19.07.2023

Uchodźca i wolontariusz – takich przyjaźni się nie zapomina

Zacznę od tego, iż nie jestem pisarką i nigdy nie przepadałam za pisaniem wypracowań w szkole, może dlatego, że nigdy nie leżały mi tematy narzucane przez nauczyciela – tym razem jednak jest inaczej. Pomoc dla uchodźców to temat, który dotyczy mnie od samego początku, czyli od 24 lutego 2022 roku, gdyż jestem pracownikiem jednej z organizacji humanitarnych. Od samego początku wojny w Ukrainie nasza organizacja wspierała uchodźców zza wschodniej granicy przybywających do Polski i przekazywała wiele darów bezpośrednio do szpitali, wojsk oraz do osób przebywających w Ukrainie.

Po wybuchu wojny zaczęła odzywać się do nas masa firm i osób prywatnych z chęcią przekazania darów dla uchodźców. Telefon dzwonił cały czas, bez chwili przerwy, takie było pospolite ruszenie. Kolejne trzy miesiące pracowaliśmy od poniedziałku do niedzieli, od 7:00 do 18:00, a czasem nawet dłużej – bo jak zamknąć drzwi przed osobą potrzebującą, która stoi w kolejce po paczkę z żywnością i powiedzieć jej, że ja już jestem po pracy i chcę wracać do domu? Nie dało się; rodzina trochę się burzyła, dzieci chciały mieć mamę wcześniej w domu, ale rozumieli, że to co robię jest ważne i wspierali mnie w tym.

Przez kolejne miesiące pod naszym biurem ustawiały się kolejki kobiet z małymi dziećmi i niewielka liczba starszych mężczyzn. Dziennie potrafiliśmy wydawać ponad sześćset paczek z żywnością, chemią, odzieżą, poduszkami, kołdrami, śpiworami i podobnymi rzeczami. W naszym biurze do pomocy stanęli wszyscy pracownicy, łącznie z księgowością – w tamtej chwili liczyła się każda para rąk. Drobne kobietki i pracownicy biurowi nagle zostali magazynierami i zaopatrzeniowcami. Tego, ile ton przerzuciliśmy naszymi rękoma (bo nie mieliśmy wózków widłowych), nie jestem w stanie opisać. Przenoszenie ciężkich konserw, słoików, kilogramów cukru, mąki, makaronu… skutkowało zakwasami, oberwanym brzuchem i siniakami na całym ciele. Paczki zaczynaliśmy wydawać od godziny 8:00, a kolejka ustawiała się już od 4:00 rano. Staraliśmy się zapewnić jakąś wodę do picia, aby nam tam nie padali, czekając na swoją kolej. Ludzie, którzy przybywali z wielu rejonów Ukrainy, często opowiadali o tym, co ich spotkało i jak do nas trafili.

Pamiętam młodą kobietę z trzyletnim synkiem, która opowiadała, że nie mogła uciec ze swojego miasta, bo wszędzie wkoło byli Rosjanie. Jedynym ratunkiem było przejechać przez Mołdawię, Rumunię, Węgry i Słowację, aby dojechać do Polski – trwało to aż trzy dni. W końcu się udało, była szczęśliwa, bo w Polsce mieszkała jej mama i miała gdzie się u niej zatrzymać, ale nigdy nie zapomni tego strachu, w obcych krajach z małym dzieckiem, o to, czy się uda dotrzeć do rodziny.

Przez kolejne dni wiele osób przychodziło po raz kolejny, więc większość rozpoznawaliśmy już z widzenia. Była starsza kobieta, która w podziękowaniu przynosiła nam świeżo upieczone bułeczki, bo widziała, jak ciężko pracujemy – nazwaliśmy ją nasza babcią. Przekochana kobieta cieszyła się ze wszystkiego, co dostała, a często też oddawała jakiś produkt, mówiąc, że „jej się to nie przyda, przekażcie komuś innemu”. Taka osoba zdarzała się rzadko, większość raczej miała pretensje, że czegoś nie dostali, a przecież dawaliśmy to, co mieliśmy. 

Któregoś dnia piękna młoda dziewczyna z dwójką dzieci, odbierając ode mnie paczkę, zapytała, czy nie potrzebujemy pomocy. Powiedziałam, że oczywiście, ale tylko jako wolontariat, bo nie jesteśmy w stanie jej zapłacić, ale zawsze na koniec będzie mogła spakować sobie paczkę z najpotrzebniejszymi artykułami w ramach podziękowania – zgodziła się, przyjdzie jutro. Cieszyłam się, bo przydałaby nam się dziewczyna, która mówi po ukraińsku i (trochę…) po polsku – większość słów rozumiała i jakoś się dogadywałyśmy. Rano, punkt 8:00, pojawiła się, mówiąc „Jestem”. Przywitałyśmy się, przedstawiłyśmy sobie, chwilkę porozmawiałyśmy o tym, jak tu trafiła. Olena to wspaniała młoda dziewczyna, mężatka z dwójką dzieci. Kiedy wybuchła wojna, w jej miejscowości było spokojnie, pochodziła z centrum Ukrainy i tam nic się nie działo. Jej siostra Kira, zresztą bliźniaczka, mieszkała w Mariupolu. Dzień przed wybuchem wojny zapukał do jej drzwi sąsiad, który był wojskowym. Stał przed drzwiami ze spakowaną torbą moro, obok stała jego żona z walizką. Powiedział jej, że jutro zacznie się wojna i jego żona dziś wyjeżdża z kraju, i że ona też ma uciekać. Kira nie była pewna, czy mówi prawdę, ale postanowiła wyjechać do siostry. Całe szczęście, że posłuchała sąsiada, który, jak się później okazało, uratował jej życie. Następnego dnia rakieta uderzyła w jej kamienicę, zniszczyła całe pierwsze piętro i poddasze, w tym jej mieszkanie. Gdyby była wtedy w domu, na pewno już by nie żyła. Kira była przestraszona tą całą wojną i powiedziała, że ani minuty nie zostanie w Ukrainie, tylko ucieka wraz z córką do Polski. Kilka lat wcześniej rozwiodła się z mężem i ma tylko tę córkę, która jest dla niej całym światem. Nie chciała zostać u siostry, bo bała się, że prędzej czy później Rosjanie dotrą i tutaj. Olena nie chciała puścić jej samej do obcego kraju, dlatego po rozmowie ze swoim mężem zdecydowali, że wyjedzie razem z dziećmi i siostrą do Polski, zostawiając męża w Ukrainie. Zapytałam, jak trafiły do naszego miasta. Olena odpowiedziała, że to był przypadek, jadąc w nieznane, wiedziały tylko, że celem jest Polska. Na jakiejś stronie internetowej wystawiły ogłoszenie, że dwie matki z dziećmi szukają mieszkania i liczyły na to, że ktoś im coś wynajmie, nie chciały za darmo, były przyszykowane, miały pieniądze. Odezwał się jakiś pan, który prowadził firmę i miał w swoim biurze wolny pokój z kuchnią i łazienką, zaproponował im ten lokal, zgodziły się, i tak trafiły do nas. Na miejscu okazało się, że nie chce od nich żadnych pieniędzy i jeśli tylko im to odpowiada, mogą zostać, ile chcą. Olena przyznała też, że musi się odwdzięczyć za tyle dobra, które spotyka ją od Polaków, dlatego przyszła do nas na wolontariat. Nie chciała siedzieć w domu, chciała być potrzebna, pomagać swoim rodakom. Swoje dzieci zapisała na darmowe zajęcia z gimnastyki, języka polskiego i boksu, więc mogła sobie pozwolić na kilka godzin pracy u nas. Super dziewczyna, bardzo pomocna, wiele nam ułatwiła w kontaktach z uchodźcami, głównie przekazując im informację w języku ukraińskim. Następnego dnia przyszła już nie sama, przyprowadziła swoją siostrę bliźniaczkę Kirę. Początkowo ciężko było nam je rozróżnić, ale z czasem człowiek nauczył się je rozpoznawać, chyba że stały tyłem do nas. Świetne dziewczyny, bardzo szybko się zaprzyjaźniłyśmy, zresztą wszyscy je pokochali od samego początku. 

Tak się złożyło, że po tygodniu spędzonym u nas, przez przypadek dowiedzieliśmy się o urodzinach dziewczyn, chcieliśmy im zrobić niespodziankę, żeby choć przez chwilę poczuły się jak w domu. Zamówiłam tort i kwiaty w kolorze ich flagi, niebiesko-żółte margaretki. Spakowaliśmy też kilka gadżetów z naszym logo, aby miały po nas pamiątkę. Zawołaliśmy je do pokoju i odśpiewaliśmy sto lat, wyciągnęły telefony i zaczęły nas nagrywać ze łzami w oczach. Chciały pokazać rodzinie, jaką niespodziankę im przygotowaliśmy. Zaskoczone i zapłakane podziękowały, a na koniec pracy zakazały nam iść do domu, bo kupiły szampana i musieliśmy wypić ich zdrowie. 

Nie każdy wiedział, że wśród naszych pracowników są też wolontariuszki z Ukrainy, i że rozumieją, o czym mówią osoby czekające w kolejce. Kira i Olena przyszły raz do mnie i powiedziały: Aniu, ta pani, co stoi w kolejce, właśnie zadzwoniła do swojej córki, która jest w Ukrainie i poprosiła, żeby przesłała jej zdjęcie paszportów jej wnuków, ponieważ paczka jest wydawana na liczbę osób i jeśli pokaże więcej paszportów to dostanie większą paczkę. No niestety, ale zaczęli oszukiwać, nie rozumieli jednak, że oszukują nie nas, tylko samych siebie – bo jeśli osoba, która jest sama, otrzyma większą paczkę, dla czterech czy pięciu osób, i takich oszukujących znajdzie się więcej, to niestety nie starczy żywności dla wszystkich. Zdarzało się, że kończyliśmy wydawać o 15:00, bo zabrakło towaru i czekaliśmy na kolejny dzień. Niestety, część osób odchodziła z niczym. Zdarzyło się też podsłuchać inną rozmowę kobiety, która przyznała się, że pracuje w naszym mieście już od sześciu lat, ale pojechała na granicę zrobić pieczątkę w paszporcie, żeby mieć status uchodźcy i korzystać z przywilejów. Zdarzało się też, że wymieniali się w kolejce paszportami dzieci, przychodziło kilka osób z tymi samymi dokumentami, aby dostać większą paczkę. Oszukiwali też, że nie mieszkają razem i w kolejce stała osobno matka, osobno babcia i córka – w sumie dostawały trzy paczki. Kira i Olena mówiły, że wstydzą się za niektórych swoich rodaków. Pamiętam też, jak pewnego dnia skończył się towar i musieliśmy zaprzestać wydawania żywności do następnego dnia, nasze wolontariuszki w podzięce za ten dzień pracy dostały przyszykowaną już wcześniej paczkę z jedzeniem. Pewna kobieta z Ukrainy zrobiła im zdjęcia z siatką żywności i przyszła do mnie z pretensjami, że czemu one dostały jedzenie, a dla niej nie ma. Wytłumaczyłam Pani grzecznie, że dziewczyny są wolontariuszkami i nie dostają pieniędzy za pracę, a pracują z nami po osiem, a czasem i więcej godzin, więc tylko w taki sposób możemy im podziękować. „Bardzo proszę, powiedziałam, jeśli Pani chce, zapraszam jutro na ósmą rano, może Pani nam pomóc i oczywiście też dostanie taką paczkę”. Nie chciała, odmówiła. 

Dziewczyny zaczęły coraz lepiej rozmawiać po polsku, pytały się o znaczenie słów i widać było, że chciały się wiele nauczyć. Ja też dzięki nim sporo się nauczyłam, były pełne podziwu, kiedy już przez telefon potrafiłam przekazywać informacje w języku ukraińskim. 

Kolejnego dnia wydawania paczek poznałam Irinę, żonę, mamę pięciorga dzieci, która przyjechała do nas z Doniecka. Piękna kobieta, choreografka, nauczycielka tańca. Trafiła do jakiegoś domu, gdzie mieszkało kilka rodzin Ukraińskich. Przyszła do nas z prośbą o pościel, bo nie miała na czym położyć dzieci, niestety w tamtym czasie nie mieliśmy co im dać, dlatego zaczęłam dzwonić do producentów z prośbą o przekazanie nam darów w postaci kołder, poduszek i pościeli – było trudno, ale udało się. Zaprzyjaźniliśmy się z Iriną i zaproponowaliśmy jej, aby nam pomagała; zgodziła się. Często przychodziła ze swoją starszą córką, która również zaangażowała się w wydawanie paczek. Niestety, ze względu na dużą rodzinę, Irinie ciągle wypowiadano umowę najmu mieszkania. Biedna dziewczyna jest w ciągłej przeprowadzce, żal mi jej, bo naprawdę dba o mieszkania, utrzymuje czystość, dzieci są ułożone, a ciągle spotyka ją coś takiego. Mam nadzieję, że w końcu zagnieździ się gdzieś na dłużej.

Yulia, mama dwójki dzieci, która przyjechała z Krzywego Rogu, opowiedziała mi historię o tym, jak zaczęło się bombardowanie i musieli uciekać – płakała. Zostawiła swoją siedemdziesięciopięcioletnią mamę, która nie chciała wyjeżdżać, ona sama uciekała ze względu na dzieci, w innym wypadku nigdy by jej nie zostawiła. Yulia ma siostrę w Rosji – nie rozmawiają ze sobą od czasu wojny, ponieważ siostra nie uwierzyła w jej opowieści o ciałach leżących na ulicach i o tym, że zabijani są niewinni ludzie, w tym małe dzieci. Siostra twierdzi, że to wszystko jest dla ich dobra, że chcą im pomóc i ich wyzwolić. Jedynie starsza matka rozmawia z obiema córkami, nie próbując nic tłumaczyć ani jednej, ani drugiej, woli przemilczeć wiele spraw, aby mieć z nimi kontakt. Yulia ma charakter kierownika, lubi rządzić i wszystko mieć pod kontrolą, dlatego bardzo nam się przydała przy sprawdzaniu paszportów i pieczątek, aby stwierdzić, czy dana osoba ma status uchodźcy. Taka nasza kierowniczka, ale z sercem na dłoni. Któregoś razu mówi do mnie: „Aniu, przyszedł chłopiec, piętnaście lat, bez opiekuna, czy możemy wydać mu paczkę?”. Teoretycznie nie, musi mieć opiekuna, ale jak puścić bez niczego młodego człowieka, który prosi o żywność. Okazało się, że rodzice są w szpitalu, a on przyjechał do starszego brata i chce mu jakoś pomóc. Oczywiście wydaliśmy mu paczkę z prośbą, żeby następnym razem przyszedł już z bratem. 

Wolontariuszek nazbierało nam się już sporo, więc wydawanie paczek szło bardzo sprawnie. Niestety zaczął się problem z brakiem darowizn. Do pewnego czasu ludzie i firmy chętnie przekazywali pomoc, natomiast im dłużej to trwało, tym mniej otrzymywaliśmy darów. Zaczęła się walka i prośby do firm, aby zapewnić uchodźcom potrzebne produkty do życia. Wcześniej uruchomione też były zbiórki finansowe, więc kupowaliśmy potrzebne produkty, kiedy ich zabrakło. Problem zaczął się też z wydawaniem paczek u nas w biurze, zaczęły się skargi od sąsiadów, którzy informowali nas, że mają już dosyć ciągłego gwaru pod blokiem. Małe dzieci bawiące się na parkingu bez opieki, wybiegające przed samochody, niszczenie i deptanie trawników, „To się musi skończyć” – powiedzieli. Niestety byliśmy zmuszeni znaleźć inny lokal do pomocy humanitarnej. Każdy chciał, abyśmy pomagali, ale nikt nie chciał pomóc nam i udostępnić lokalu, nawet miasto. w końcu wspólnymi siłami udało się znaleźć punkt, w którym będziemy mogli dalej obsługiwać uchodźców i pomagać im. Za małą opłatą zostało nam wynajęte pomieszczenie po sklepie odzieżowym, które było dla nas wystarczające do dalszej pracy. Niestety, tam też zaczęły się skargi ze względu na tłum ludzi na chodniku, którzy ustawiali się po odbiór żywności. Uchodźcy zajmowali cały chodnik, był problem z przejściem czy przejechaniem wózkiem. Staraliśmy się z nimi rozmawiać i prosić, aby mieli na uwadze przechodniów. Niestety do dzisiaj jest z tym problem, codziennie musimy ich ustawiać, bo w innym wypadku, jeśli skargi nie ustaną, każą nam zamknąć punkt.

Od początku wojny do dnia dzisiejszego cały czas wydajemy paczki. Czy z czasem potrzebujących jest mniej? Niestety nie, cały czas jest ich sporo, część nowych, lecz większość stałych bywalców, którzy stają się coraz bardziej wybredni i niemili. Staramy się kupować najpotrzebniejsze do życia rzeczy: mąkę, kaszę, ryż, makaron, cukier, olej, mleko, płatki dla dzieci, kaszki, wodę, konserwy, szampony, żele pod prysznic, podpaski, pieluchy i tym podobne, natomiast pytają nas o krem pod oczy czy też balsam ujędrniający piersi. Niestety, ale to nie jest produkt pierwszej potrzeby. Największy szok przeżyłam, kiedy wydawaliśmy bony podarunkowe o wartości pięciuset złotych, wtedy kolejka nie miała końca, a uchodźcy przepychali się i bili między sobą. Ze strachu o naszych pracowników i wolontariuszy musieliśmy poprosić policję o pomoc – baliśmy się zwłaszcza o to, co stanie się w momencie, gdy przekażemy informację, że bony się skończyły. Pamiętam starszą kobietę podpierającą się laską, miała około siedemdziesięciu lat. Kiedy poinformowaliśmy, że bonów już nie ma, zaczęła wyzywać nas od diabłów i chciwych ludzi bez serca. Na nasze tłumaczenie, że mieliśmy ograniczoną ilość bonów i naprawdę staramy się, i robimy wszystko co w naszej mocy, żeby załatwić dla nich cokolwiek, odpowiedziała – „To jest Wasz zasrany obowiązek, żeby nam pomóc”. To jedna z bardziej przykrych sytuacji, jakie mnie spotkały. Były również i miłe słowa, niestety nie od tych, którym bezpośrednio pomagaliśmy. Przypadkowa kobieta, też uchodźczyni z Ukrainy, która przejeżdżała tramwajem obok i zauważyła wielkie kolejki po bony podarunkowe, postanowiła wysiąść i podziękować nam za to, co robimy. Byłam w szoku i powiedziałam Pani, że jest pierwszą osobą z tej ogromnej kolejki, która nam dzisiaj podziękowała. Kobieta, która nie stała w kolejce po bony, potrafiła przyjść i powiedzieć: „Musiałam wysiąść z tramwaju i przyjść wam podziękować za to co dla nas robicie, za wasze dobre serca i pomoc, bardzo wam dziękuję”. Opowiedziała, że przyjechała do Polski miesiąc temu i dwa razy skorzystała z naszej pomocy, ale teraz już jej nie potrzebuje, bo pracuje jako sprzątaczka. Podeszła do kolejki i proponowała pracę swoim rodakom, tam, gdzie sama pracuje – nikt się nie zgodził. Jest nawet możliwość darmowego zamieszkania – też nikt nie był zainteresowany. Jeden z gapiów skomentował: „Po co mają pracować, skoro wszystko dla nich jest darmowe, zajęcia dla dzieci, przedszkola, mieszkania i jedzenie – żyć nie umierać, a dla Polaków nie ma nic”. Pani przytuliła nas i pożegnała się, po chwili jednak wróciła z bombonierką i powiedziała „Musiałam się jeszcze wrócić i przynieść wam coś na osłodę, jeszcze raz dziękuję za to, co robicie.” Było nam bardzo miło.

Pamiętam też panią, która miała do mnie pretensje: „A ty czemu nie mówisz po ukraińsku? Ja tu jestem gościem i powinnaś się go nauczyć”. Byłam w szoku, chciałam być miła, ale już nie wytrzymałam i powiedziałam: „Bo jestem w Polsce i tu mówi się po polsku, a dlaczego Pani nie mówi po polsku?”. Uśmiechnęła się, pomruczała coś pod nosem i odeszła. Zastanawiam się, czemu z czasem stali się dla nas tacy niemili. Wcześniej potrafili podziękować, a teraz stało się normą, że im się należy i muszą coś dostać.

Któregoś dnia przyjechał do nas Ukrainiec, który pracował i mieszkał w Niemczech, przyjeżdżał tylko na weekendy do rodziny. Chciał ściągnąć do siebie swoją żonę i dziecko, którym załatwił przejazd przez granicę i nocleg u pewnej rodziny w naszym mieście. Żona miała zostać u nich kilka dni, a później mąż miał ją odebrać i wraz z synem zabrać do siebie. Niestety zaczęły się problemy, gdyż żona przeżyła traumatyczne doświadczenie, została podczas wojny zgwałcona przez Rosjan i nie dawała sobie z tym rady – zaczęła pić. Trafiła do rodziny, która również nie wylewała za kołnierz, dlatego gdy wzięli pod opiekę uchodźców i dostali na nich pieniądze, zaczęli popijać razem. Mąż nie mógł skontaktować się ze swoją żoną, bo przestała odbierać telefon, a jak już odebrała, to było słychać, że jest pijana. Próbowaliśmy pomóc i skontaktować się z tą rodzina, która nie chciała wpuścić nikogo do mieszkania, mówiąc, że kobieta wraz z synem nie chce mieć kontaktu z mężem. Nie byliśmy pewni, czy kobieta nie jest przetrzymywana tam siłą, dlatego wezwaliśmy policję. Martwiliśmy się też o chłopca, który był pod opieką ciągle pijanej matki. Policji udało się wejść do mieszkania i wyprowadzili wraz z synem zapłakaną dziewczynę, która opowiedziała, że była zmuszana do picia po to, by nie kontaktowała się z mężem. Właściciele wzięli ich pod swój dach dla pieniędzy. Zaczęłam załatwiać im pokój w hotelu, żeby mogli przespać się jedną noc i później wracać do Niemiec. Miałam koleżankę, która mogła ich przyjąć do pokoju u siebie, ale bałam się, że kobieta po takich przejściach będzie nieufna. Policja załatwiła psychologa, a przetrzymujących kobietę ludzi zatrzymali. Co dalej stało się z kobietą z Ukrainy i jej rodziną – nie wiem. Przykre tylko, że po takiej traumie musiała tyle jeszcze przejść.

Im dłużej trwa ta wojna, tym bardziej jesteśmy wykończeni i ludzie nie chcą już pracować po godzinach. Najgorzej było w weekendy, bo każdy chciał mieć wolne, dlatego – żeby nie być sama w sobotę czy niedzielę w pracy – zabierałam ze sobą wolontariuszy w postaci mojego męża i dzieci. Mąż był zachwycony, rozdawał lizaki i kolorowanki dzieciom – taki dobry wujek. Przenosił mi ciężkie produkty, żebym nie musiała dźwigać i rozmawiał z uchodźcami. Córka pomagała w wydawaniu paczek i układaniu towaru, rozdawała też parasole, kiedy zaczęło padać, a kolejka wychodziła poza biuro. W jeden z takich weekendów trafiła do mnie Tania, młoda dziewczyna, która przyjechała tu do swojego chłopaka. On pracował w Polsce od dwóch lat, aby zarobić na ich ślub, niestety wojna pokrzyżowała im plany. Chłopak Tanii – Artem – chciał wracać do Ukrainy, aby walczyć za swój kraj, czuł taki obowiązek. Postanowili, że wezmą szybki ślub w Polsce, bez rodziny i wielkiego wesela, chcieli być połączeni węzłem małżeńskim przed jego wyjazdem. Niestety zaczęły się problemy w kwestii dokumentacji i odmówiono im udzielenia ślubu. Postanowili wymienić się obrączkami na znak swojej miłości, wypowiedzieli kwestię przysięgi w otoczeniu swojego ulubionego parku nad jeziorem i mieli nadzieję, że kiedyś będą mieli szansę wziąć prawdziwy ślub. Artem wyjechał na wojnę pomóc swoim kolegom bronić kraju, a Tania została i pomagała nam jako wolontariuszka. Mieli taką umowę ze sobą, że kontaktują się raz na dwa dni, niestety nie zawsze się udawało i wtedy pojawiały się łzy Tanii z obawy o życie Artema. Aktualnie Artem cały czas jest na wojnie, Tania ma z nim kontakt, choć czasem utrudniony. Mamy wielką nadzieję, że doczeka się jego powrotu do domu. A wtedy… zaplanujemy i przygotujemy wszystko tak, aby mieli piękny ślub i wesele.

Pewnego dnia odezwała się do nas matka z osiemnastoletnią córką, które szukały mieszkania do wynajęcia. Przyjechały z Charkowa i nie chciały mieszkania za darmo, miały pieniądze na wynajem. Dzień wcześniej była u nas pewna kobieta, która zaoferowała wynajęcie pustego mieszkania po babci, dwupokojowego. Stwierdziła, że skoro stoi puste, to może je wynająć potrzebującym z Ukrainy. Wymieniliśmy Panie telefonami i umówiły się na oglądanie mieszkania. Spodobało im się i zdecydowały się je wynająć. Po dwóch tygodniach pani wynajmująca mieszkanie przyszła nas poinformować, że kobiety, które wynajęły u niej mieszkanie, to oszustki, które ją okradły. Zabrały telewizor, lodówkę i kilka drobniejszych rzeczy. Kobieta mówi, że pierwsze dwa dni miała z nimi kontakt, bo dowoziła im jakieś jedzenie, natomiast po trzech kontakt się urwał – nie odbierały telefonu. Chciała podwieźć im jakąś odzież, ale gdy weszła, okazało się, że mieszkanie jest puste. Sprawę złożyła na policję, ale i tak mówi, że najbardziej boli ją to, że człowiek chciał pomóc, a został tak oszukany.

Przypomniały mi się teraz jeszcze Święta Wielkanocne. Co prawda Ukraińcy obchodzą je dwa tygodnie po nas, ale nie zapomnę ich pięknych kolorowych babek, „kulichów”. Tania przyniosła przepiękne, wysokie babeczki do spróbowania, zapytałam: „A w czym piekłaś takie wysokie babki?” Odpowiedziała, że nie ma tu specjalnych foremek, ale poradziła sobie w inny sposób, wykorzystała puszki po groszku i kukurydzy. Taka to pomysłowa dziewczyna. Spróbowaliśmy jeszcze innych specjałów, którymi raczyły nas dziewczyny każdego dnia, przynosząc coś do kawki czy na śniadanie. Oczywiście starałam się nie być im dłużna, więc częstowałam ich naszym mazurkiem, serniczkiem, makowcem i jabłecznikiem.

Aktualnie wydajemy wyprawki szkolne dla dzieci z Ukrainy, które chodzą do Polskich szkół – to najmilsza praca na świecie, kiedy widzi się szczęście tych dzieci i słyszy słowa „diakuju”, które tak rzadko padają z ust dorosłych. Powinni się od nich uczyć. Część wyprawek przekazujemy też bezpośrednio do szkół, aby mogły zagwarantować nowym dzieciom z Ukrainy dobry start.

Mimo tylu różnic i częstych nieporozumień przyjaźnie, które nawiązały się między mną i wolontariuszami z Ukrainy, są tak silne, że przetrwają na dłużej. Niektóre z dziewczyn wróciły już do swoich domów lub rodzin, mimo to często kontaktujemy się ze sobą. Zawsze mówią, że opowiadają wszystkim, że zostawili tu swoją Polską rodzinę. Obiecują, że wrócą, kiedy mężczyźni będą mogli przekraczać granicę, żebyśmy mogli poznać ich mężów, a oni nas.

Kiedy się żegnałyśmy, łzy same leciały po policzku, nie było na to rady. Dziewczyny z płaczem dziękowały nam za wszystko i mówiły, że nie wiedzą, czy gdyby była wojna w Polsce, to Ukraińcy tak by nam pomagali jak my im. Ale zapewniały, że jeśli kiedykolwiek będziemy potrzebowali pomocy, one nam się odwdzięczą. Czekają na nas i mają nadzieję, że niebawem będziemy mogli odwiedzić ich w Ukrainie. Nie mogliśmy ich zatrzymać na siłę, choć serce i rozum podpowiadało, że wracają za szybko, że lepiej i bezpieczniej byłoby jeszcze poczekać. Powiedziałam: „W każdej chwili możecie do nas wracać, jeśli będzie się coś działo…” – Tak, wiem, zawsze mogę na was liczyć i jeśli powrót, to tylko do was – odpowiedziała Olena. Związałam się z dziewczynami, i to bardzo. Mieliśmy też kilka spotkań integracyjnych na działce koleżanki, grill, tańce i zabawa do późnych godzin nocnych. Tyle czasu spędzonego na rozmowach o tym, co u nich w Ukrainie, o tym, co w pracy przy wolontariacie i po prostu – o życiu. Nasze głupawki, śmiechy i płacz zbliżyły nas bardzo… Takich przyjaźni się nie zapomina, zostaną na zawsze w naszych sercach.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Goga, Uchodźca i wolontariusz – takich przyjaźni się nie zapomina, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...