25.05.2023

Nowy Napis Co Tydzień #204 / Wespół

Węglowe pyły wczepiały się w mgielne włókna i osnuwały każdą piędź ziemi. Ludzie mieli poczerniałe twarze, kamienice ściany. Mrok zapadał szeroko, zachłannie. Przyglądaliśmy się psu w świetle lampy zwisającej nad kuchennym stołem. Jedno ucho miał białe, drugie brązowe, umaszczenie w dwukolorowe łaty, krowiaste, oczy wielgaśne, półprzytomne, nos czarny. Jego wynędzniałym ciałem wstrząsały dreszcze, co i raz przechodząc w konwulsje. Mieścił się w dorosłej dłoni.

– Przeżyje? – spytał brat, który znalazł go na hałdzie miału pozostałej po nieczynnej kopalni zwanej durakiem, chyba dlatego, że jej nieruchomy szyb wbijał się w przestworza, jakby im wygrażał. Nieba nie lubią pomstowania, mawiała matka. Teraz zagotowała wodę i przelała ją do dwóch butelek, między nimi umieściła psa: – Będzie miał ciepło, jak w inkubatorze. – Nakazała nam zmieniać wodę, gdy ostygnie. Czyniliśmy to gorliwie, ale pies nadal był zbyt słaby, by jeść. Nie chciał też pić.  Usiłowaliśmy wsączyć mu parę kropel pipetą do pyska – nie łykał. Nazajutrz owinęliśmy go w koc i zawieźliśmy do weterynarza. Ten orzekł: – Albo przeżyje, albo nie. – Pieniędzy nie wziął.

Pamiętam z tego dnia sprzedawcę garnków, który, posuwając wzdłuż ulicy swój brzęczący wózek, wołał wysokim, popękanym głosem: – Rondle, patelnie, poookrywki! – i że policzki paliły mnie jakimś piekącym gorącem, a brata bolał brzuch. Matka, zdezorientowana naszą niemocą, napisała nam usprawiedliwienie nieobecności w szkole.  Pod wieczór przeżuwałem kęs razowego chleba z dżemem, mełłem go bez smaku – jak wszystko wokół zalatywał węglowym miałem. Jadłem w łóżku, na wpół leżąc, oparty o poduszki i dłoń, w której trzymałem chleb, niemal przylegała do zawiniątka z psem umoszczonym na mym brzuchu. Wtem czarne nozdrza psa drgnęły nieznacznie, jakby opadła nań kropla wody i można było sądzić, że wstrząsnęło nim doznanie z jakiejś sennej paplaniny przepływu wymiarów, na granicy których się znalazł. Lecz niebawem poruszenie powtarza się i czubek nosa ledwo zauważalnie przechyla się w kierunku pajdy chleba. Podsuwam ją bliżej i psie nozdrza, rozszerzając się i zwężając, wdają się w regularny, rytmiczny trans wąchania. Wzgardzony razowy chleb, oblepiony słodką mazią, przejął funkcję dźwigni, która wskrzesza mechanizm życia. Przed nocą wypił trochę wody.

Nazwaliśmy go Razowy. Był łagodny, niemal nieszczekający. Z jego ogromnych ślepi sączył się dojrzały, wyzuty pretensji i złudzeń spokój, który dostrzega się w uśmiechu bladych, doświadczonych ciężką chorobą dzieci i który uderza w konfrontacji z infantylizmem ciała. Na spacerach nie szalał, nie uganiał się za sukami, nie reagował na zaczepki innych psów. Zakładaliśmy mu smycz, podążając na kraniec ruchliwej ulicy, do parku ze stawem, w którym ciemne, śmigłe chmury szukały lustra. Harce w tym stawie letnią porą były jedynym odstępstwem Razowego od powściągliwego stylu bycia – jakby brał udział w rytuale ablucji, w nabożeństwie przymierza. Skończył półtora roku, gdy mój klasowy kolega przyszedł do szkoły z wieścią, że ma na wydaniu (tak się wyraził) dwa koty z miotu ich domowej kotki: czarnego i albinosa. Czarny, wiadomo, pospolitość skażona diabelskim umaszczeniem, wzgardzana przez zabobonne lęki człowieka, albinos co innego – wszyscy chcieli albinosa, który w dodatku miał różowe ślepia i kojarzył się z atrakcją w cyrkowym namiocie. Graliśmy o niego w orła i reszkę. Wygrałem.

Matka, nieuprzedzona o tym wszystkim, na przybycie nowego lokatora zareagowała gniewem. W takim stanie z gwałtowną energią przestawiała meble, a następnie przesuwała je w poprzednie miejsce. Gdy gniew wybuchał w maju lub czerwcu, dodatkowo gotowała liście szpinaku. Stawiała przed nami talerze z ciemnozieloną paciają, której sam widok przyprawiał o mdłości. W inne miesiące dostawaliśmy gniewną owsiankę, tym różniącą się od zwyczajnej, że była gęsta, kleista i bez smaku –  matczyna złość wysysała z niej jadalność. Zaczynał się zaś gniew od tego, że lewa brew matki unosiła się znacznie wyżej od prawej i pozostawała w tym położeniu niewymownie długą chwilę. Tym razem odnosiło się wrażenie, że poszczególne etapy gniewu przybrały skróconą wersję, jakby śpieszno im było obwieścić: –Proszę natychmiast zwrócić kota właścicielowi. (Owo „proszę”, wyniośle ugrzecznione, obce, należało również do rytuału gniewu).

Albinos pełzał po drewnianej podłodze, znacząc ją plamami moczu i wydając dźwięki podobne do skargi podduszanego pisklęcia, a ja te ślady wycierałem, gdy nagle Razowy zwlókł się z legowiska, zbliżył do albinosa, obwąchał, pochylił łeb (tak że o podłogę kłapnęły końcówki uszu), chwycił kota za sierść na grzbiecie i przeniósł go na swoje legowisko w kącie pokoju, między wersalką a stojącą lampą. A przecież Razowy nie spłodził albinosa, nie łączyła ich nawet wspólnota gatunku – i pewnie dlatego widok psa z wachlarzowymi uszami, co przylegały do czaszki niby włosy, człapiącego z białym kocim pomiotem w pysku, zawierał w sobie coś nieodwołalnego – jak błysk flesza, zza którego wyłoni się ślubna fotografia lub jak wstępny pomruk dzwonu, który za moment wprawi w drżenie mury miasta, przyprawiając serca mieszkańców o trwożliwy, uroczysty dygot. Porażeni wyniosłą arogancją tej decyzji, zapadłej wbrew matczynej woli, patrzyliśmy na psa: umościwszy się na boku, zagarniał kota przednimi łapami pod swój brzuch i lizał go, niczym mleczna suka małe; zaś albinos, odurzony ciepłą wilgocią języka, objęty psim oddechem, pogrążał się w drzemliwym błogostanie i w końcu przymknął powieki do snu.

Szmer deszczu, przywiany węglowym wiatrem, zamotał się w okiennych framugach. Matka westchnęła. Westchnienia matek są czym innym niż westchnienia kochanek, sióstr, ciotek czy babek – nie ma bardziej znaczących westchnień – łączy cię z nimi metafizyka pępowiny, utajona pamięć wewnątrzmacicznej symbiozy, wyprzedzająca, co się stanie, wiedząca, zanim słowo odłączy się od myśli. Tak i ja wiedziałem, odkąd matka zaczerpnęła powietrza, że to już kres gniewu i nie będziemy pęcznieć od owsianki.

Albinos rósł i obsikując posłanie, jakie dla niego wyszykowaliśmy, odmówił przenosin z legowiska Razowego. Sypiali razem i razem oddawali igraszkom, wspólnie jedli i wyczekiwali pod drzwiami naszych powrotów. Albinos nie mógł słyszeć kroków – był głuchy (genetyczne upośledzenie często dotykające białe koty) – ani swojego miaukliwego przerażenia za każdym razem, kiedy sięgaliśmy po smycz, co komunikowało, że Razowy idzie na spacer. Nie wystarczało uspokajające psie liźnięcie albinosa po pysku – jego różowe ślepia nabiegały żarem panicznego strachu przed rozłąką. Raz ze starego paska sporządziliśmy dla kota smycz i zabraliśmy obydwu. Ale naturalne środowisko albinosa, jego swojskość wyznaczała ograniczona przestrzeń naszego mieszkania, a jej zawiadowcą i gwarantem był Razowy, toteż nie odstępował go na krok, pętał mu się pod łapami z różowym, błagalnym błyskiem w zdezorientowanych oczach, jakby nalegał: wracajmy.

Dotarliśmy do parku. Zduszona zieleń mełła zgryzoty późnego lata. (O którym matka mawiała: – Udaje, że wciąż jest. Niepotrzebnie. – Zapalała papierosa, dym płowiał w jej włosach, pełgał po fałdach firanki, nad abażurem spinał się ze światłem, w radiu ktoś śpiewał o ginącej miłości). Wiekowi dreptali wokół stawu, którego nadbrzeżną alejkę wytyczono na główny osiedlowy wybieg starości. Łby ich psów sięgały przerośniętych, rudawych traw. Razowy, spuszczony ze smyczy, pruł do wody. Wziąłem albinosa na ręce, ale przerył mi pazurami po ramieniu i wyrwał się. Mknie kot za swym psem, smycz mu się majta, co tchu pędzi, lecz Razowy, daleko w przedzie, sprężystymi susami dosięga już rozmokłych pałek tataraku nad stawem. Wtedy od strony skweru startuje kasztanowy wyżeł (pobłyskują w biegu naprężone mięśnie jego masywnego torsu), przednie łapy fruną nad ziemią, zagarniają jej prądy, gdy tylne odbijają się od niej z lekkością pierza, jak w strefie zwiotczałej grawitacji. I już wiadomo, po co ten rajd obudzonego myśliwego, co jest jego celem. Tak, albinos, rozpędzony i zszarzały od węgłowego pyłu, podobny w tym pędzie do pospolitego szaraka. Odległość między nimi niknie jak zatapiany gwałtem ląd. Wtem z drugiej strony, od stawu, unosi się kłapouchy łeb Razowego, widać, że błyskawicznie ocenia sytuację. Jeszcze nie zdążył zanurzyć się w wodzie – tego dnia przyćmionej, mulistej (jakby wpadły do niej osmolone obłoki) – a już pomyka z powrotem, na przestrzał, po trajektorii biegu wyżła.

Ujadanie. Kłębowisko sczepionych form. Zapaśnicza walka barw. Wściekły charkot psich gardeł. Kły wyszczerzone. Wniebobrane tumany sierści. Krwistość ran, wsiąkająca strugami w glebę. Biegniemy – a jakbyśmy stali w miejscu, pot zalewa nam czoła – a jakby zaciskały się na czaszkach lodowe szczęki. – Albinos! Albinos! Chowaj się! – wydzieramy się, choć to wołanie do głuchoty. – Razowy! Razowy! Do nogi!

Z przystawowej alejki wlecze się wiekowy i woła do wyżła: – Fredzio! Fredzio! Wracaj!

Odczuwaliśmy tę szczególną, zaprawioną ekscytacją trwogę, jaka otacza strefę spraw ostatecznych, wyższych od nas, zawiadujących nami i wyprowadzających czas poza jednostki i miary. Byliśmy źdźbłami wessanymi w wir trąby powietrznej, po obłąkanym locie opadłymi bez tchu w matnię nieznanego lądu. Brat, pochylony nad Razowym, kiwał się i chlipał. Pies z głębokimi na pięść ranami szarpanymi, z pianą na pysku, skowyczał jakąś pobitewną pieśń. Wyżeł leżał na boku półtora metra dalej, dyszący – trudno było rozeznać, kto tu jest triumfatorem, a kto ofiarą. Albinos popiskiwał na nieodległym drzewie kasztanowca, w jego rozgałęzionej, na brązowo wyschniętej koronie. Gromadzili się gapie.  Wiekowy, lamentując, zabrał wyżła (dalszy jego los pozostał nam nieznany), matka, powiadomiona przez brata, Razowego. Zadzwoniono po straż pożarną. Zmierzchało. Kot musiał przysypiać w swym uwięzieniu, bo czasem milkł. Kiedy wracał do świadomości, charczał. Pomroka już stężała, gdy matka, wyłoniwszy się z niej – zdała relację ze stanu Razowego: w lecznicy pozszywali go i powiedzieli, że się wyliże. Ale nas przenikał ziąb, ten dziwny żądliwy ziąb, co jesieniami zarzuca sidła, by mroczyć dusze, a którego pierwsze dotknięcie – jedną z niewidocznych oznak dojrzewania – zawdzięczam tamtej chwili.

Wreszcie pojawia się straż. Rozwidlenia kasztanowca olbrzymieją w poświacie reflektorów i zdaje się, że kot na wieczność zatracił się w ich szponach, tym bardziej że nie odzywa się już wcale. Jestem głodny, matka pali papierosa – dym spleciony z węglową wilgocią zatacza się w mym żołądku mdłym, kosmatym ciężarem. Jeden ze strażaków krzyczy „mamy go!” i splątany siecią albinos trafia w nasze ręce. Ciężar przetacza się, krótko i z ulgą wymiotuję.

Nastąpił długi okres gojenia ran, zainfekowany jednak pewną odmianą: choć Razowy nadal spędzał z albinosem długie godziny na wylegiwaniu się, coraz częściej opuszczał posłanie, wskakiwał na okienny parapet i z natężeniem obserwował uliczny zgiełk, to prawo i lewo kierunkowe przemieszczanie się głów i karoserii, ten jazgot świateł i cieni, klaksonów i zawyć, neonowych rozkołysanych zalśnień w okopach powszedniej czerni, poobijanych, dziwnie zbolałych nawoływań garncarza, pisków i śmiechów wracających ze szkoły dzieci, butów natrętniej niż zegary wystukujących rytm spraw koniecznych. Albo podbiegał do drzwi, skomląc, ponaglając do wyjścia. Na ulicy gnał w stronę parku, z łbem wysuniętym do przodu ciągnął mnie na smyczy, później węszył wokół stawu, wiercił się po alei wiekowych – to jasne, szukał wyżła.

Ów dzień od rana rozświetlał wyż atlantycki (usłyszałem w radiu, zbierając się do szkoły), tak że nawet zapylone niebo wydawało się przemyte. Razowy miotał się od drzwi do okna, plątał się pod nogami krojącej chleb matki. – Niech któryś go wyprowadzi – zirytowała się. Brat powiedział, że musi do łazienki, wypadło na mnie. Jedną ręką zakładałem Razowemu smycz, drugą uchyliłem drzwi. Raptem szarpnął tak mocno, że przewróciłem się na podłogę.

Ściany klatki schodowej dudnią jego szczekaniem, biegnę za nim nieskończenie długo, rozwlekle (jak w zmierzających do celu i nieznajdujących finału snach), potrącam sąsiadkę.  Ulicę zalewa blaszany blask samochodowych dachów (oślepił je atlantycki wyż), poranny ruch sunie dwupasmowo niby rozdwojona rzeka. I Razowy też jest rozdwojony. Jedna jego część, z głową – białe ucho zwinięte pod nią, przeciwległe rozpostarte na podobieństwo skrzydła – zatrzymała się pod kołami dostawczej ciężarówki z napisem „Piece olejowe, hurt, detal”, druga, z ogonem – małej miejskiej osobówki. Zdumiewające, nie widać krwi, czemu być może też zawinił wyż. Klaksony. Albinos – wedle relacji matki –  różowym wzrokiem patrzy z parapetu w dół (intensywność tego spojrzenia różowi czarne, popękane ściany zatopionych w marzeniu o własnej ruinie, wspartych o siebie kamienic).

Pochowaliśmy Razowego na działce ciotki, pod miastem, w narożnej części, przez swą narożność własnej, ustronnej. Za ogrodzeniem, trochę na północ, rozpościerał się widok z durakiem.

Chłodna wyżowa pogoda utrzymywała się i następnego dnia matka, wzorem wszystkich sąsiadek, wywiesiła w oknie pościel. Albinos spał w legowisku Razowego, jak zwykle. Po tej stronie, gdzie układał się pies, brat położył mu pluszową zabawkę. Matka poszła do pracy w sklepie za rogiem. Obiecała, że kiedy przyjdziemy ze szkoły, zrobi nam knedle, które jadaliśmy od wielkiego dzwonu (ale czyż nie słyszeliśmy już jego wspinającego tonu, jego kąsających powietrze werbli?). Gdy wróciła, na posłaniu Razowego był tylko pluszak. Albinos wyfrunął przez otwarte okno – biała głucha kula, ściemniała w słonecznych zaciekach popołudnia.

Wkrótce na meczu piłkarskim szkolnych drużyn (jego syn grał na bramce) spotkałem weterynarza, tego, co nie wziął pieniędzy, gdy Razowy umierał po raz pierwszy. – Jak tam pies? – zagadnął. Streściłem mu tę historię. Stwierdził, że to się zdarza: szczególnie związane ze sobą stworzenia, niekoniecznie tego samego gatunku, popełniają samobójstwo, kiedy jedno ginie. Powiedziałem o tym matce. Odwróciła się, zapaliła papierosa. – Nie powinno być późnego lata – odparła jedynie. – Jest lato, a potem jesień. I nic więcej.

Opowiadanie ze zbioru Kocio.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Wespół, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 204

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...