Mene zwati Wlad
Jestem reżyserką widowisk dziecięcych i do głowy mi nigdy nie przyszło, że otrę się o wojnę w Ukrainie. Tuż po rozpoczęciu agresji Rosji na Ukrainę do Rzeszowa zaczęły napływać tłumy ukraińskich uciekinierów. W mediach pojawiły się apele o pomoc dla nich. Rozpoczęła się spontaniczna, wielka akcja dobrych serc. To była chwila; kupiłam jakieś słodycze, zabawki i pojechałam na dworzec. Jestem z wykształcenia psychologiem i pod tym kątem zgłosiłam swój akces pomocy. Zarządzający całą pomocową akcją zapisał w notesie moje dane, po czym stwierdził: „Wie pani, oni tutaj w Rzeszowie są krótko, później jadą dalej, ale jak będą potrzeby wsparcia psychologicznego, to oczywiście skontaktujemy się z panią”. I tyle. Telefon milczał, nikt się ze mną nie skontaktował… Los jednak napisał niespodziewanie inne rozwiązanie. Wspomniałam na początku, że jestem reżyserem widowisk dziecięcych, prowadzę zajęcia teatralne w jednym z domów kultury. Mam w grupie piętnaścioro wspaniałych dzieci w wieku 6–9 lat, dla których zabawa w teatr to coś wspaniałego. Jest też ośmioletni Igor, młody Ukrainiec, od trzech lat legalnie przebywający w Polsce. Już prawie bardzo dobrze mówi po polsku i dobrze się czuje wśród innych dzieci. Po jednych teatralnych zajęciach podszedł do mnie jego tata i zapytał, czy przyjęłabym do swojej grupy teatralnej jego ośmioletniego kuzyna spod Kijowa, który do nich lada dzień przyjedzie. Oczywiście, że przyjmę, przecież teatr łączy ludzi. Jest jedno „ale”: chłopiec nie zna ani jednego polskiego słowa, a ja ani jednego ukraińskiego. Jak to będzie?
W czwartek (wtedy mam dwugodzinne zajęcia teatralne) zajrzałam do sali tanecznej, gdzie tańca uczył się Igor i sporo, sporo dziewczynek. Zobaczyłam, że obok Igora jest jeszcze jeden, nieznany chłopiec. O określonej godzinie do sali, do której wchodzili już „moi mali aktorzy” przyszło także tych dwóch chłopców.
– Dobryj den Pani. Dobryj den wam. Mene zwati Wlad – powiedział nieco drżącym głosem chłopiec.
– Dobryj den – odpowiedziałam i… tu „zaczęły się schody”. Znam kilka języków, w tym rosyjski, ale w obecnej sytuacji używanie tego języka byłoby ogromnym nietaktem. Zaczęłam więc do niego mówić bardzo wolno po polsku, zaś jego kuzyn Igor od czasu do czasu coś tam przetłumaczył. W końcu powiedziałam po rosyjsku, że znam ten język, ale nie chciałabym, aby było jemu przykro, gdybym go używała… Chłopiec wysłuchał, zadumał się, po czym uśmiechnął się i powiedział, że zezwala na mój rosyjski, a on będzie mnie uczył ukraińskiego.
I tak rozpoczęły się nietypowe zajęcia teatralne polsko-rosyjsko-ukraińskie. Dzieci bardzo polubiły Wlada, co chwila przynosiły mu przeróżne słodycze, a podczas przerwy w zajęciach wspólnie bawiły się w „Berka”, „Lampę-nos”, w „Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy”.
Było też kilka chwil, kiedy wszyscy uzmysławialiśmy sobie, że ten chłopiec poznał brutalny czas wojny. Kilka razy jadąca na sygnale karetka pogotowia czy mknący do akcji wóz strażacki powodowały, że momentalnie uśmiech na twarzy Wlada przemieniał się w strach, chłopiec chował się pod stół i zasłaniał głowę swymi drżącymi dłońmi… Rozumieliśmy to wszyscy bez słów. W ciszy przytulaliśmy go…
Przygotowywałam przedstawienie: Niezwykła podróż swojego autorstwa, które mówi o wyprawie statku do nieznanych wysp, na których są różni samotni mieszkańcy (Kopciuszek, Calineczka, Czerwony Kapturek). Wymyśliłam więc szybko nową rolę jedynego mieszkańca nieznanej, samotnej wyspy i przypisałam ją Wladowi. Miał być królem, który był smutny, bo nie miał przyjaciół. Napisałam mu po rosyjsku, a on przetłumaczył sobie na ukraiński i bardzo sumiennie przykładał się do nauczenia swojej roli. To była bardzo krótka rola, ale dla niego bardzo ważna – był jednym z nas…
Przyszły Święta Wielkanocne, później prawosławna Pascha (Wlad opowiadał mi później, jak po raz pierwszy w życiu pomagał babci piec paschę, czyli takie słodkie babeczki, niestety daleko od domu, ale były tak samo smaczne, jednak bez mamy i taty…) Na początku maja Wlad wrócił ze swoją babcią pod Kijów. Brakowało go nam (szczególnie dziewczynkom, którym bardzo się podobał ten niecodzienny aktor), ale wiedzieliśmy, że jest już w domu z mamą i tatą.
Nie zapomnieliśmy go. Po czerwcowym przedstawieniu każde dziecko dostało wymyślone przeze mnie świadectwo ukończenia roku teatralnego. Na ręce wujostwa Wlada przekazałam także świadectwo dla niego. Zasłużył ma nie w pełni, chociaż był tylko dwa miesiące. Wszyscy z teatrzyku podpisaliśmy się na dużej, kolorowej kartce, dziewczynki nawet narysowały serduszka… Jego wujek wręczył mi ogromny bukiet czerwonych róż ze słowami: „To dla pani od Wlada. On prosił, żeby pani dać najpiękniejsze róże, a jak już będzie spokój, to zaprosi panią na Ukrainę”.
Nie wiem dlaczego, ale jakoś zawilgotniały mi wtedy oczy, a głos zaczął mi się łamać i mogłam jedynie wydukać to, co często powtarzał Wlad: „Djakuju, djakuju, djakuju!”.