nad moją głową, na moment zaplątuje się we włosach, odbija w górę, a potem zniża lot, zatacza kręgi nad łbem kota, który przypatruje się temu bez drgnienia.

Cień samolotu dźgnął księżyc, w owadzią pieśń wdarł się grzmot silników, ale szybko oddalił. Ćma tańczy niespożycie, schodząc jeszcze niżej, obrzeżkami czujek drażni wilgotny koci nos – zwierzę leży nieporuszone. Odganiam ją, bezwiednie, ale może kieruje tym gestem przeczucie wzniecone przez cień odległego samolotu – cienie, podobnie jak cisza przed burzą, mają właściwości wieszcze, koncentrują energię nieuchronności, grozę przepowiedni – nieodzowny budulec tragizmu. (Samolot, który za chwilę ulegnie katastrofie, najpierw rzuci cień na ziemię; cień drzewa ujrzysz, zanim przygniecie ofiarę, na zakręcie szosy cień samochodu wyprzedzi blask karoserii). I raptem kot z lekka unosi znudzoną głowę i otwiera paszczę w szerokim ziewnięciu, a ćma – jakby tylko na to czekała – wfruwa tam, w ciepłą jamę gardzieli. Wydaje się, że to już koniec, dopełniło się jedno z przeznaczeń letniej nocy, ale nie, kot wstaje, niegwałtownie, z rozciągliwą leniwością w trzewiach, i ćmę uwalnia – nie połknął jej. Lecz co to? Czemu ocalona nie ulatuje w inny fragment ogrodu, czemu nie opuszcza orbity zagrożenia, dlaczego nadal prowokuje swym natręctwem, wibrując koło kociego łba, osiadając mu na nosie, wąsach? Kot chyba też zadał sobie to pytanie, bo niechętnie wprawdzie, z domieszką irytacji, prostuje, prężąc, przednie łapy i po raz pierwszy tej nocy przygląda się ćmie z bladym zainteresowaniem. – Chodź, chodź do domu – zachęcam. – Tu taka duchota.  Rzeczywiście, noc zrobiła się ciasna, całe jej bogactwo, treść cała i ciężar skupiły się w główce od szpilki – wszechświat przed wielkim wybuchem, przyszłość przed eksplozją.

Kot nie słucha, dał się wciągnąć w tę dziwną grę. Instynkt wzywa go do rozwarcia paszczy, kiedy coś jadalnego – nawet tak mało kalorycznego jak ćma – wpełza w nią nachalnie, uporczywie, bez poszanowania reguł walki obronnej. I znowu następuje samozwańczy rajd owada do kociego gardła i kiedy należy sądzić, że już po wszystkim, zatrzasnęła się historia jednego stworzenia, kot ponownie rozwiera szczęki i ćma ulatuje. Zabawa toczy się od nowa – rosyjska ruletka w wydaniu motyla i bestii. Szukam wyjaśnienia. Ewolucja wyposażyła te owady w mechanizm nawigacji w oparciu o światło. Ich nocnym przewodnikiem są gwiazdy i księżyc. Lecz ewolucja dostała zadyszki, kiedy tu, na ziemskim globie, światłem nauczył się rozporządzać człowiek i rozsiał miliardy palenisk, a potem przemył ciemności wszędobylskim blaskiem żarówki. Można zrozumieć to straszliwe skonfundowanie ciem: nagle miliardy księżyców i gwiazd rozbłysło naokoło, przyciągając i komunikując: podążaj w moim kierunku, obiecuję ci pewną, rozświetloną drogę. Więc słuchają tego wezwania nieświadome, że ewolucja spisała je na straty, podobnie jak japońscy generałowie młodych pilotów kamikadze posyłanych w samobójcze misje. Ewolucja wykalkulowała, że w globalnym rozrachunku ciągłość owadziego rodu nie poniesie uszczerbku, który wymagałby korekty krzywej lotu, tym bardziej że cichy trzask palonych skrzydeł otwiera wrota nicości bezboleśnie –  ewolucja zadbała, żeby nie wyposażyć ćmy, zaprogramowanej na życie zaledwie przez dobę, w połączenia nerwowe – transmitery bólu, gorąca. Śmierć w ogniu, spektakularnie znieczulona – łaskawe pardon ewolucji…

Ale, u licha, dlaczego TA ćma zamieniła płomień na kocie gardło? Wystarczyłoby pofrunąć trochę dalej – w letnią noc balkony jarzą się od świec – ludzie wysiadują letnie noce. Ćma wykonuje nadal okrężny taniec wokół kociej głowy. Nikłe dotąd zainteresowanie kota stopniowo przeradza się w ciekawość. Zaeksperymentował: poszedł dwa kroki do przodu, ona za nim, cofa się – ona też. Teraz jest to taniec dwupiętrowy: na dole wije się, zmieniając kierunki, kot, a nad nim, jak na uwięzi, owad. Wtem ćma cumuje w jego uchu, od środka, muska lśniącą i pomarszczoną niby włoski orzech małżowinę i kot przestaje się wiercić, co sprawia to wrażenie konfidencjonalnej rozmowy – oto ćma w konfesjonale ucha! Trwa to chwilę, zanim  odrywa się zdecydowanie i raźno, chciałoby się powiedzieć: z ulgą, jak rozgrzeszony z łasuchowania w spiżarni gagatek – i przystępuje do finalnego występu. Tym razem wyprzedza niecierpliwie kota, który kroczy za nią w zgodzie i śledzi pilnie poruszenia jej skrzydeł. Jeszcze jedno okrążenie obłędnego tańca – runda pożegnalna, jeszcze ostatni dośrodkowy manewr – pikujący lot do otwartej paszczy, jeszcze tylko kłapnięcie kocich szczęk – i już, po wszystkim. Potem kot oblizuje się krótko ze smaku śmierci, przeciera łapą wąsy.

Bywają ludzie, którzy, mając świadomość, że ich dni są policzone, udają się w podróż w jedną stronę – na przykład wspinają się na Mount Everest. Bywają w letnie noce takie ćmy.

Opowiadanie ze zbioru Kocio.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Mgnienie, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...